Читать книгу Ad infinitum - Michał Protasiuk - Страница 6

DWA

Оглавление

DAVID/ LIZBONA

David Kat­zner i Mayer Hoch­baum.

Poznali się we wrze­śniu ubie­głego roku. Koń­czyło się lato, a oni przy­je­chali na roczne sty­pen­dium do Lizbony. David miał dwa­dzie­ścia sześć lat i opi­nię geniu­sza z pie­kiel­nie trud­nym cha­rak­te­rem. Do głowy przy­cho­dziły mu tysiące pomy­słów na sekundę. Szu­kał swo­jego miej­sca w życiu i nauce, potrze­bo­wał men­tora, inte­lek­tu­al­nego prze­wod­nika, osoby mądrzej­szej i doświad­czo­nej, która nauczy go pokory.

Mayer Hoch­baum miał lat sześć­dzie­siąt sie­dem, był pro­fe­so­rem, a jego pomarsz­czone dło­nie stra­szyły pla­mami wątro­bo­wymi, oddech cuch­nął cmen­ta­rzem, gni­ciem i ame­ry­kań­skimi papie­ro­sami. Nada­wał się do roli opie­kuna chło­paka lepiej niż kto­kol­wiek inny.

W tam­tym cza­sie David pra­co­wał jak sza­lony, dzie­ląc naukowe zain­te­re­so­wa­nia pomię­dzy trzy dzie­dziny. Zaj­mo­wał się fizyką teo­re­tyczną, jej naj­bar­dziej wyra­fi­no­waną odmianą, łączącą ein­ste­inow­ską kosmo­lo­gię z kwan­to­wym mikro­świa­tem. Jego roz­wa­ża­nia czę­sto jed­nak wska­ki­wały na wysoki poziom abs­trak­cji i wów­czas zamiast fizyki upra­wiał czy­stą mate­ma­tykę. Dużej czę­ści postu­lo­wa­nych przez niego modeli nie dało się zwe­ry­fi­ko­wać empi­rycz­nie – nie przy dzi­siej­szych pozio­mach ener­gii wyci­ska­nych z akce­le­ra­to­rów. Wów­czas jedy­nym i wystar­cza­ją­cym kry­te­rium „prawdy” była spój­ność i piękno rów­nań mate­ma­tycz­nych. Kiedy zatem David zdał sobie z tego sprawę, zain­te­re­so­wał się też moc­niej filo­zo­ficz­nymi aspek­tami swo­jej pracy. Dosko­nale pamię­tał prze­słu­cha­nie przed komi­sją rekru­ta­cyjną uni­wer­sy­tetu w Lizbo­nie.

— Pana dotych­cza­sowy doro­bek naukowy, panie Kat­zner, jest sza­le­nie inte­re­su­jący, jed­nak… Jakby to powie­dzieć… Bra­kuje mi wspól­nej myśli, która łączy­łaby pana roz­le­głe zain­te­re­so­wa­nia naukowe — jąkał się prze­wod­ni­czący komi­sji, siwy pro­fe­sor kosmo­lo­gii.

David już otwie­rał usta, przy­go­to­wany, aby skle­cić na pocze­ka­niu wytłu­ma­cze­nie, gdy w słowo wszedł mu czer­stwy czter­dzie­sto­la­tek, lokalny guru od M-teo­rii.

— Ależ skąd. Moim zda­niem prio­ry­tety badaw­cze pana Kat­znera są bar­dzo pre­cy­zyj­nie okre­ślone. Zaj­muje się on głów­nie nie­orto­dok­syj­nymi podej­ściami do Wiel­kiej Teo­rii Uni­fi­ka­cji. Zbiory kau­zalne, model wszech­świata frak­tal­nego, gra­wi­ta­cja pętlowa… Wszystko pasuje do sie­bie dosko­nale.

Prze­słu­chi­wany ski­nął pokor­nie głową. Por­tu­gal­ski skur­wy­sy­nek uży­wał słowa „nie­orto­dok­syjna” na wszyst­kie podej­ścia, które nie były starą, dobrą teo­rią strun.

— Tak, myślę, że można wła­śnie tak powie­dzieć. Naj­bar­dziej inte­re­sują mnie modele uni­fi­ka­cyjne i nimi chciał­bym się zaj­mo­wać w szcze­gól­no­ści — wybą­kał nie­wy­raź­nie pod nosem.

— Nie zga­dzam się — zapro­te­sto­wał kolejny z uczo­nych. Tym razem był to Ame­ry­ka­niec, spro­wa­dzony za grubą kasę na semestr z któ­re­goś z uni­wer­sy­te­tów Ivy League. — Dosko­nale widać, że pana Kat­znera naj­bar­dziej inte­re­suje wątek przy­czy­no­wo­ści, jego mate­ma­tyczna repre­zen­ta­cja oraz zna­cze­nie w mode­lach wszech­świata. Ten temat poja­wia się we wszyst­kich pana pra­cach.

— Prawda — przy­tak­nął chło­pak. — Przy­czy­no­wość inte­re­suje mnie ogrom­nie i chciał­bym się poświę­cić jej bada­niu.

— Pozwolę się z tym nie zgo­dzić — głos nie­ocze­ki­wa­nie zabrał trzy­dzie­sto­pię­cio­letni Rosja­nin, który w ubie­głym roku ode­brał medal Fieldsa za roz­wią­za­nie zagad­nie­nia NP-zupeł­no­ści, ponoć naj­wy­bit­niej­szy żyjący współ­cze­śnie mate­ma­tyk. Mówił twardą angielsz­czy­zną z wyraź­nym wschod­nim akcen­tem. — Pod­czas lek­tury prac pana Kat­znera zwra­cają uwagę przede wszyst­kim jego epi­ste­mo­lo­giczne zapędy i poszu­ki­wa­nie odpo­wie­dzi na odwieczne pyta­nie: czy i dla­czego wszech­świat jest pozna­walny? Jaka jest rola obser­wa­tora w kre­owa­niu rze­czy­wi­sto­ści pod­czas aktu pozna­nia?

David ponow­nie chciał przy­znać rację, czym mógłby nara­zić się na śmiesz­ność, ale nie zdą­żył. Decy­du­jące zda­nie nale­żało do hono­ro­wego prze­wod­ni­czą­cego pro­gramu nauko­wego, fizyka kwan­to­wego sta­rej daty, nobli­sty, który dawno już stra­cił kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią, a jego jedy­nym prze­ja­wem aktyw­no­ści inte­lek­tu­al­nej było opo­wia­da­nie aneg­dot, co też zda­rzało mu się wypra­wiać po pijaku z Feyn­ma­nem i Schwin­ge­rem.

— Pano­wie, czyż my nie wyma­gamy zbyt dużo od tego mło­dego czło­wieka? Davi­dzie, ile masz lat, dwa­dzie­ścia sześć? — Nobliwy sta­rzec zaj­rzał w papiery i popra­wił oku­lary na pomarsz­czo­nym nosie. — Zachłan­ność jest przy­wi­le­jem mło­do­ści i spró­bujmy rozu­mo­wać w ten spo­sób. Na zde­fi­nio­wa­nie pre­cy­zyj­nej ścieżki i wygro­dze­nie tery­to­rium badań przyj­dzie czas w przy­szło­ści. Jestem za. Jak reszta komi­sji?

Wszy­scy unie­śli dło­nie do góry.

I w ten spo­sób David Kat­zner zakwa­li­fi­ko­wał się na lizboń­skie sty­pen­dium. Była setna rocz­nica opu­bli­ko­wa­nia przez Ein­ste­ina szcze­gól­nej teo­rii względ­no­ści i Por­tu­gal­czycy szczy­cili się ambit­nym pla­nem ścią­gnię­cia do sie­bie na dwa seme­stry mło­dych gwiazd fizyki teo­re­tycz­nej, pra­cu­ją­cych nad róż­nymi aspek­tami Wiel­kiej Teo­rii Uni­fi­ka­cji. W pla­nach znaj­do­wał się cykl semi­na­riów, wykła­dów otwar­tych, paneli dys­ku­syj­nych, dosko­na­łych momen­tów do kon­fron­ta­cji.

Coś wiel­kiego wisiało w powie­trzu. Podobno chło­paki z Pekinu szy­ko­wały bombę, ale nie zamie­rzały chwa­lić się przed­wcze­śnie swo­imi wyni­kami i obec­nie wciąż spraw­dzały obli­cze­nia. W ten spo­sób miały się speł­nić senne fan­ta­zje dzie­ka­nów fizyki na całym świe­cie: w końcu napi­sane zostaną rów­na­nia Teo­rii Wszyst­kiego. Lizbona wła­śnie na to liczyła, była gotowa zain­we­sto­wać nie­złe pie­nią­dze, aby wizję urze­czy­wist­nić i roz­sła­wić uni­wer­sy­tet na cały świat.

Sze­fem Chiń­czy­ków był Kong Wen Huan – cho­ro­bli­wie ambitny trzy­dzie­sto­sze­ścio­la­tek, ikona kitaj­skiej nauki. Cudowny dzie­ciak, który zaczął mówić, gdy miał sześć mie­sięcy, rachu­nek róż­nicz­kowy opa­no­wał w wieku pię­ciu lat, a jako pięt­na­sto­la­tek dok­to­ry­zo­wał się z T-dual­no­ści rela­cji strun typu IIA z typem IIB. Kong w swoim kraju był hero­sem, boha­te­rem czy­ta­nek w ele­men­ta­rzach dla dzieci, tele­wi­zyj­nym eks­per­tem od wszyst­kiego, komen­ta­to­rem roz­chwy­ty­wa­nym przez gazety. Jeśli rze­czy­wi­ście on pierw­szy zro­zu­mie zło­żo­ność osta­tecz­nej teo­rii i znaj­dzie akcep­ta­cję mię­dzy­na­ro­do­wej spo­łecz­no­ści fizy­ków, w przy­szłym roku, na jesieni, poje­dzie do Sztok­holmu po Nobla, a pół­tora miliar­dów sko­śno­okich spuch­nie z dumy, że oto syn ich narodu doko­nał naj­więk­szego odkry­cia w histo­rii fizyki, tygry­sim sko­kiem wyprze­dza­jąc Gali­le­usza, New­tona i Ein­ste­ina. Było się o co bić.

Na czym pole­gało prze­ło­mowe zna­cze­nie prac Konga?

Wielka Teo­ria Uni­fi­ka­cji była świę­tym Gra­alem fizy­ków. We wszech­świe­cie wystę­pują cztery oddzia­ły­wa­nia: gra­wi­ta­cja, elek­tro­ma­gne­tyzm oraz dwie siły na pozio­mie jądra atomu – oddzia­ły­wa­nie słabe i silne. Gra­wi­ta­cja działa w wiel­kiej skali, doty­czy galak­tyk, gwiazd, czar­nych dziur; pozo­stałe – w mikro­świe­cie, na pozio­mie kwan­to­wym, gdzie jed­nostkę odle­gło­ści sta­nowi jądro atomu. Trzy siły z poziomu sub­a­to­mo­wego docze­kały się już uspój­nie­nia w postaci modelu mate­ma­tycz­nego. Do dziś jed­nak nie udało się do niego włą­czyć także gra­wi­ta­cji. Nikt nie potra­fił prze­rzu­cić mostu pomię­dzy świa­tem w skali mikro i skali makro. Złą­czyć w jedno fizyki kwan­to­wej i rela­ty­wi­stycz­nej mecha­niki Ein­ste­ina. Każda z dwu wiel­kich teo­rii była praw­dziwa, została prze­te­sto­wana w milio­nach eks­pe­ry­men­tów i nikt do tej pory nie wyka­zał jej błęd­no­ści. Tym­cza­sem przy pró­bie złą­cze­nia ich w jedną całość nic do sie­bie nie paso­wało. Poja­wiały się nie­moż­liwe do wyeli­mi­no­wa­nia nie­skoń­czo­no­ści. Prawda plus prawda dawała w rezul­ta­cie fałsz.

Napi­sać rów­na­nia Wiel­kiej Teo­rii Uni­fi­ka­cji, skwan­to­wać gra­wi­ta­cję, stwo­rzyć uni­tarną teo­rię pola… Zada­nie, na któ­rym poła­mał sobie zęby Ein­stein, nie dał rady Feyn­man, Dirac ani Schrödinger. A teraz podobno pora­dził sobie z tym trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni Kong Wen Huan, który wyniki prze­ło­mo­wego odkry­cia miał ogło­sić spo­łecz­no­ści naukow­ców pod­czas zimo­wego seme­stru w Lizbo­nie.

Wielka Teo­ria Uni­fi­ka­cji nio­sła rów­nież potężne impli­ka­cje filo­zo­ficzne. Czy rów­na­nia napi­sane przez Konga pozo­staną jedy­nie tech­niczną cie­ka­wostką zro­zu­miałą dla garstki pasjo­na­tów wyż­szej mate­ma­tyki i fizyki teo­re­tycz­nej? Czy model Chiń­czyka powie coś wię­cej na temat fun­da­men­tów rze­czy­wi­sto­ści, tak jak wcze­śniej zro­biły to teo­rie New­tona, Ein­ste­ina i fizyka kwan­towa? Da jed­no­znaczne wyja­śnie­nie przy­czyn Wiel­kiego Wybu­chu, pora­dzi sobie z zasadą antro­piczną, wyja­śni dyle­mat przy­god­no­ści/koniecz­no­ści ist­nie­nia wszech­świata, powie, jak wyglą­dał świat, zanim zaczął pły­nąć czas, wyeli­mi­nuje lub uzna obec­ność istoty wyż­szej? Roz­en­tu­zja­zmo­wani Chiń­czycy, a od nie­dawna rów­nież dzien­ni­ka­rze w innych kra­jach, uwa­żali Konga za pierw­szego czło­wieka, który dotrze do myśli Boga. Bar­dzo zgrabna fraza, która prze­wi­jała się w mediach kie­dy­kol­wiek tylko ktoś wspo­mniał o eks­pe­ry­men­cie Uni­wer­sy­tetu Lizboń­skiego.

Tylko czy można było wie­rzyć plot­kom?

Jeśli ktoś zapy­tałby o to Davida na początku wrze­śnia, kiedy w rodzi­mym Tel Awi­wie pako­wał walizki do Lizbony – posta­wiłby każde pie­nią­dze na to, że Kong nie podoła. Za nic nie wie­rzył w obraną przez Chiń­czyka metodę i przy kuflu piwa był gotów spie­rać się o to do bia­łego rana.

Kong był wyznawcą teo­rii strun. „Wyznawcą” – David lubił wyzło­śli­wiać się, uży­wa­jąc tego słowa, gdyż nad stru­nami pra­co­wano prze­szło dwa­dzie­ścia lat, teo­ria zaś nie dostar­czyła nawet drob­nego ułamka rezul­ta­tów, które obie­cy­wała. Aby aktu­al­nie zaj­mo­wać się stru­nami, nale­żało odwie­sić na kołku racjo­nalne argu­menty i ślepo uwie­rzyć, że świat składa się z minio­biek­tów drga­ją­cych w dzie­się­ciu wymia­rach. Lub w jede­na­stu, jeśli wola­łeś M-teo­rię. Jeśli nato­miast pre­fe­ro­wa­łeś F-teo­rię, musia­łeś uwie­rzyć we wszech­świat dwu­na­sto­wy­mia­rowy. Praw­dzi­wym pasjo­na­tom zosta­wała jesz­cze S-teo­ria i jej trzy­na­ście wymia­rów.

I wła­śnie wtedy, na moment przed spo­dzie­wa­nym ogło­sze­niem osta­tecz­nej teo­rii wszyst­kiego, David Kat­zner poznał May­era Hoch­bauma.

* * *

Wcze­śniej sły­szał o nim piąte przez dzie­siąte – ponoć stary Hoch­baum pro­wa­dził wykłady z ele­men­tów pro­ba­bi­li­stycz­nych w fizyce kwan­to­wej. David gdzieś kie­dyś czy­tał jego prace na ten temat i miał nawet w pla­nach wybrać się do niego na kon­sul­ta­cje, ale zna­jąc sie­bie, pew­nie nie zro­biłby tego szyb­ciej niż w oko­li­cach stycz­nia.

Lecz stało się ina­czej. Tak jak Elo­him wybrał Abra­hama i kazał mu wyru­szyć w wędrówkę ku Ziemi Obie­ca­nej, tak Mayer odna­lazł Davida w sło­necz­nej Lizbo­nie i wska­zał mu cel.

David stał wła­śnie na scho­dach uni­wer­sy­tetu, ślę­cząc nad pla­nem Lizbony, zasta­na­wia­jąc się, jak dotrzeć do aka­de­mika, kiedy Mayer pod­szedł do niego i ode­zwał się po hebraj­sku. Mówił bar­dzo dobrze, ale w gło­sie pobrzmie­wał obcy akcent; dało się wyczuć, że nie jest to język, któ­rego nauczył się jako dziecko i w jego domu rodzin­nym mówiło się ina­czej. Cza­sami pau­zo­wał mini­mal­nie za długo, szu­kał w pamięci zapo­mnia­nego słowa.

— Nazy­wasz się David Kat­zner. Robisz dok­to­rat z fizyki teo­re­tycz­nej w Tel Awi­wie. Wspo­mi­nał mi o tobie pro­fe­sor Mar­shak. Jesteś bar­dzo uzdol­niony mate­ma­tycz­nie. Mar­shak ni­gdy nie miał rów­nie bystrego stu­denta. Nie­dawno roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon. Zadzwo­nił spe­cjal­nie w tej spra­wie.

David podzię­ko­wał i już miał odejść.

— Wie­rzysz Kon­gowi? — Mayer poło­żył dłoń na ramie­niu chło­paka i go zatrzy­mał. — A może powi­nie­nem zapy­tać: wie­rzysz w Konga? Poświę­cisz mi chwilę? Chcia­łem z tobą poroz­ma­wiać. Strasz­nie dzi­siaj gorąco. Co powiesz na zimne piwo? Ja sta­wiam.

Stary pro­fe­sor szedł powoli, powłó­cząc lewą nogą. Wylą­do­wali w aka­de­mic­kim pubie, zała­pu­jąc się na koń­cówkę happy hours. W lokalu było parno i gło­śno. Buchały kłęby tyto­nio­wego dymu, śmier­działo roz­la­nym piwem, nie­prze­li­czony tłum kisił się przed barem. W życiu nie znaj­dziemy tutaj wol­nego sto­lika – chciał powie­dzieć David, ale nie zdą­żył otwo­rzyć ust, łyk­nąć hau­stu powie­trza zanie­czysz­czo­nego smro­dem papie­ro­so­wym, a kel­ner – ciemny Laty­nos z burzą krę­co­nych wło­sów – puścił May­erowi oczko i wyko­nał gest „za mną”.

— Mamy tutaj pokój dla VIP-ów — wyja­śnił pro­fe­sor.

Prze­szli przez kora­li­kową kotarę i wyło­żony boaze­rią kory­tarz. W sali stały dwie obite plu­szem kanapy. Kel­ner bez pyta­nia przy­niósł piwo i talerz owo­ców morza na prze­gryzkę. Mayer pocią­gnął ze szklanki solidny łyk, a na bro­dzie zostały mu strzępy piany.

— Kocham ten kraj — powie­dział. — Prze­pro­wa­dzę się tutaj na eme­ry­turę. Już się w życiu najeź­dzi­łem. Umrę w Por­tu­ga­lii.

Mylił się. Umarł w Sewa­sto­polu, na Kry­mie, dzie­więć mie­sięcy póź­niej. Był na waka­cjach, zwie­dzał oce­ana­rium, patrzył na bawiące się w wodzie del­finy, kiedy runął na zie­mię, a serce w klatce pier­sio­wej nie­mal pękło na pół, jak oce­nił pato­log pod­czas sek­cji zwłok.

Roz­ma­wiali kilka godzin. Rozu­mieli się dosko­nale; dzie­lili te same wąt­pli­wo­ści i rezerwę do teo­rii strun.

— Naj­więk­szym pro­ble­mem — pero­ro­wał Mayer przy dru­gim piwie — jest zna­cze­nie słowa „praw­dziwy” w kon­tek­ście fizyki teo­re­tycz­nej. Do kiedy fizycy badali realne obiekty, było pro­sto. Samo­chód, który wyru­sza z mia­sta A do mia­sta B, zrzu­cony z krzy­wej wieży kamień, rów­nia pochyła, stru­mień wody – każda ta rzecz była „praw­dziwa”. Na pozio­mie mikro­świata jest jed­nak coraz trud­niej: atom, elek­tron, kwark? A co dopiero drga­jąca struna w dzie­się­cio­wy­mia­ro­wej prze­strzeni, wstęga świata, brana Diri­chleta, soli­to­nowa 5-brana. Pytam o sta­tus onto­lo­giczny tych obiek­tów, czy są rze­czy­wi­ste, tak jak rze­czy­wi­sta jest kanapa, na któ­rej obec­nie sie­dzę, i rze­czy­wi­sty był bur­del w Alfa­mie, od któ­rego ta kanapa została odku­piona? A może to sztuczka mate­ma­tyczna, pochodna for­ma­li­zmu, ist­nie­jąca wyłącz­nie pod posta­cią sym­boli na papie­rze? Załóżmy, że Kong się nie myli i przed­stawi miaż­dżące argu­menty na popar­cie swo­ich teo­rii. Wszech­świat ma dzie­sięć wymia­rów. I co, kurwa, z tego? Nasz wszech­świat okaże się jed­nym z nie­skoń­czo­nej liczby innych wszech­światów, bąblu­ją­cych na powierzchni jakie­goś bez­kra­wę­dzio­wego, n-wymia­ro­wego mul­ti­wer­sum. Czy jed­nak inne wymiary są wtedy rze­czy­wi­ste? Czy mogę tam poje­chać i wyści­skać zie­loną mackę stwo­rowi z szó­stego wymiaru? Niech tam… Nie muszę wcale jechać. Niech doświad­czal­nicy z CERN-u zapro­jek­tują sprytny eks­pe­ry­ment i roz­grzeją tę swoją zabawkę do czer­wo­no­ści, zde­rza­jąc wiązki czą­stek. Czy będę w sta­nie w ten spo­sób empi­rycz­nie zwe­ry­fi­ko­wać rów­na­nia Chi­nola? Jeśli LHC ma za małą ener­gię, niech poli­tycy wyłożą na stół kolejne parę­na­ście miliar­dów euro i zbu­dują jesz­cze więk­szy akce­le­ra­tor. Czy nabie­rzemy w ten spo­sób pew­no­ści, że super M-teo­ria Konga Wen Huana jest praw­dziwa? Jeśli nie, w takim razie pier­dolę taką fizykę. O kant dupy potłuc real­ność strun.

Mayer zdo­mi­no­wał Davida w dys­ku­sji. Do tej pory potra­fiło to zro­bić naprawdę nie­wiele osób. Młody fizyk musiał w końcu dojść do słowa:

— W tym wszyst­kim nie rozu­miem jed­nej rze­czy. Coraz mniej fizy­ków wie­rzy w teo­rię strun. Idzie kolejna rewo­lu­cja ze strony alter­na­tyw­nych metod badaw­czych, całe mnó­stwo nie­orto­dok­syj­nych — powi­nien odgryźć sobie język za uży­cie tego słowa jako syno­nimu „nie­zaj­mu­jący się teo­rią strun” — spe­ców zostało zapro­szo­nych do Lizbony, ale wszy­scy srają w gacie ze względu na Konga. Z czego to wynika?

— Kong jest pewny zwy­cię­stwa. On rze­czy­wi­ście coś ma albo wydaje mu się, że ma. Patrzy na innych z góry. Napi­sał już rów­na­nia, spraw­dził je milion razy i nie widzi błędu. Spraw­dza je teraz milion pierw­szy raz. Będzie gotowy do końca seme­stru. Wygłosi wów­czas wykład, zor­ga­ni­zuje kon­fe­ren­cję pra­sową, wyśle arty­kuł do „Nature”, gdzie opu­bli­kują go w try­bie natych­mia­sto­wym z pomi­nię­ciem tra­dy­cyj­nych pro­ce­dur. To jed­nak będzie dziwna sytu­acja. Teo­ria strun nie jest praw­dziwą nauką. Nie jest roz­wi­jana na pod­sta­wie para­dyg­matu Bacona. Nie ma żad­nej pro­ce­dury eks­pe­ry­men­tal­nej, żad­nego kon­taktu z empi­rią — Mayer powta­rzał wcze­śniej­sze argu­menty. — Jedy­nym kry­te­rium praw­dzi­wo­ści jest tu mate­ma­tyczna spój­ność modelu. Jak u antycz­nych filo­zo­fów: Par­me­ni­des powie­dział, że pozna­nie zmy­słowe jest drogą głup­ców, i Kong teo­re­tyk zaska­ku­jąco się tego trzyma.

David chyba rozu­miał, do czego zmie­rza pro­fe­sor.

— Chcesz powie­dzieć, że jego prace niczego nie zmie­nią?

Stary Żyd ski­nął głową.

— Niczego. Będziesz miał zestaw rów­nań, wewnętrz­nie spój­nych i być może nawet pięk­nych, pomy­sło­wych i for­mal­nie zgrab­nych. Będzie wyni­kało z nich, że wszech­świat zbu­do­wany jest ze strun. Faj­nie, ale co z tego? Ktoś może zapro­po­no­wać zestaw zupeł­nie innych rów­nań, pro­wa­dzą­cych do zupeł­nie odmien­nych wnio­sków – tylko rów­nie spójny i może jesz­cze pięk­niej­szy. Który z nich wtedy wybie­rzemy? Jak jest naprawdę? Jakaś prawda prze­cież ist­nieje, wszech­świat jest obiek­tyw­nie pozna­walny i subiek­tywne pre­fe­ren­cje este­tyczne bada­czy mają się do tego nijak. To jest abso­lutne novum w histo­rii fizyki. Mecha­nika new­to­now­ska nie zdoła się wybro­nić w kon­fron­ta­cji z teo­rią względ­no­ści, nawet jeśli uzu­peł­nisz ją o kon­cep­cję eteru. Decy­dują o tym dane doświad­czalne. W teo­rii strun nic nie decy­duje.

David wzru­szył ramio­nami.

— Mnie nie musisz prze­ko­ny­wać. Myślę tak samo.

— Pozna­łeś go?

— Konga? Oso­bi­ście jesz­cze nie, ale byłem na jego wykła­dzie otwar­tym. Chcia­łem go zoba­czyć. Mówił oczy­wi­sto­ści, ale podo­bało mi się. Ma cha­ry­zmę.

— Wkrótce go poznasz.

David spoj­rzał na May­era scep­tycz­nie.

— Niby dla­czego?

— Ty też jesteś znany. Też opo­wia­dają o tobie legendy. Spo­sób, w jaki roz­wią­za­łeś pro­blem sta­łej kosmo­lo­gicz­nej, to maj­stersz­tyk. Mia­łeś wów­czas zale­d­wie dwa­dzie­ścia dwa lata.

— Stare dzieje. — David mach­nął ręką i ski­nął na kel­nera, zama­wia­jąc następną kolejkę.

— Kong będzie chciał mieć cię po swo­jej stro­nie. Z takim sprzy­mie­rzeń­cem łatwiej kru­szyć mury nie­do­wiar­stwa i scep­ty­cy­zmu.

— Prze­sa­dzasz.

Nie­ocze­ki­wa­nie Mayer zmie­nił temat roz­mowy.

— Spo­ty­kasz się z jakąś dziew­czyną, David? Niech zgadnę: wiel­bi­cielki sztur­mują drzwiami i oknami, ale wolisz zostać nie­za­leż­nym sin­glem i wyszu­mieć się za młodu…?

David znie­ru­cho­miał ze zdu­mie­nia. Zakła­dał, że będą gadać wyłącz­nie o fizyce. O czym innym miał zresztą roz­ma­wiać z May­erem Hoch­bau­mem? Jakim pra­wem ten pier­dziel, star­szy od niego o ponad cztery dekady, pako­wał się z bucio­rami w jego życie pry­watne?

Roz­stali się trzy godziny póź­niej, pijani i w dosko­na­łych humo­rach. Przy­rze­kli sobie, że w przy­szłym tygo­dniu muszą się znów umó­wić. David znał May­era od popo­łu­dnia, a miał wra­że­nie, że wie o nim wszystko. Mylił się dra­ma­tycz­nie. Jed­nak wów­czas, z per­spek­tywy wla­nych w sie­bie trzech litrów piwa, nawet pyta­nie o dziew­czynę nie wyda­wało się już nie­tak­tem.

Tym bar­dziej że odpo­wiedź zmy­ślił.

Na uni­wer­sy­te­cie była jed­nak pewna dziew­czyna, która wpa­dła mu w oko. Annette Fil­lion, Fran­cuzka spe­cja­li­zu­jąca się w filo­zo­fii przy­rody, a przede wszyst­kim w onto­lo­gicz­nych kon­se­kwen­cjach fizyki kwan­to­wej. Poznali się prze­lot­nie na powi­tal­nej impre­zie, zamie­nili kilka słów i na początku paź­dzier­nika wpa­dali na sie­bie w zapcha­nej tury­stami dziel­nicy Baixa. Poznała go.

Trzy­mała pod pachą trzy książki, a w uszach miała słu­chawki. Zatrzy­mała się i uśmiech­nęła. David zapro­po­no­wał kawę i ciastko w pobli­skim Star­buck­sie. Zgo­dziła się.

Roz­mowa musiała w końcu zejść na fizykę. Chło­pak nie chciał pytać wprost, ale Annette sama nawią­zała do Konga i rzu­ciła podobne pyta­nia, co potem Mayer Hoch­baum. David odbił piłeczkę i zamiast zdaw­ko­wej odpo­wie­dzi dostał mini­wy­kład o poglą­dach epi­ste­micz­nych dziew­czyny. Zadzi­wiały rady­ka­li­zmem i non­sza­lan­cją. W jej posta­wie była pew­ność sie­bie i prze­ko­na­nie o wła­snej war­to­ści, jed­nak bez pychy czy zaro­zu­mial­stwa. David pomy­ślał, że mógłby się od niej wiele nauczyć.

O teo­rii strun i – co za tym idzie – pra­cach Konga Wan Huana Annette wyra­żała się z nie­skry­waną pogardą. Pierw­sza część kry­tyki odtwa­rzała linię rozu­mo­wa­nia Davida. Dziew­czy­nie nie podo­bał się „filo­zo­ficzny” cha­rak­ter teo­rii i zupełny brak moż­li­wo­ści empi­rycz­nej wery­fi­ka­cji jej postu­la­tów. Druga część nega­cji miała zupeł­nie inny i nie­ocze­ki­wany cha­rak­ter.

— Teo­re­tycy strun, a wśród nich nasz chiń­ski fawo­ryt — filo­zofka przy­rody zatrze­po­tała rzę­sami i uśmiech­nęła się nie­śmiało, jakby lekko zawsty­dzona — zbyt łatwo prze­śli­zgują się ponad jed­nym zało­że­niem, które im wydaje się oczy­wi­ste, a wcale takie nie jest.

— O co cho­dzi?

— Mate­ma­tycz­ność przy­rody.

David ski­nął głową. Począw­szy od Gali­le­usza, cała ewo­lu­cja fizyki jed­no­znacz­nie wska­zy­wała, że prawa rzą­dzące zacho­wa­niem wszech­świata da się wyra­zić języ­kiem mate­ma­tyki. Poszło to już nawet na tyle daleko, że teo­re­ty­kom strun zaczęła wystar­czać sama mate­ma­tyka. Jeśli znaj­dziemy mate­ma­tyczny model zacho­wa­nia wszech­świata, dowo­dzili, musimy uznać, że mówi on prawdę na temat rze­czy­wi­sto­ści, skoro nie dys­po­nu­jemy inną metodą wery­fi­ka­cji. Ale to było prze­cież tylko kolejne zało­że­nie.

— To, że do tej pory każde prawo fizyki dało się wyra­zić wzo­rem mate­ma­tycz­nym, o niczym nie świad­czy. — Annette wydęła wargi, a potem chwy­ciła pla­sti­kowy kubek i upiła duży łyk latte. — Bar­dzo pro­sty psy­cho­lo­giczny błąd, cogni­tive bias. Coś jak pijak, który szuka zegarka pod latar­nią nie dla­tego, że go tam zgu­bił, lecz dla­tego, że pod latar­nią naj­ła­twiej go zna­leźć. Gali­le­usz two­rzył czte­ry­sta lat temu, od tam­tej pory zaj­mo­wa­li­śmy się wyłącz­nie fizyką moż­liwą do wyra­że­nia języ­kiem mate­ma­tyki, jak ognia uni­ka­jąc innego podej­ścia. A może nie wszyst­kie roz­działy księgi przy­rody napi­sane są języ­kiem mate­ma­tyki? Kto powie­dział, że tak musi być? Może Wielka Teo­ria Uni­fi­ka­cji będzie pierw­szym przy­kła­dem cze­goś innego? Jeśli przyj­miesz takie zało­że­nie, wów­czas wysiłki spe­cja­li­stów od teo­rii strun, w tym naszego ulu­bio­nego Chiń­czyka, wydają się po pro­stu żało­sne. Mate­ma­tyczna spój­ność modelu nie będzie żad­nym dowo­dem. Teo­ria kohe­ren­cyjna prawdy jest zbyt słaba, potrze­buję teo­rii kore­spon­den­cyj­nej, wybacz bran­żowy żar­gon — ugry­zła się w język i jakby wyco­fała. — Nie za dużo gadam?

— Daj spo­kój. To fascy­nu­jące. Ni­gdy nie pod­cho­dzi­łem do tego w ten spo­sób. Myśla­łaś o kon­se­kwen­cjach takiego zało­że­nia?

Myślała. Miała wszystko logicz­nie uło­żone i aż prze­bie­rała nogami, aby się podzie­lić spo­strze­że­niami.

— Fizyka kwan­towa i mecha­nika rela­ty­wi­styczna pozo­stają oddziel­nymi spo­so­bami patrze­nia na świat. Róż­nymi per­spek­ty­wami, które możesz przy­jąć. Jak dualizm kor­pu­sku­larno-falowy. Elek­tron jest cząstką albo falą, zależy od spo­sobu pomiaru. Tak wynika z mate­ma­tycz­nego for­ma­li­zmu, jest spójne z danymi obser­wa­cyj­nymi i oprócz garstki filo­zo­fów nikt się nie bul­wer­suje i nie sieje paniki z tego powodu. A jed­nak nie ist­nieje mate­ma­tyczna struk­tura, która łączy świat czą­stek ele­men­tar­nych i świat galak­tyk.

— Nie prze­sa­dzasz? — Z punktu widze­nia wykształ­ce­nia i back­gro­undu aka­de­mic­kiego Davida piękna Fran­cuzka plo­tła here­zje.

— Nie ma jej, i tyle. Ktoś powie­dział, że musi być? — Roze­śmiała się. — Kto? Może wła­śnie chwy­tasz Boga za rękę i wycią­gasz na świa­tło dnia nie­do­róbki i szwy w dziele Stwo­rze­nia… Chcesz jesz­cze wię­cej bluź­nierstw? Jeste­śmy z dala od uni­wer­sy­tetu, tutaj mi wolno. — Znów śmiech, jesz­cze ład­niej­szy od poprzed­niego.

Czy chciał? W towa­rzy­stwie Ann Fil­lion mógł obra­zić naj­więk­sze umy­sły ludz­ko­ści, nazy­wać Heisen­berga zezwie­rzę­co­nym nazio­lem, Turinga śmier­dzącą ciotą, a von Neu­mana alfon­sem. Dziew­czyna nie pro­po­no­wała total­nej destruk­cji wzo­rem lewi­cu­jąco-femi­ni­zu­ją­cych filo­zo­fów post­mo­der­ni­stycz­nych, któ­rzy w głę­bo­kiej pogar­dzie mieli oświe­ce­niową tra­dy­cję rozumu, wiarę w para­dyg­mat naukowy, a nawet ele­men­tarną logikę, i zamiast tego woleli pleść modne bzdury, kon­stru­ując queerową wykład­nię cza­so­prze­strzeni Min­kow­skiego w inter­pre­ta­cji Lacana, wyja­śnioną przez Žižka. Annette naj­pierw nisz­czyła, ale potem na gru­zach budo­wała nową kon­struk­cję, do bólu logiczną i poukła­daną.

— Pamię­taj o ogra­ni­cze­niach ludz­kiego mózgu. W końcu ten organ wyewo­lu­ował w pale­oli­cie zale­d­wie dwa miliony lat temu, zapew­nia­jąc prze­wagę pod­czas sawan­no­wych zma­gań z dra­pież­ni­kami. Od tam­tej pory nic a nic się nie zmie­nił, a potra­fimy roz­wią­zy­wać rów­na­nia róż­nicz­kowe, wymy­ślać kon­cep­cje czar­nych dziur i dywa­go­wać o Wiel­kim Wybu­chu. Czyli już w cza­sach sawanny mie­li­śmy sporo nad­wyżki obli­cze­nio­wej. Ale jeśli wolne zapasy się po pro­stu koń­czą? Może Wielka Teo­ria Uni­fi­ka­cji ist­nieje, lecz przy kon­struk­cji naszych mózgów i zdol­no­ściach poznaw­czych czło­wieka jej zro­zu­mie­nie pozo­staje poza naszym zasię­giem? Ni­gdy nie napi­szemy odpo­wied­nich rów­nań, bo jeste­śmy za głupi.

— Nie wie­rzę. Zresztą to unik — odpo­wie­dział, ale tak naprawdę nie zamie­rzał się spie­rać. Annette wpa­dała w lekko bel­fer­ski ton, raczej chciała się wyga­dać, niż wejść w aka­de­micką dys­putę. Na koniec wymie­nili się tele­fo­nami.

* * *

Konga poznał kilka dni póź­niej. David wybrał się na jego wykład na temat sta­bil­no­ści D0-bran – dużo skom­pli­ko­wa­nej mate­ma­tyki i roz­trzą­sa­nia tech­ni­ka­liów, David zro­zu­miał może połowę. Grono wyznaw­ców Chiń­czyka nie­mal do ostat­niego miej­sca wypeł­niało uni­wer­sy­tecką aulę. Nikt nie zada­wał pytań, wszy­scy kiwali ze zro­zu­mie­niem gło­wami, szep­tem powta­rzali co traf­niej­sze sfor­mu­ło­wa­nia. Ohydna atmos­fera pokle­py­wa­nia się po ple­cach.

David został po wykła­dzie. Zain­te­re­so­wał go pewien szcze­gół, mate­ma­tyczny detal z zakresu alge­bry nie­prze­mien­nej. Był w tym eks­per­tem i miał wra­że­nie, że Chiń­czyk popeł­nił błąd rachun­kowy. Słu­cha­cze wycho­dzili z sali, wielu z nich Kong znał oso­bi­ście, wymie­niali uści­ski dłoni i grzecz­no­ściowe uwagi. Chło­pak pocze­kał, aż zostaną sami, pod­szedł do tablicy i napi­sał kilka rów­nań.

— Moim zda­niem w tym miej­scu się pomy­li­łeś.

Chiń­czyk nie odniósł się do jego uwagi.

— Z kim mam przy­jem­ność?

Przed­sta­wił się.

— David Kat­zner! — Kong się roz­pro­mie­nił. — Nie­zmier­nie mi miło. Czy­ta­łem twoją pracę na temat sta­łej kosmo­lo­gicz­nej. Mistrzo­stwo świata. — Wycią­gnął rękę na powi­ta­nie. — Bar­dzo się cie­szę, że przy­sze­dłeś. Jak ci się podo­bało?

Sta­nęli twa­rzą w twarz. Kong Wen Huan nie był prze­sad­nie gruby, ale miał nalaną twarz. Pełne policzki i opie­ra­jące się na nich zbyt duże, źle dopa­so­wane szkła oku­la­rów. Na twa­rzy sze­roki uśmiech, pod­krą­żone oczy. Był zmę­czony i zmę­cze­nie z łatwo­ścią dało się wyczy­tać z jego zacho­wa­nia. Mówił powoli, cza­sami zasta­na­wiał się nad pro­stymi sło­wami, jakby rów­no­le­gle gdzieś wewnątrz czaszki toczył się inten­sywny pro­ces myślowy, a Kong utrzy­my­wał kon­takt ze świa­tem zewnętrz­nym jedy­nie z powo­dów grzecz­no­ścio­wych.

David rzu­cił ogólne uprzej­mo­ści. Kong wcale nie zamie­rzał zare­ago­wać na uwagę o pomyłce w obli­cze­niach. Pako­wał teczkę, zamy­kał lap­top, zbie­rał poroz­rzu­cane po biurku róż­no­ko­lo­rowe mar­kery. Oto­czył roz­mówcę ramie­niem i skie­ro­wał się w stronę wyj­ścia.

— Wydaje mi się, że popeł­ni­łeś w rachun­kach drobny błąd — powtó­rzył David. — Mogę się mylić, nie wiem. Chcesz o tym poga­dać?

— W któ­rym miej­scu? — Nauko­wiec w końcu pod­szedł do tablicy.

W tej samej chwili wyda­rzyły się dwie rze­czy. Drzwi do auli uchy­liły się i do środka zaj­rzał jakiś młody Chiń­czyk. Kong zaś prze­raź­li­wie ryk­nął:

— Tu nie ma żad­nego błędu!

David nie spo­dzie­wał się takiej reak­cji, aż się wzdry­gnął. Kong natych­miast się opa­no­wał i mach­nię­ciem dłoni ode­słał chiń­skiego stu­denta.

— Ach tutaj… — Spoj­rzał ponow­nie na tablicę. — Słu­chaj David, ogrom­nie cię prze­pra­szam, nieco mnie ponio­sło. Strasz­nie jestem teraz głodny, nor­mal­nie muszę coś zjeść, bo zaraz umrę. Ale chęt­nie o tym poga­dam. Możesz wpaść do mnie na dyżur w naj­bliż­szy pią­tek około czter­na­stej, pasuje ci?

Jeśli liczył, że tak łatwo go spławi, był w gru­bym błę­dzie.

— W takim razie do piątku.

Wcze­śniej jed­nak David spo­tkał się po raz kolejny z May­erem. Wpa­dli na sie­bie na dzie­dzińcu uni­wer­sy­tec­kim, David sie­dział na ławce, wygrze­wa­jąc twarz w jesien­nym słońcu, prze­glą­dał anglo­ję­zyczne dzien­niki i miał nadzieję, że może natknie się na Annette, która za dwa kwa­dranse powinna koń­czyć wykład w sąsied­nim budynku. Tym­cza­sem pod­szedł do niego Mayer Hoch­baum i zasło­nił mu całe słońce. David nie­chęt­nie wyj­rzał zza płachty „Inter­na­tio­nal Herald Tri­bune”.

— Jadłeś dzi­siaj lunch? — usły­szał pyta­nie.

Pokrę­cił głową.

— Znam świetną hin­du­ską knajpę nie­da­leko stąd. Lubisz ostre żar­cie?

I tak wylą­do­wali na kolej­nej dys­ku­sji, tym razem obże­ra­jąc się pakorą i kur­cza­kiem tikka masala. Wów­czas po raz kolejny David zadał sobie pyta­nie: o co w tym wszyst­kim cho­dzi? Dla­czego stary pryk za wszelką cenę pró­buje się z nim zaprzy­jaź­nić? Prze­sad­nie się tym jed­nak nie przej­mo­wał. Uwa­żał, że w każ­dej chwili może mu powie­dzieć, aby się od niego odpier­do­lił. Wtedy wszystko wyda­wało się pro­ste.

— Opo­wiedz mi wię­cej o swo­ich pra­cach na temat zbio­rów kau­zal­nych — popro­sił Mayer, napchaw­szy sobie usta sma­żo­nym ryżem pola­nym sosem saag.

— Co dokład­nie chciał­byś wie­dzieć?

Uśmiech­nął się.

— Wszystko.

Zbiory kau­zalne były kon­cep­cją, nad którą David pra­co­wał od kilku lat. Wycho­dziła ona z zało­że­nia, że ist­nieją dwie fun­da­men­talne zasady opi­su­jące prze­strzeń: nie­cią­głość oraz przy­czy­no­wość. Całą resztę fizyki, w tym mecha­nikę rela­ty­wi­styczną, da się zbu­do­wać z tych kloc­ków. Mało tego: przy­czy­no­wość jest konieczna do zbu­do­wa­nia kom­plet­nego modelu cza­so­prze­strzeni.

Szło to w poprzek domi­nu­ją­cych poglą­dów, pro­pa­go­wa­nych przede wszyst­kim przez Haw­kinga, który postu­lo­wał zanie­dba­nie struk­tury przy­czy­no­wej i trak­to­wa­nie czasu ana­lo­gicz­nie do wymia­rów prze­strzen­nych. Tym­cza­sem, roz­wi­ja­jąc kon­se­kwent­nie model wszech­świata oparty na zbio­rach przy­czy­no­wych, Davi­dowi udało się obli­czyć poziom sta­łej kosmo­lo­gicz­nej, a jego pomiar był zaska­ku­jąco zbieżny z danymi rze­czy­wi­stymi. Nikt inny przed nim tego nie osią­gnął, żaden wcze­śniej­szy model nie miał choćby zbli­żo­nego poziomu dokład­no­ści. I z tego powodu, w swoim cza­sie, zro­biło się o nim gło­śno w światku teo­re­ty­ków.

Mayer wytarł zatłusz­czone usta ser­wetką, się­gnął po szklankę z wodą i powie­dział:

— Moim zda­niem doty­kasz sedna, Davi­dzie. I dla­tego wie­rzę tobie, a nie Chiń­czy­kowi. Z Wielką Teo­rią Uni­fi­ka­cji zma­ga­łem się ponad ćwierć wieku. Zapi­sa­łem tony papieru, aby zro­zu­mieć jedną pro­stą rzecz. Jaka jest naj­pier­wot­niej­sza zasada, która leży w cen­trum całego wszech­świata? Która nie zmieni się ni­gdy, nie­za­leż­nie ilu i jakich prze­kształ­ceń doko­nasz? To przy­czy­no­wość. — Spoj­rzał na chło­paka z trium­fem, a oczy lśniły mu obłę­dem.

David z tru­dem powstrzy­mał śmiech. Nie chciał zacho­wać się nie­wła­ści­wie, ale widok napa­lo­nego dziadka, który prze­ma­wiał z egzal­ta­cją wła­ściwą nasto­lat­kowi, był dość absur­dalny.

— Przy­czy­no­wość? — wykrztu­sił.

— Żadne prawo fizyczne nie może pogwał­cić przy­czy­no­wo­ści: to ona jest fun­da­men­tem i na niej powinna zostać oparta Teo­ria Uni­fi­ka­cyjna, a nie na abs­trak­cyj­nych mode­lach strun drga­ją­cych w n-wymia­ro­wych prze­strze­niach, ist­nie­ją­cych wyłącz­nie w umy­słach mate­ma­ty­ków. Moja żona i syn zgi­nęli w kata­stro­fie lot­ni­czej. Wtedy uświa­do­mi­łem sobie wagę przy­czy­no­wo­ści. Ciąg wyda­rzeń, który dopro­wa­dził do ich śmierci, można wyobra­zić sobie jako nie­mal nie­skoń­czony łań­cuch przy­czy­nowo-skut­kowy. Zna­leźli się w samo­lo­cie, ponie­waż chcieli jechać na waka­cje. Mnie w samo­lo­cie nie było, ponie­waż mia­łem dużo pracy i zde­cy­do­wa­łem się zostać w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, a nie wyle­gi­wać na hisz­pań­skich wyspach. W momen­cie, kiedy sobie to uświa­do­mi­łem, prze­sta­łem się zamar­twiać. Nie było sensu roz­dzie­rać szat i roz­trzą­sać bez końca: czy dałoby się unik­nąć kata­strofy, dla­czego oni zna­leźli się na pokła­dzie tego cho­ler­nego samo­lotu, a ja nie, i tak dalej. Zna­la­złem na nie odpo­wiedź.

— Chyba nie mogłeś nic zro­bić.

Mayer jakby tego nie usły­szał. Kon­ty­nu­ował:

— Dla­tego ni­gdy nie uwie­rzę w Wielką Teo­rię Uni­fi­ka­cji, która nie uwzględni przy­czy­no­wo­ści. Kiedy usu­niesz to zało­że­nie, to jak­byś zde­mon­to­wał dolny poziom domku z kart. Wszystko, cała fizyka, runie z dnia na dzień.

David patrzył na May­era i mimo wszystko zaczy­nał coraz bar­dziej go lubić. Wów­czas wie­dział o nim nie­wiele. Po pierw­szym spo­tka­niu pogrze­bał w inter­ne­cie, gdzie zna­lazł kilka arty­ku­łów, w któ­rych Mayer podej­mo­wał sza­le­nie inte­re­su­jącą próbę roze­bra­nia na czę­ści pierw­sze i ponow­nego skon­stru­owa­nia fizyki kwan­to­wej, tyle że przy uży­ciu nie­mal wyłącz­nie pro­ba­bi­li­styki. Teo­ria nie zna­lazła jed­nak zwo­len­ni­ków i nie roz­wi­jał jej nikt inny. Jak chło­pak wyczy­tał z cv zamiesz­czo­nego na stro­nie uni­wer­sy­tetu, dzia­dek sporo lat spę­dził poza świa­tem aka­de­mic­kim, pra­cu­jąc w Sta­nach, w fir­mie Yoy­odyne, spe­cja­li­zu­ją­cej się w kon­struk­cji sil­ni­ków rakie­to­wych.

Ale o co mu teraz cho­dziło?

Meyer chciał zara­zić Davida swo­imi pomy­słami, szu­kał ucznia, któ­remu prze­każe swoje idee, jak zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wać fizykę kwan­tową i zbu­do­wać teo­rię wszyst­kiego, opie­ra­jąc się wyłącz­nie na rachunku praw­do­po­do­bień­stwa. Lepiej nie mógł tra­fić, David chło­nął takie rze­czy jak gąbka. A może, jako Żyd (baal teszuwa – skru­szony, jak zdra­dził po kilku piwach), odczu­wa­jący mistyczną tęsk­notę do Izre­ala, w któ­rym spę­dził jed­no­ra­zowo naj­dłu­żej trzy tygo­dnie, Hoch­baum po pro­stu chciał sobie poga­dać z innym przed­sta­wi­cie­lem Narodu Wybra­nego?

— A jak tam Kong, mia­łeś oka­zję go poznać? — zagad­nął w końcu, kiedy kel­ner posta­wił na sto­liku gorące samosy.

Odpo­wie­dzią było wzru­sze­nie ramion i stresz­cze­nie ostat­nich wyda­rzeń. Krótka roz­mowa po wykła­dzie prze­ro­dziła się w odwie­dziny na dyżu­rze Chiń­czyka. Kong wyglą­dał wów­czas tra­gicz­nie, jakby nie spał trzy noce z rzędu. Miał jesz­cze więk­sze worki pod oczami, nie­obecne spoj­rze­nie. Trzę­sły mu się dło­nie, mówił powoli i cza­sami się zawie­szał na chwilę, ale w zupeł­nie inny spo­sób niż pod­czas pierw­szej roz­mowy. Tym razem w inter­wa­łach krę­pu­ją­cej ciszy Chiń­czyk gubił wątek, nie potra­fił się sku­pić, trudno było się pozbyć myśli, że marzy jedy­nie o ośmiu godzi­nach nie­prze­rwa­nego snu.

— Masz ochotę na kawę? A może na red bulla? — przy­wi­tał Davida, wska­zu­jąc na zasłany papie­rami stół, na któ­rym stał litrowy ter­mos i kil­ka­na­ście pustych puszek po napo­jach ener­ge­tycz­nych.

— Dużo stu­den­tów odwie­dza cię na dyżu­rach?

Pomimo nie­ludz­kiego zmę­cze­nia wyma­lo­wa­nego na twa­rzy Kong uśmiech­nął się i przez moment David pomy­ślał, że mógłby nawet tego kole­sia polu­bić, gdyby tylko ścią­gnął wresz­cie maskę nadę­tego pozera, zbawcy ludz­ko­ści i odno­wi­ciela współ­cze­snej fizyki.

— Za mało. Boją się mnie. Podobno mam nie naj­lep­szy PR.

— Że mówisz nie­wy­raź­nie po angiel­sku i dla­tego lepiej nie przy­cho­dzić do cie­bie na wykłady?

Kong zała­pał żart, ale się nie roze­śmiał, tylko uśmiech­nął oszczęd­nie, przez grzecz­ność.

— Spraw­dzi­łem te obli­cze­nia. — Sam prze­szedł do tematu spo­tka­nia. — I nie ma tam błędu. Chcesz prze­śle­dzić je wspól­nie? To jest kil­ka­dzie­siąt stron.

David mach­nął ręką. Jakiej innej odpo­wie­dzi ocze­ki­wał?

— Skoro spraw­dzi­łeś, na pewno nie ma w nich błędu. A możesz prze­słać mi to mej­lem? — Zosta­wił sobie ostat­nią deskę ratunku.

Kolejna kil­ku­se­kun­dowa pauza. Jakby rze­czy­wi­stość była nagra­niem na pory­so­wa­nym CD, które wciąż się zacina.

— Jasne, nie ma pro­blemu, prze­ślę ci jesz­cze dzi­siaj.

Potem zapy­tał go o to Mayer.

— Czy­ta­łeś je? Spraw­dza­łeś jego obli­cze­nia? — Pocią­gnął zachłan­nie łyk hin­du­skiego piwa Cobra, poda­wa­nego w małej, przy­jem­nie oszro­nio­nej butelce.

— Pró­bo­wa­łem. Coś tam popra­wił po moich uwa­gach. Wielu rze­czy po pro­stu nie rozu­miem. Nie jestem w sta­nie przejść przez całość obli­czeń.

— Możesz mi je pode­słać?

David zmie­rzył sta­rego Żyda wzro­kiem.

— No nie wiem, czy Kong nie będzie miał cze­goś…

— Daj spo­kój, pamię­taj o peer review.

Ten argu­ment prze­wa­żył i jesz­cze tego samego wie­czoru Hoch­baum miał na skrzynce wyci­nek prac Konga, które z wyso­kim praw­do­po­do­bień­stwem wkrótce miały stać się czę­ścią Wiel­kiej Teo­rii Uni­fi­ka­cji.

* * *

Z Annette Fil­lion Davi­dowi nie udało się spo­tkać w spo­sób nie­za­pla­no­wany, więc w agen­dzie wykła­dów otwar­tych zna­lazł jej wystą­pie­nie.

Mówiła o kry­zy­sie w filo­zo­fii nauki w kon­tek­ście wie­lo­let­niego zastoju w fizyce teo­re­tycz­nej, wyni­ka­ją­cego z utknię­cia w szu­fladce z napi­sem „teo­ria strun”. Prze­ko­ny­wała, że odkry­cie Wiel­kiej Teo­rii Uni­fi­ka­cji będzie sta­no­wiło sym­bo­liczne zamknię­cie pew­nego roz­działu w histo­rii fizyki, roz­po­czę­tego naro­dzi­nami nowo­żyt­nej nauki, pra­cami Gali­le­usza i New­tona. Należy liczyć się z ogrom­nym wpły­wem tego wyda­rze­nia na inne dzie­dziny życia, pozor­nie bar­dzo odle­głe od fizyki teo­re­tycz­nej, takie jak reli­gia czy kul­tura masowa.

W pierw­szej chwili jej wykład brzmiał niczym bred­nie spod znaku New Age i Ery Wod­nika, ale w ustach Annette Fil­lion wszystko, co mówiła, szybko uło­żyło się w nie­zwy­kle logiczną, uza­sad­nioną i spójną nar­ra­cję.

Po wykła­dzie David nie ruszył się z ławki, cze­ka­jąc, aż dobie­gną końca grzecz­no­ściowe wymiany uwag z wykła­dow­czy­nią i inni słu­cha­cze opusz­czą aulę. Spo­strze­gła go bar­dzo późno.

— Cześć — powie­działa, sta­jąc w przej­ściu pomię­dzy rzę­dami. — Prze­pra­szam, na wykła­dzie nie zało­ży­łam oku­la­rów. Nie widzia­łam cię.

David zasta­na­wiał się, czy pamięta choć jego imię.

— Chcia­łem tro­chę poga­dać. Masz ochotę na drinka, piwo, kola­cję, cokol­wiek…

— Jasne.

Pod­je­chali metrem na Praça de Don Pedro, a tam prze­sie­dli się w stary żółty tram­waj, któ­rym prze­mie­ścili się pod kate­drę, aby stro­mym zej­ściem zstą­pić w cha­otyczny labi­rynt cia­snych uli­czek. Od tego miej­sca roz­cią­gała się Alfama, dziel­nica bie­doty, naj­lep­szych knajp w mie­ście i fado. Annette znała dobry lokal, gdzie ser­wo­wali sze­roką gamę win i poda­wali nie­złe owoce morza.

Usie­dli przy wysta­wio­nym na zewnątrz sto­liku. Filo­zofka długo stu­dio­wała kartę i wresz­cie zamó­wiła coś po fran­cu­sku. David wziął to samo, choć miał cho­lerną ochotę na piwo. Po chwili kel­ner posta­wił przed nimi dwa wiel­kie kie­li­chy, w któ­rych było zale­d­wie kilka kro­pel bia­łego wina.

Zły wybór.

Począt­kowy stres szybko się ulot­nił. Gadali jak najęci, nie­mal się prze­krzy­ki­wali, każdy chciał jak naj­szyb­ciej dojść do głosu i wyło­żyć swoje poglądy na dane zagad­nie­nie. Świet­nie się czuli w swoim towa­rzy­stwie. Naj­cie­ka­wiej robiło się, kiedy scho­dzili na temat teo­rii uni­fi­ka­cyj­nych.

— Wiesz, co ci powiem? — Annette nachy­liła się ponad sto­łem. Kel­ne­rzy co rusz dole­wali wina i dziew­czyna była już pod wpły­wem alko­holu. Lek­kim, ale zawsze. Roz­kosz­nie plą­tał jej się język, mody­fi­ko­wała akcent, nie­świa­do­mie wci­skała fran­cu­skie słówka. — Wiesz, jakie warunki będzie musiała speł­nić teo­ria wszyst­kiego?

David pokrę­cił głową.

— Upo­rać się z rela­cją pomię­dzy mate­ma­tycz­nym for­ma­li­zmem a rze­czy­wi­sto­ścią. Tam sie­dzi mnó­stwo rze­czy, które spę­dzają sen z powiek filo­zo­fom. Choćby nie­pewna gra­nica podziału pomię­dzy obser­wa­to­rem i rze­czą obser­wo­waną. Obser­wa­cja stwa­rza ist­nie­nie, warun­kuje zacho­dze­nie pew­nych zja­wisk, tak wynika z for­ma­li­zmu, ale jak jest NAPRAWDĘ?

Odpo­wie­dzią był śmiech.

— Pierw­szą rze­czą, jakiej mnie nauczyli wykła­dowcy fizyki kwan­to­wej, to żeby ni­gdy nie pytać, jak jest „naprawdę”.

— No tak, ale final­nie jakoś „naprawdę” musi być. Gdzieś leży gra­nica pomię­dzy mode­lem rze­czy­wi­sto­ści a samą rze­czy­wi­sto­ścią. Teo­ria wszyst­kiego musi tę gra­nicę pre­cy­zyj­nie defi­nio­wać, a teo­ria strun tego nie robi. To jest kolejny model, jakich wiele.

Przy­znał jej rację.

— Chyba nie powin­nam tyle pić — wes­tchnęła. Na policz­kach wykwi­tły jej czer­wone plamy. — Mia­łam dzi­siaj wie­czo­rem jesz­cze tro­chę popra­co­wać, ale nici z tego. — Zło­żyła dło­nie na tor­bie od lap­topa, którą trzy­mała na stole, jakby w geście uspra­wie­dli­wie­nia.

Ski­nął na kel­nera.

— Daj spo­kój. Star­czy… — Chwilę się opie­rała, zasła­nia­jąc dłońmi kie­li­szek, ale szybko spa­so­wała i za chwilę znów moczyła usta w bia­łym winie. — W sumie dzi­siaj jest pią­tek, mogę sobie pozwo­lić na wię­cej niż zwy­kle.

Był cie­pły wie­czór, David chciał spę­dzić z Annette jak naj­wię­cej czasu, prze­sie­dzieć w knaj­pie nie do póź­niej nocy, ale do wcze­snego ranka.

— Opo­wiem ci coś o Kong Wen Huanie — zapro­po­no­wał.

Zgo­dziła się bar­dzo chęt­nie, a on stre­ścił jej histo­rię swo­ich spo­tkań z Chiń­czy­kiem. Annette słu­chała z uwagą, opo­wieść ją wcią­gnęła, zapo­mniała się­gać po wino.

— Nie­sa­mo­wite — pod­su­mo­wała. — On tam rze­czy­wi­ście miał błąd?

— Skąd mam wie­dzieć? Kong twier­dzi, że nie popeł­nił żad­nego błędu. To była moja pierw­sza intu­icja, ale kiedy pró­bo­wa­łem wejść głę­biej w obli­cze­nia, odbi­łem się od nich. Zbyt her­me­tyczne jak na moją spe­cja­li­za­cję. Muszę zaufać Kon­gowi, dla­czego miałby kła­mać? Na świe­cie jest kil­ka­na­ście osób, które zro­zu­mieją jego pracę. Jeśli w tej teo­rii jest błąd, wyj­dzie pod­czas peer review.

Ann opróż­niła kie­li­szek nie­mal jed­nym hau­stem.

— Muszę ci coś powie­dzieć… — ode­zwała się.

Davida zmro­ziło. Cóż takiego Annette miała mu do powie­dze­nia? Zde­ner­wo­wał się, musiał zająć czymś dło­nie, ści­snął nóżkę kie­liszka, bar­dzo sil­nie, dziwne, że nie pękło szkło.

— Konga pozna­łam dwa lata temu, pod­czas sty­pen­dium w Wied­niu.

A więc to o to cho­dziło… Z Davida zeszło powie­trze. Poczuł się w jakiś spo­sób zawie­dziony i pusty w środku, jak sko­rupa spróch­nia­łego drzewa.

Annette opo­wia­dała.

W Wied­niu poznali się na inau­gu­ra­cji roku aka­de­mic­kiego. Mieli dużo wspól­nych tema­tów, na ubo­czu prze­ga­dali całą uro­czy­stość. Annette wpa­dła Kon­gowi w oko i kiedy nauko­wiec tro­chę wypił, zaczął się do niej przy­sta­wiać. Róż­nica wzro­stu Chiń­czy­kowi naj­wi­docz­niej nie prze­szka­dzała; Fran­cuzka była od niego wyż­sza o głowę. Za kilka dni spo­tkali się znów, przy­pad­kowo wpa­dli na sie­bie w sto­łówce. Kong ślicz­nie prze­pro­sił za swoje nie­przy­stojne zacho­wa­nie i zapro­po­no­wał Annette wyj­ście do kina. Spo­ty­kali się nie­re­gu­lar­nie jakieś dwa mie­siące, do niczego pomię­dzy nimi nie doszło. Dziew­czyna trzy­mała go na dystans i stu­dziła wszyst­kie próby zacie­śnia­nia zna­jo­mo­ści.

Wszystko skoń­czyło się tuż przed Bożym Naro­dze­niem. Annette dobrze zapa­mię­tała tam­ten dzień. Gorączka przed­świą­tecz­nych zaku­pów, wszy­scy zabie­gani, cen­tra han­dlowe pękały w szwach. Pró­szył drobny śnieg, we wszyst­kich radiach grali te same świą­teczne pio­senki.

Annette z Kon­giem spo­tkała się w kawiarni w cen­trum han­dlo­wym wła­śnie. Wokół nich prze­ta­czały się tłumy, wszy­scy ści­skali torby na świą­teczne pre­zenty, po alej­kach skle­po­wych spa­ce­ro­wały legiony Świę­tych Miko­ła­jów roz­da­ją­cych dzie­ciom cukierki i balo­niki.

Z początku nic nie zapo­wia­dało trzę­sie­nia ziemi. Kong cie­szył się jak dzie­ciak na świą­teczną wyprawę do Pekinu, na spo­tka­nie z dawno nie­wi­dzianą rodziną i kum­plami. Opo­wia­dał o postę­pach w swo­ich pra­cach i pro­ble­mach, z któ­rymi aku­rat się zma­gał.

I wów­czas Chiń­czyk powie­dział coś, co Annette prze­ra­ziło. To w tam­tym momen­cie posta­no­wiła zerwać z nim wszyst­kie kon­takty i uni­kać jego towa­rzy­stwa, czego kon­se­kwent­nie trzy­mała się rów­nież w Lizbo­nie.

W fizyce kwan­to­wej klu­czową rolę odgrywa obser­wa­tor i jego rela­cja do obser­wo­wa­nego obiektu. Elek­tron raz jest cząstką, a innym razem falą – to, jaką postać przyj­muje, zależy od spo­sobu, w jaki jest obser­wo­wany. Obser­wa­cja kolap­suje funk­cję falową i spo­śród wachla­rza poten­cjal­nych zda­rzeń wybiera jedno. Dopóki obser­wa­cja nie zaj­dzie, wszyst­kie moż­liwe sce­na­riu­sze reali­zują się jed­no­cze­śnie, tkwią w super­po­zy­cji sta­nów. Podob­nie jak w słyn­nym eks­pe­ry­men­cie myślo­wym z kotem Schrödingera. Dopóki obser­wa­tor nie otwo­rzy pojem­nika, kot będzie żywy i mar­twy jed­no­cze­śnie. Sam kot nie jest w sta­nie doko­nać kolapsu funk­cji falo­wej, gdyż do tego wyma­gany jest obser­wa­tor obda­rzony świa­do­mo­ścią.

W takim razie – można posta­wić pyta­nie – kto kolap­so­wał funk­cję falową wszech­świata, zanim na Ziemi poja­wili się ludzie? Teiści odpo­wie­dzą, że Bóg, ale naukowcy do tej hipo­tezy podejdą ze scep­ty­cy­zmem. Bra­kuje danych, by twier­dze­nie dało się bez­dy­sku­syj­nie przy­jąć lub odrzu­cić.

Kong, za Whe­ele­rem, powta­rzał, że w cza­sach przed­ludz­kich nikt funk­cji falo­wej nie kolap­so­wał. Wszech­świat trwał w jed­nej gigan­tycz­nej super­po­zy­cji sta­nów, wszyst­kie sce­na­riu­sze reali­zo­wały się w tym samym momen­cie. Co cie­kawe, było to spójne z ostat­nimi wyli­cze­niami sta­ty­sty­ków doty­czą­cymi powsta­nia życia na Ziemi i ewo­lu­cji czło­wieka. Oka­zy­wało się, że z punktu widze­nia rachunku praw­do­po­do­bień­stwa czas od ufor­mo­wa­nia się pla­nety do dnia dzi­siej­szego był zbyt krótki (o kilka rzę­dów wiel­ko­ści), by na sku­tek serii przy­pad­ko­wych zda­rzeń naj­pierw powstało życie, a następ­nie wyewo­lu­ował czło­wiek z mózgiem umoż­li­wia­ją­cym snu­cie filo­zo­ficz­nych roz­wa­żań i zma­ga­nie się z zawi­ło­ściami fizyki kwan­to­wej.

Zwo­len­nicy chri­stian science i kre­acjo­ni­ści mieli swoje dowody na udział istoty wyż­szej w akcie stwo­rze­nia, ale Kong wolał tłu­ma­czyć to ina­czej. Do momentu naro­dzin czło­wieka, powia­dał, wszech­świat funk­cjo­no­wał jak olbrzymi kom­pu­ter kwan­towy. Jed­no­cze­śnie reali­zo­wał wewnątrz sie­bie wszyst­kie stany i wybie­rał opty­malne roz­wią­za­nia. Dzia­łało to niczym potężny kop­niak dla ewo­lu­cji i umoż­li­wiło naro­dziny istot myślą­cych w znacz­nie krót­szym cza­sie, niż gdyby pro­ces doboru natu­ral­nego testo­wał w świe­cie rze­czy­wi­stym wszyst­kie ścieżki roz­woju, bez prze­rwy myląc drogę, wcho­dząc w ślepe zaułki, wie­lo­krot­nie się cofa­jąc. Wszystko zwol­niło dopiero w momen­cie, kiedy na sce­nie poja­wił się świa­domy obser­wa­tor, który poprzez obser­wa­cję miał moc redu­ko­wać do jed­nej moż­li­wo­ści prze­strzeń dzie­ją­cych się symul­ta­nicz­nie sce­na­riu­szy. Wów­czas prze­szła histo­ria wszech­świata została usta­lona – w ułamku ułamka sekundy spo­śród oce­anu moż­li­wo­ści wybrana została jedna ścieżka: rze­czy­wi­stość, w któ­rej żyjemy.

Ale na tym Kong nie zamie­rzał poprze­stać. Zada­wał sobie pyta­nie, czy tak naprawdę jeste­śmy w sta­nie kolap­so­wać funk­cję falową? Jako inte­li­gentni i świa­domi obser­wa­to­rzy potra­fimy prze­pro­wa­dzać obser­wa­cje, ale czy my NAPRAWDĘ rozu­miemy to, co widzimy, czy może nasze zro­zu­mie­nie jest powierz­chowne, ana­lo­gicz­nie do widze­nia spraw w eks­pe­ry­men­cie Schrödingera przez kota, zamknię­tego w nie­prze­zro­czy­stym pojem­niku wraz z fiolką tru­ci­zny?

Bo Kong widział wła­śnie ludz­kość na podo­bień­stwo kota Schrödingera. Jako byt zbyt mało świa­domy i inte­li­gentny, aby doko­nać rze­czy­wi­stej obser­wa­cji i w efek­cie wyło­nić jedną moż­li­wość spo­śród zło­że­nia wszyst­kich moż­li­wych sta­nów. Zda­niem Chiń­czyka funk­cja falowa wszech­świata do dziś nie została zre­du­ko­wana i histo­ria ludz­ko­ści na­dal była zło­że­niem nie­skoń­czo­nej liczby ście­żek ewo­lu­cji: alter­na­tyw­nych, nie­zre­ali­zo­wa­nych sce­na­riu­szy.

— Ale jak to? — David roze­śmiał się. — Prze­cież nie żyjemy w super­po­zy­cji sta­nów.

Annette nie było do śmie­chu. Wów­czas, w pamiętny zimowy wie­czór, Kong mówił śmier­tel­nie poważ­nie, i to było w tym wszyst­kim naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące.

Według Chiń­czyka reduk­cja funk­cji falo­wej wszech­świata miała nastą­pić dopiero w chwili, kiedy powstaną rów­na­nia Wiel­kiej Teo­rii Uni­fi­ka­cji. Dopiero wów­czas ludz­kość naprawdę ZRO­ZU­MIE naturę wszech­rze­czy i spo­śród oce­anu praw­do­po­dob­nych sce­na­riu­szy wybrany zosta­nie ten jeden i nie­zmienny. Fala pój­dzie wstecz czasu, defi­niu­jąc kształt prze­szło­ści, dla­tego my, żyjąc tu i teraz, w momen­cie poprze­dza­ją­cym Kolaps Histo­rii, nie doświad­czamy efektu nakła­da­nia się alter­na­tyw­nych sce­na­riu­szy.

— Bzdura — mruk­nął David. — Oddzia­ły­wa­nia wstecz czasu burzą zasadę przy­czy­no­wo­ści. — Przy­po­mniał sobie słowa May­era Hoch­bauma.

— Pocze­kaj na naj­lep­sze…

Do sko­lap­so­wa­nia funk­cji falo­wej wszech­świata wystar­czy jeden świa­domy obser­wa­tor. A zatem osoba, która pierw­sza napi­sze, roz­wiąże i zro­zu­mie rów­na­nia Wiel­kiej Teo­rii Uni­fi­ka­cji, sta­nie się kimś na kształt boga.

Jego myśl stwo­rzy wszech­świat.

Aktu­alny obraz naszego świata zawdzię­czamy wła­śnie tej oso­bie, choć prze­ło­mo­wych odkryć dokona ona dopiero w nie­okre­ślo­nej przy­szło­ści.

— I on w to naprawdę wie­rzy?

Annette ski­nęła głową.

— Wie­rzy, że roz­wią­zu­jąc Wielką Teo­rię Uni­fi­ka­cji, sta­nie się bogiem i stwo­rzy nasz wszech­świat.

— Może już mu prze­szło?

— Nie sądzę. Wtedy wystra­szył mnie nie na żarty. Naj­pierw myśla­łam, że się zgrywa, chce pod­pu­ścić, testuje moją reak­cję, ale on jest wkrę­cony w tę wizję na poważ­nie. Tutaj, w Lizbo­nie, raz spo­tka­li­śmy się w czy­telni, wyglą­dał strasz­nie, jakby nie spał, pra­co­wał całe noce. Chwilę poga­da­li­śmy, ale zwy­kły small talk, same ogól­niki, o uczelni, sty­pen­dium, mie­ście. Żad­nych kon­tro­wer­syj­nych tema­tów. No bo jak go mia­łam zaga­dać: cześć, co sły­chać, na­dal uwa­żasz się za boga?

Kolejne ski­nię­cie na kel­nera, ale tym razem Annette była nie­ustę­pliwa.

— Słu­chaj, jestem już zupeł­nie pijana i muszę wra­cać do domu. Jutro z rana mam wykład i jeśli osu­szę jesz­cze jeden kie­li­szek, to nie wstanę. Nie mogę prze­kre­ślić swo­jej aka­de­mic­kiej repu­ta­cji, na którą pra­co­wa­łam latami.

— Odpro­wa­dzić cię?

Czy David liczył na coś wię­cej? Na zapro­sze­nie do miesz­ka­nia…?

Prze­cież nie.

— Daj spo­kój, dojadę tak­sówką.

Nie? To dla­czego był taki wkur­wiony?

W mil­cze­niu wspięli się pod kościół Świę­tego Anto­niego. Sapali z wysiłku. Fran­cu­ska filo­zofka, znaw­czyni myśli Pop­pera, Kuhna i Fey­era­benda, wsia­dła do samo­chodu pro­wa­dzo­nego przez Murzyna z burzą dre­dów. Poło­żyła na kola­nach torbę z lap­to­pem, coś wymam­ro­tała, faj­nie było, dzięki, i tyle ją widział.

A Davida roz­pie­rała ener­gia. Nie mógł jechać do domu, usiąść do książki, uru­cho­mić kom­pu­tera i wró­cić do pisa­nia arty­kułu, z któ­rym męczył się trzeci mie­siąc. Musiał coś zro­bić.

Docho­dziła dwu­dzie­sta pierw­sza. David się­gnął po komórkę i przej­rzał tele­fony do kum­pli, któ­rzy o tej godzi­nie poten­cjal­nie byli na mie­ście. Nie zasta­na­wiał się długo. Wybrał numer do Edu­arda, zna­jo­mego Bra­zy­lij­czyka, świa­to­wej klasy spe­cja­li­sty w zakre­sie frak­tal­nej geo­me­trii wszech­świata, który w życiu pry­wat­nym nie mógł pora­dzić sobie z roz­bu­cha­nym libido i znaczną część wie­czo­rów spę­dzał, włó­cząc się po dys­ko­te­kach.

Tra­fił w dzie­siątkę. Edu­ardo roz­krę­cał imprezę w dokach i gorąco zachę­cał, by bez­zwłocz­nie do niego dołą­czyć; na zachętę rzu­cił imio­nami lasek, które krę­ciły się przy barze. David długo się nie zasta­na­wiał, zła­pał tak­sówkę i ruszył w stronę daw­nych doków por­to­wych, prze­mie­nio­nych obec­nie w impre­zowe cen­trum Lizbony.

Obma­cu­jąc kie­sze­nie w poszu­ki­wa­niu port­fela, gdy samo­chód dojeż­dżał na miej­sce, David uświa­do­mił sobie jed­nak coś nie­po­ko­ją­cego: bar­dziej niż kolo­rowe drinki, syn­ko­po­wany rytm drum’n’bass i pod­ska­ku­jące sma­ko­wi­cie biu­sty śnia­dych Por­tu­ga­lek pocią­gała go roz­mowa z Annette Fil­lion na temat roli obser­wa­tora w pro­ce­sie kolap­so­wa­nia funk­cji falo­wej.

Chyba się sta­rzał.

Wie­czór roz­wi­jał się do bólu tra­dy­cyj­nie. W klu­bie Doca De Santo wle­wali w sie­bie z Edu­ardo kolejne szklanki alko­holu, plą­sali na dan­ce­flo­orze, flir­to­wali z dziew­czy­nami. Wresz­cie Bra­zy­lij­czyk ulot­nił się w towa­rzy­stwie cyca­tej stu­dentki antro­po­lo­gii (te z social scien­ces są naj­ła­twiej­sze, tłu­ma­czył), a David wyszedł się prze­wie­trzyć. Było po pierw­szej w nocy, szedł bul­wa­rem wzdłuż Tagu, mijał kolejne dud­niące muzyką dys­ko­teki i zata­cza­ją­cych się impre­zo­wi­czów, a w oddali maja­czyły mon­stru­alne przę­sła roz­pi­na­ją­cego się nad zatoką mostu 25 de Abril, po któ­rym sie­dem­dzie­siąt metrów wyżej prze­my­kały samo­chody.

Pora wra­cać do domu.

Ruszył w stronę postoju tak­só­wek. Obok ktoś klę­czał i wymio­to­wał, zgięty wpół, cało­wała się jakaś para, młody chło­pak nie­zdar­nie moco­wał się z roz­por­kiem, zamie­rza­jąc wysi­kać się do rzeki. David nie zro­bił nawet dzie­się­ciu kro­ków. Z naprze­ciwka szedł on – pijac­kim kro­kiem, zata­cza­jąc się.

Kong Wen Huan.

Bóg in spe, przy­szły stwórca wszech­rze­czy, wielki kolap­sa­tor funk­cji falo­wej wszech­świata. Kro­czył pośród tłumu pija­ków i dzi­wek, nikt oczy­wi­ście nie zwra­cał na niego uwagi, choć wszy­scy powinni paść na kolana, ośle­pieni nie­ziem­skim świa­tłem mądro­ści pro­mie­niu­ją­cym z postaci Chiń­czyka. Dla bogów to oczy­wi­ście norma. Chry­stus też wycią­gał rękę do cel­ni­ków i pro­sty­tu­tek.

David pod­szedł do niego, uści­snęli sobie dło­nie.

— Co tu robisz, czło­wieku? Jesteś chyba ostat­nią osobą, jaką spo­dzie­wa­łem się spo­tkać w dokach.

Kong spoj­rzał na niego spode łba. Wyglą­dał kosz­mar­nie, jakby wró­cił z wie­lo­let­niego zesła­nia do obozu pracy, gdzie przez dwa­na­ście godzin dzien­nie skrę­cał dłu­go­pisy, a nocami był zmu­szany przez straż­ni­ków do gold­mi­ningu w sie­cio­wej grze MMORPG. Bez dostępu do ele­men­tar­nych środ­ków higieny oso­bi­stej.

— Mam ochotę się dziś urżnąć — beł­ko­tał. — Sta­wiam, pój­dziesz ze mną?

David ledwo trzy­mał się na nogach, ale zro­biło mu się żal Chiń­czyka. Nie potra­fił wyja­śnić nagłego przy­pływu empa­tii do tego zadu­fa­nego w sobie skur­wy­synka, który uwa­żał, że pre­ten­do­wa­nie do roli stwórcy świata to zada­nie aku­rat na miarę jego ambi­cji.

Chło­pak ski­nął głową i skrę­cili do naj­bliż­szego klubu. Przez pozo­stałą część nocy roz­ma­wiali nie­wiele. W dys­ko­tece dud­niły taneczne rytmy, trzeba było do sie­bie krzy­czeć. Kong bez prze­rwy dono­sił z baru drinki, cza­sem wska­zał na co bar­dziej łakomy kąsek na par­kie­cie. Jeśli cho­dzi o kobiety, mieli podobne gusty. Tro­chę pró­bo­wali tań­czyć, ale Chiń­czyk poru­szał się w bar­dzo nie­zręczny spo­sób – na usztyw­nio­nych nogach drep­tał w miej­scu niczym zepsuty robot ze sta­rego filmu science fic­tion. Nie­któ­rzy wyty­kali go pal­cami i jaw­nie się śmiali. Dla­tego osta­tecz­nie zde­cy­do­wali się usiąść przy barze i resztę czasu spę­dzili, prze­krzy­ku­jąc się zło­śli­wymi uwa­gami na temat wygi­ba­sów pozo­sta­łych uczest­ni­ków imprezy.

Roz­stali się przed trze­cią rano. Kluby pusto­szały, pod pode­szwami chrzę­ściło szkło z poroz­bi­ja­nych bute­lek. David chciał zacią­gnąć Konga na postój tak­só­wek, ale ten upie­rał się, że wróci metrem. Poże­gnali się. Chiń­czyk stał w roz­kroku i nieco się kiwał, szu­ka­jąc po kie­sze­niach karty, na któ­rej miał zako­do­wany bilet komu­ni­ka­cji miej­skiej. Kiedy ją zna­lazł, bar­dzo się ucie­szył. Był pijany, ale nie na tyle, by za wszelką cenę odra­dzać mu prze­jażdżkę metrem. Pora­dzi sobie.

W końcu jest pra­wie bogiem.

Co dalej się działo – David nie pamię­tał dokład­nie. Szedł w stronę postoju tak­só­wek, ale do niego nie dotarł. Pomy­lił drogę, wszedł w labi­rynt wąskich uli­czek, któ­rymi klu­czył bez końca. Wresz­cie tra­fił na skwer, była tam tablica upa­mięt­nia­jąca ważne wyda­rze­nie histo­ryczne z dzie­jów Por­tu­ga­lii. Poczuł się strasz­nie zmę­czony. Przy­siadł na ławeczce, tylko na chwilę, odsap­nąć, zła­pać oddech, by ruszyć dalej, na poszu­ki­wa­nie tak­sówki. Zwi­nął się w kłę­bek i od razu zasnął.

Kiedy się obu­dził, docho­dziła szó­sta rano. Wszystko go bolało i szczę­kał zębami. Nie miał jesz­cze kaca – na­dal był solid­nie pijany. Stur­lał się z ławki. Oka­zało się, że postój tak­só­wek znaj­duje się tuż za rogiem. Usiadł na tyl­nym sie­dze­niu wiel­kiego mer­ce­desa i zasnął, zanim kie­rowca zdą­żył uru­cho­mić sil­nik. Obu­dził się, dopiero kiedy doje­chali na miej­sce. Wielka czarna dłoń chwy­ciła go za ramię i ener­gicz­nie nim potrzą­snęła. David się­gnął po port­fel.

— Pan jesteś Żyd — powie­dział na poże­gna­nie czar­no­skóry kie­rowca tak­sówki.

— Po czym pan poznał?

— Po nosie.

Jego uwaga wydała się Davi­dowi szczy­tem absurdu, wybuch­nął śmie­chem i długo nie potra­fił się opa­no­wać. Kiedy tylko upo­rał się z klu­czem i wszedł do miesz­ka­nia, od razu rzu­cił się na łóżko i zasnął w ubra­niu.

Obu­dził go tele­fon. Ostroż­nie otwo­rzył oczy. Łeb pękał na miliony kawał­ków. Usta miał wyschnięte, jakby prze­biegł mara­ton na Saha­rze. W pierw­szej chwili David pomy­ślał o Annette, że to dzwoni ona, chce przy­je­chać, pyta o adres.

Mayer Hoch­baum – migało na kolo­ro­wym wyświe­tla­czu iPhona. Mayer Hoch­baum.

Spier­da­laj! – odrzu­cił połą­cze­nie i wyłą­czył apa­rat. Wcze­śniej spoj­rzał na godzinę – zbli­żało się połu­dnie. Dzi­siej­szy dzień i tak nale­żało spi­sać na straty. David posta­no­wił, że prze­kima do sie­dem­na­stej – wtedy kac zelżeje – zwle­cze się z łóżka, pój­dzie na mia­sto coś zjeść, póź­niej wróci do domu, pogapi się w tele­wi­zor, poprze­gląda komiksy. Na poważ­niej­szą lek­turę nie będzie miał siły.

Sobota jak każda inna.

Ktoś zadzwo­nił do drzwi.

Ta sobota miała być zupeł­nie inna niż wszyst­kie inne.

Dzwo­nek powtó­rzył się. David w pierw­szej chwili chciał zigno­ro­wać nie­za­po­wie­dzia­nego gościa, nacią­gnąć koł­drę na głowę i cze­kać, aż intruz uzna, że nikogo nie ma w domu. Kto mógł go odwie­dzać w sobotę o tej godzi­nie? Z nikim się nie uma­wiał. Goniec z piz­ze­rii pomy­lił adres? Kurier przy­niósł książki z Ama­zona albo kupione na eBayu płyty? Ale prze­cież nie cze­kał na żadne zamó­wie­nie.

Kto­kol­wiek to jest, pój­dzie sobie.

Dzwo­nek umilkł, ale już po chwili zaczęło się natar­czywe puka­nie.

— Poli­cja — dobie­gło zza drzwi po angiel­sku. — Poli­cja, pro­szę otwo­rzyć.

Nie miał wyj­ścia.

— Za chwilę — pod­niósł głos i przy­pła­cił ten krzyk gwał­tow­nym ata­kiem bólu głowy.

Nie był w sta­nie pozbie­rać myśli. Wewnątrz czaszki wszystko łupało, pul­so­wało, dud­niło. Pró­bo­wał wypro­sto­wać nogi, ale jakby walił głową w szklany sufit. Zgięty, pobiegł do łazienki, gdzie obfi­cie zwy­mio­to­wał do umy­walki. Nie­cier­pliwcy po dru­giej stro­nie drzwi wzno­wili puka­nie.

— Poli­cja!

Nie miał czasu umyć zębów. Strasz­nie chciało mu się sikać. Puka­nie nie usta­wało. Jesz­cze moment, a wywalą drzwi, przy­szło mu do głowy. Może myślą, że pró­buje ucie­kać? Na kacu gigan­cie spusz­cza się po pio­ru­no­chro­nie z czwar­tego pię­tra. Tylko dla­czego miałby ucie­kać? Prze­cież nie zro­bił nic złego.

David otwo­rzył. Poli­cjanci byli we trzech, ubrani w szare gar­ni­tury, jeden o ciem­nej kar­na­cji skóry. Dwóch mówiło po angiel­sku, trzeci się nie odzy­wał.

— Pan Dawid Kat­zner?

Ski­nął głową. Musiał wyglą­dać rów­nie tra­gicz­nie, jak się czuł. W wymię­tym wczo­raj­szym ubra­niu, z dwu­dnio­wym zaro­stem i odde­chem śmier­dzą­cym niczym płat suro­wego mię­cha gni­jący w peł­nym słońcu.

— Musimy pana prze­słu­chać w związku ze sprawą śmierci Konga Wen Huana.

Śmierci Konga Wen Huana? David na moment zapo­mniał o kacu, zapo­mniał o całym świe­cie. Pociem­niało mu przed oczami.

Śmierci boga?

— Kong Wen Huan nie żyje?! Matko, co się stało?

— Sko­czył, a może raczej: ktoś go zepchnął z mostu 25 de Abril, pro­sto na bul­war w dokach.

David nie potra­fił wykrztu­sić jed­nego choćby słowa.

— Pan pój­dzie z nami. Potrze­buje pan chwilę na toa­letę?

Zapa­ko­wali go do nie­ozna­ko­wa­nej škody octa­vii. Cały czas chciało mu się rzy­gać. Ból głowy przy­pły­wał i odpły­wał falami. Jeden z poli­cjan­tów popa­trzył na niego z lito­ścią i z samo­cho­do­wej skrytki wycią­gnął opa­ko­wa­nie aspi­ryny.

— Nie na wszyst­kich działa, ale mi pomaga — wyja­śnił.

David łyk­nął dwie tabletki na raz. Zamknął oczy i oparł się o zagłó­wek. Kie­rowca pro­wa­dził bar­dzo ner­wowo, gwał­tow­nie hamo­wał i ruszał spod świa­teł z wyciem sil­nika.

W któ­rym momen­cie David zorien­to­wał się, że to coś wię­cej niż ruty­nowe prze­słu­cha­nie w spra­wie tajem­ni­czej śmierci naj­więk­szego cele­bryty wśród żyją­cych fizy­ków (z wyłą­cze­niem Haw­kinga)? Że nie tylko jest świad­kiem, ostat­nią osobą, która widziała Konga żywego, ale też nie­po­strze­że­nie posta­wiono go w roli głów­nego podej­rza­nego? Kozła ofiar­nego wyda­nego na pożar­cie żąd­nym zemsty Chiń­czy­kom?

Zaczął coś podej­rze­wać, kiedy po roz­mo­wie z uprzej­mym poli­cjan­tem, który na komen­dzie cały czas robił skrę­po­waną minę w rodzaju „wiem, co teraz czu­jesz”, czę­sto­wał go sokiem poma­rań­czo­wym i pytał, czy nie przy­nieść cze­goś do jedze­nia, David nie został wypusz­czony do domu. Opo­wie­dział wszystko ze szcze­gó­łami: jak poto­czyły się wyda­rze­nia minio­nego wie­czoru, jak spo­tkał się z Kon­giem, co z nim robił i w jakich oko­licz­no­ściach się roz­stali. Póź­niej zaczy­nał się kło­po­tliwy frag­ment z czarną dziurą pomię­dzy godziną trze­cią a szó­stą rano, kiedy kimał w pozy­cji embrio­nal­nej na ławeczce.

Prze­słu­chu­jący kiwał wyro­zu­miale głową i noto­wał.

— W któ­rym dokład­nie miej­scu znaj­duje się ta ławka?

— Nie wiem, nie znam tej czę­ści mia­sta. Ale mogę ją wska­zać.

Kong spadł z mostu około czwar­tej trzy­dzie­ści, czyli w środku czar­nej dziury Davida. Sku­ba­niec nad­ło­żył kawał drogi, aby wejść na esta­kadę. Potem musiał iść pobo­czem, obok śmi­gnął pew­nie od czasu do czasu samo­chód, było ciemno, chyba nikt go nie zauwa­żył, ale poszu­ki­wa­nia świad­ków wciąż trwały. Poli­cja spraw­dzała nagra­nia kamer z bramki na auto­stra­dzie, iden­ty­fi­ko­wała tablice reje­stra­cyjne samo­cho­dów, dzwo­niła do kie­row­ców. Nie­stety, ruch o tej godzi­nie był mini­malny. Chiń­czyk pole­ciał w dół, sie­dem­dzie­siąt metrów, i roz­trza­skał się na beto­no­wej ścieżce.

Pierw­sze prze­słu­cha­nie skoń­czyło się po nie­ca­łej godzi­nie. David czuł się tro­chę lepiej, kac mijał, a on pił sok poma­rań­czowy z pla­sti­ko­wego kubeczka, w żołądku zaczy­nało go mile ssać. Bar­dzo przy­jemny moment, kiedy po strasz­nym pijań­stwie przez więk­szą część następ­nego dnia nie można niczego wziąć do ust, aż w końcu póź­nym popo­łu­dniem ból głowy i mdło­ści odpusz­czają, ata­kuje zaś potężny głód.

— Kiedy będę mógł iść do domu? — zapy­tał mun­du­ro­wego sie­dzą­cego za biur­kiem, ale on pokrę­cił głową i odburk­nął coś nie­zro­zu­miale. Widać nie znał angiel­skiego.

Chwilę potem David został zapro­szony do następ­nego pokoju. Tym razem poli­cjant miał znacz­nie mniej sym­pa­tyczną apa­ry­cję. Wyglą­dał jak typowy macho z fil­mów krę­co­nych w poło­wie lat 70. Nie­modna fry­zura i obfite wąsy. Na nosie oku­lary z przy­ciem­nia­nymi szkłami, na dło­niach zaś żółte plamy po tyto­niu. Musiał palić jak smok.

Przed­sta­wił się, ale David nie zapa­mię­tał jego imie­nia.

— Jeste­śmy w dupie. — Po angiel­sku mówił dobrze, ale z bar­dzo twar­dym akcen­tem. Włą­czył znaj­du­jący się w pokoju nie­wielki kine­sko­powy tele­wi­zo­rek i ska­kał pilo­tem po kana­łach. — Zobacz.

To była kitaj­ska sta­cja infor­ma­cyjna. Gadali po chiń­sku, na czer­wo­nym pasku w dole ekranu leciały napisy w krzacz­kach, ale David nie musiał znać chiń­skiego, aby rozu­mieć, o czym mówili.

Tra­giczna śmierć Konga Wen Huana.

Repor­taż z Lizbony, na pierw­szym pla­nie potężne przę­sła mostu 25 de Abril. Kolejny chiń­ski kanał. Wspo­mnie­nie o Kongu Wen Huanie. Prze­bitka na uni­wer­sy­tet w Peki­nie, wypo­wia­dają się jego współ­pra­cow­nicy naukowi, stu­denci.

— Chiń­czycy nas zamor­dują. Amba­sa­dor tele­fo­nuje, gdzie tylko uda mu się dodzwo­nić. Nie roz­ma­wiał jesz­cze z pre­zy­den­tem, ale to kwe­stia czasu — bur­czał wąsaty macho. — Kong dla Chiń­czy­ków był gwiazdą medialną, naj­wy­bit­niej­szym dziec­kiem narodu, sym­bo­lem tego, że Pań­stwo Środka trium­fuje nie tylko we wzro­ście gospo­dar­czym, lecz rów­nież w nauce. Hono­rowa sprawa.

Zapa­dła krę­pu­jąca cisza.

— Kilka osób widziało was wczo­raj w nocy. Podobno nie­źle się bawi­li­ście. Kong spadł z mostu około wpół do pią­tej rano. Co wtedy robi­łeś?

Byłem w czar­nej dziu­rze, chciał odpo­wie­dzieć David. Zaci­snął powieki.

— Spa­łem zupeł­nie pijany na ławce. Prze­cież już o tym opo­wia­da­łem.

— Według zeznań tak­sów­ka­rza, który przy­wiózł cię do domu, do tak­sówki wsia­dłeś dopiero około szó­stej. Co robi­łeś wcze­śniej?

Zro­zu­miał to wła­śnie wtedy, patrząc na nalaną twarz złego gli­nia­rza, na gru­bo­ziar­ni­stą fak­turę policzka, drugi pod­bró­dek i świń­skie oczka za szkłami fra­jer­skich oku­la­rów. Jakby doznał ilu­mi­na­cji.

Tra­giczna śmierć Konga, nie­umie­jęt­nie roze­grana od strony public rela­tions, może znacz­nie pogor­szyć sto­sunki dyplo­ma­tyczne na linii Por­tu­ga­lia–Chiny. Chiń­czycy pew­nie nie dadzą sobie wmó­wić, że to było samo­bój­stwo, i zaczną szu­kać win­nych. A Por­tu­ga­lia zosta­nie zmu­szona, aby bez­zwłocz­nie zna­leźć podej­rza­nego. W takim przy­padku prawdę odsuwa się na boczny tor.

A czy można sobie wyobra­zić kogoś lepiej nada­ją­cego się na kozła ofiar­nego od Davida? Był ostat­nią osobą, która widziała Konga żywego, a moment jego śmierci prze­spał pijany na ławce, czego nikt nie widział.

W dodatku miał moty­wa­cję.

— Podobno byłeś z Kon­giem w kon­flik­cie. Nie prze­pa­da­li­ście za sobą.

— Ja… dla­czego… to nie tak… — Zupeł­nie nie wie­dział, jak się bro­nić.

Wąsacz wer­to­wał notatki.

— Dwa tygo­dnie temu po wykła­dzie roz­ma­wiał pan z panem Huanem. Kłó­ci­li­ście się. Pan Huan pod­niósł na pana głos.

— Skąd…

— Nie zaprze­cza pan? Widział was jeden ze stu­den­tów pana Huana.

— Po pro­stu wyda­wało mi się, że Ko… pan Huan popeł­nił błąd obli­cze­niowy. Zwró­ci­łem mu uwagę, a on się zde­ner­wo­wał. Zwy­kła rzecz. Gdy­bym go nie lubił, nie spę­dził­bym z nim kilku godzin na impre­zie.

— Wróćmy do pana zeznań. Co robił pan pomię­dzy trze­cią a szó­stą w nocy?

Czarna dziura. Jahwe, miej mnie w swo­jej opiece, wypo­wie­dział bez­gło­śnie David.

Prze­słu­cha­nie trwało bli­sko dwie godziny. Macho cały czas wał­ko­wał wątek pijac­kiej drzemki. Roz­kła­dał mapę mia­sta, kazał poka­zy­wać miej­sce, gdzie stoi nie­szczę­sna ławeczka, odtwa­rzał trasę mar­szu. David miał iry­tu­jące wra­że­nie, że poli­cjant szuka luki w jego zezna­niach, wyczu­lony na nie­ści­sło­ści, drąży temat nie po to, aby usta­lić prawdę, ale przy­ła­pać chło­paka na gorą­cym uczynku, zna­leźć słaby punkt w zezna­niach.

— Prze­cież sek­cja zwłok może usta­lić, czy sko­czył sam, czy ktoś go zepchnął. Na ciele powinny zostać ślady szar­pa­niny… — David pró­bo­wał się bro­nić.

Poli­cjant roze­śmiał się szcze­rze.

— Chiń­czyk spadł na beton z wyso­ko­ści pra­wie stu metrów. Musieli go zeskro­by­wać.

— Zwol­ni­cie mnie do domu?

— Na razie nie. Chcesz się wysi­kać? Jesteś głodny?

Zamknęli go w pokoju prze­słu­chań. Pierw­szy poli­cjant przy­niósł jedze­nie w sty­ro­pia­no­wym opa­ko­wa­niu, omlet z fryt­kami i puszkę coli. David czuł się jak ska­za­niec w celi śmierci, jedzący ostatni posi­łek.

Dwie godziny póź­niej do pokoju wszedł znów zły wąsaty gli­niarz.

— Możesz iść do domu — powie­dział wyraź­nie zre­zy­gno­wany. — Tylko nie wyjeż­dżaj z mia­sta, będziemy z tobą w kon­tak­cie.

— Co się stało?

— Możesz iść do domu. — Pogła­dził się po wąsie i wię­cej nie zamie­rzał nic powie­dzieć. Był wście­kły i David uznał, że lepiej go dodat­kowo nie pro­wo­ko­wać nie­roz­waż­nymi pyta­niami.

Odpro­wa­dzany nie­uf­nymi spoj­rze­niami pozo­sta­łych mun­du­ro­wych, chło­pak wyszedł na ulicę. Marzył, aby zrzu­cić z sie­bie śmier­dzące ciu­chy, wsko­czyć pod prysz­nic, ogo­lić się. Rozej­rzał się za tak­sówką. Nie zdą­żył.

Po dru­giej stro­nie ulicy stał Mayer Hoch­baum i machał do niego.

— Kong nie żyje. — David uści­snął wycią­gniętą na powi­ta­nie dłoń. — Sły­sza­łeś?

Hoch­baum par­sk­nął pogar­dli­wie.

— A po co dzwo­ni­łem do cie­bie dzi­siaj z samego rana? Sko­czył sam, czy ktoś mu pomógł?

Chwila waha­nia. Czy Mayer wie­dział? Prze­cież widział, jak David wycho­dził z komi­sa­riatu poli­cji. Więc…

— Pla­no­wali oskar­żyć mnie. — Wzru­szył ramio­nami. — Szu­kali kozła ofiar­nego. Wczo­raj w nocy impre­zo­wa­li­śmy razem w dokach. Byłem ostat­nią osobą, która widziała go żywego. Nie mam poję­cia, co się stało, ale nie­spo­dzie­wa­nie zwol­nili mnie do domu.

— Wszystko wiem. — Mayer wszedł mu w słowo. — Posma­ro­wa­łem jed­nemu stu­den­towi, który krę­cił się wczo­raj w podob­nych klu­bach jak wy. Zło­żył fał­szywe zezna­nia, że kwa­drans po czwar­tej widział cię, jak spa­łeś na ławce. Opi­sał wszystko ze szcze­gó­łami. Skur­wy­syny nie miały pod­stawy praw­nej, by prze­trzy­my­wać cię dalej w aresz­cie, zwłasz­cza w kon­tek­ście wia­ry­god­nego alibi. Będą musieli zna­leźć nową ofiarę albo przy­znają, że Kong sko­czył bez niczy­jej pomocy. A Chiń­czycy i tak w to nie uwie­rzą i będą się prze­py­chać następne dzie­sięć lat. Takie życie.

Davida natych­miast roz­bo­lał łeb, jakby przy­cza­jony kac ponow­nie wysko­czył z pudełka.

— Fał­szywe zezna­nia? Dla­czego?

— Bo wybra­łeś sobie, kurwa, naj­bar­dziej odludną ławeczkę w całej Lizbo­nie, poza zasię­giem miej­skiego moni­to­ringu, i przez trzy godziny żywa dusza cię nie widziała. Dla­tego. Poli­cja jest pod gigan­tyczną pre­sją, amba­sa­dor staje na gło­wie, by poroz­ma­wiać z pre­zy­den­tem i w naj­bliż­szy ponie­dzia­łek ogło­sić w Por­tu­ga­lii żałobę naro­dową. — Hoch­baum spoj­rzał na zega­rek. — Jeśli dobrze liczę, w Peki­nie już mają flagi spusz­czone do połowy masztu. A samo­bój­stwo ma fatalny PR, zwłasz­cza w kul­tu­rze Wschodu.

Wszyst­kie ele­menty roz­sy­pa­nej łami­główki zaczęły wska­ki­wać na swoje miej­sce.

— Musia­łem mieć alibi. Ina­czej trzy­ma­liby mnie pod klu­czem i szu­kali kolej­nych poszlak, takich jak nie­dawna kłót­nia z Kon­giem o błąd w jego obli­cze­niach.

Stary Żyd przy­tak­nął:

— Myślę, że w osta­tecz­nym roz­ra­chunku decy­zja sądu byłaby naj­mniej ważna. Gdyby nawet cię oskar­żyli, i tak byś się wybro­nił. Poszlaki były zbyt słabe. Liczy się coś innego: wize­run­kowy suk­ces poli­cji i wyrok, jaki wyda­łyby na cie­bie media. Teraz to one decy­dują o winie.

Trudno było w to wszystko uwie­rzyć.

— I ty o tym wszyst­kim wie­dzia­łeś? Dla­tego cze­ka­łeś na mnie przed budyn­kiem?

— Tak.

— Nie wiem, co powie­dzieć.

— Nie musisz nic mówić. Jesz­cze będziesz miał oka­zję się odwdzię­czyć.

Póź­niej David dowie­dział się, że zło­że­nie fał­szy­wych zeznań przez obec­nego na pro­gra­mie mło­dego dok­to­ranta spe­cja­li­zu­ją­cego się w pętlo­wej gra­wi­ta­cji, który za koł­nierz nie wyle­wał i któ­remu Mayer zde­cy­do­wał się zapła­cić kon­kretną sumkę (chło­pak ni­gdy nie poznał jej wyso­ko­ści), nie wystar­czyło, aby zwol­nić go z aresztu. Stary pro­fe­sor zro­bił coś jesz­cze. Uru­cho­mił swoje kon­takty sprzed lat, wyko­nał kilka tele­fo­nów i do szefa por­tu­gal­skiej poli­cji zadzwo­nił były agent Mos­sadu, nie­jaki Nathan Tau­ber, dawny zna­jomy poli­cjanta z cza­sów wojny domo­wej w Mozam­biku. Nathan nato­miast był ser­decz­nym kum­plem May­era. Tele­fon za tele­fo­nem instruk­cje spły­nęły w dół, wprost na biurko wąsa­tego gliny w typie macho.

— Kong sko­czył. Nikt go nie zepchnął. Dla­czego? — Zatrzy­mali się na świa­tłach przed ruchli­wym skrzy­żo­wa­niem. David spoj­rzał May­erowi głę­boko w oczy.

Sta­ru­szek napeł­nił płuca głę­bo­kim hau­stem powie­trza peł­nego śmier­dzą­cych spa­lin.

— Nie wytrzy­mał pre­sji. Być może ocze­ki­wali po nim zbyt wiele. Nie był gotowy, aby przejść do histo­rii. A ty byś był?

Na sygna­li­za­to­rze wyświe­tliło się zie­lone świa­tło. W tłu­mie pie­szych weszli na ulicę. David nie odpo­wie­dział.

— A myśla­łeś jesz­cze o innej ewen­tu­al­no­ści? — Mayer uni­kał jego spoj­rze­nia. — Że w obli­cze­niach Konga naprawdę znaj­do­wał się błąd i ty ten błąd zna­la­złeś? Nikt inny, tylko ty. Kong ślę­czał nad rachun­kami wiele mie­sięcy, może lat, a ty, bach — strze­lił pal­cami — przy­cho­dzisz na wykład i poza­mia­tane. To się czę­sto zda­rza, psy­cho­lo­dzy nazy­wają podobne zja­wi­ska tune­lo­wa­niem poznaw­czym. Jesteś tak mocno sku­piony na zada­niu, że nie docie­rają do cie­bie oczy­wi­ste sygnały z zewnątrz. Auto­ry­tet Konga był ogromny i wcze­śniej inni bali się zwró­cić mu uwagę, kwe­stio­no­wać jego prace. W takich oko­licz­no­ściach można popeł­nić naprawdę pod­sta­wowy błąd. A ten błąd pod­sta­wowy nie był, ale też nie­wiele osób na świe­cie zna się na alge­brze naprze­mien­nej lepiej od cie­bie. Co zatem, jeśli błąd był, miał klu­czowy cha­rak­ter i roz­wa­lił w strzępy model Chiń­czyka, tak że nie było już z niego czego zbie­rać? Bra­łeś pod uwagę taki sce­na­riusz?

Głu­pie pyta­nie. David nie myślał o niczym innym od chwili, kiedy poli­cjant w sza­rym gar­ni­tu­rze, sto­jący na progu jego miesz­ka­nia, ogło­sił śmierć Wen Huana.

— Prze­glą­da­łeś jego prace, które ci pode­sła­łem? Zna­la­złeś coś?

Mayer wzru­szył ramio­nami.

— Prze­glą­da­łem, ale za głupi jestem na to. Nic nie zro­zu­mia­łem. Nie moja działka.

Nagle David posta­no­wił zaata­ko­wać sta­ruszka z zasko­cze­nia. Nie­spo­dzie­wa­nie zmie­nił temat.

— Dla­czego to zro­bi­łeś, Mayer, cho­lera, dla­czego robisz to wszystko? Wyna­ją­łeś gościa, żeby zło­żył fał­szywe zezna­nia. Prze­cież to jest karalne. Tylko dla­tego, że jestem Żydem? Tak bar­dzo ci na mnie zależy?

Hoch­baum zbył pyta­nie.

— Masz ochotę na kola­cję?

David zdu­sił gniew.

— Latam w tych samych ciu­chach od wczo­raj­szego ranka. Zosta­łem oskar­żony o mor­der­stwo, rano rzy­ga­łem do umy­walki i nawet nie zdą­ży­łem umyć zębów. Prze­pra­szam, ale nie dzi­siaj.

Mayer roze­śmiał się i pokle­pał go po ramie­niu.

— Wra­caj do domu. Poga­damy, kiedy doj­dziesz do sie­bie.

Trzy godziny póź­niej – po gorą­cym prysz­nicu, dzie­się­cio­mi­nu­to­wym szo­ro­wa­niu zębów, ogo­le­niu się, sałatce z rukoli i rosz­ponki popi­tej nie­ga­zo­waną wodą mine­ralną, krót­kiej drzemce na kana­pie przy muzyce relak­sa­cyj­nej – David rzu­cił okiem na tele­fon. Wyświe­tlacz poka­zy­wał nie­ode­brane połą­cze­nie.

Annette Fil­lion. Dzwo­niła, kiedy stał pod prysz­ni­cem i szo­ro­wał spo­cone ciało szorstką gąbką, a gorąca woda wyci­skała porami skóry resztki alko­holu, który wciąż krą­żył po orga­ni­zmie.

Oddzwo­nił natych­miast. Była roz­trzę­siona.

— Sły­sza­łeś, co stało się z Kon­giem? — rzu­ciła.

— Myślę, że wiem o tym lepiej niż kto­kol­wiek inny na świe­cie.

Annette po wczo­raj­szym, jak to okre­śliła, pijań­stwie (wczo­raj­szym – a David miał wra­że­nie, że ich spo­tka­nie miało miej­sce wiele mie­sięcy temu), po wykła­dzie wyje­chała za mia­sto pospa­ce­ro­wać po dzi­kich pla­żach Lagoa de Albu­fe­ira. Zapo­mniała zabrać tele­fon komór­kowy, a w samo­cho­dzie nie słu­chała radia, tylko audio­bo­oków. Kiedy po połu­dniu wró­ciła do domu, miała kil­ka­na­ście nie­ode­bra­nych połą­czeń i nie­prze­czy­ta­nych SMS-ów. Kong nie żyje – cały uni­wer­sy­tet huczał od plo­tek.

— Ja go dobrze zna­łam. Wie­dzia­łam, jaki jest. — Annette miała potrzebę z kimś poga­dać. David w tym cza­sie wycią­gnął się na kana­pie; mógł słu­chać mięk­kiego głosu dziew­czyny bez końca. — Podą­żał za ogólną wizją, ale czę­sto zanie­dby­wał szcze­góły. Może tak samo było z błę­dem w obli­cze­niach? Może wie­dział o nim od samego początku, ale uzna­wał go za drobny, nie­istotny szcze­gół, który wygła­dzi się póź­niej, na sam koniec, kiedy cała reszta będzie gotowa? Tym­cza­sem ty wska­za­łeś tę nie­ści­słość, Kong wró­cił do rachun­ków i odkrył, że wcale to nie jest drobna sprawa. Sam mówi­łeś: był wycień­czony fizycz­nie. Jakby pra­co­wał dzień i noc. Może pró­bo­wał zała­tać dziurę, ale nie potra­fił tego zro­bić? Wpadł w depre­sję i dla­tego tar­gnął się na życie?

Zamil­kła, cze­ka­jąc na reak­cję. Jed­nak Davi­dowi nie chciało się odpo­wia­dać, wolał wciąż słu­chać jej koją­cego głosu.

— Był pod gigan­tyczną pre­sją — wydu­sił z sie­bie tru­izm.

— Tej nocy umarła teo­ria strun.

Słowa Annette Fil­lion oka­zały się pro­ro­cze. Pod­czas dwóch seme­strów w Lizbo­nie odbyły się setki wykła­dów otwar­tych, sesji ple­nar­nych, odczy­tów i kulu­aro­wych dys­ku­sji. Prze­ło­mo­wych rów­nań Teo­rii Wszyst­kiego nikt jed­nak nie napi­sał. W mię­dzy­cza­sie powstało mnó­stwo prac, opu­bli­ko­wano wiele arty­ku­łów w pre­sti­żo­wych, recen­zo­wa­nych pismach, ale do roz­wią­za­nia naj­więk­szej zagadki nie przy­bli­żył się nikt, nawet naj­bliżsi współ­pra­cow­nicy Chin­czyka.

Tyle że to jesz­cze nie był koniec poszu­ki­wań.

Ad infinitum

Подняться наверх