Читать книгу Ad infinitum - Michał Protasiuk - Страница 6
DWA
ОглавлениеDAVID/ LIZBONA
David Katzner i Mayer Hochbaum.
Poznali się we wrześniu ubiegłego roku. Kończyło się lato, a oni przyjechali na roczne stypendium do Lizbony. David miał dwadzieścia sześć lat i opinię geniusza z piekielnie trudnym charakterem. Do głowy przychodziły mu tysiące pomysłów na sekundę. Szukał swojego miejsca w życiu i nauce, potrzebował mentora, intelektualnego przewodnika, osoby mądrzejszej i doświadczonej, która nauczy go pokory.
Mayer Hochbaum miał lat sześćdziesiąt siedem, był profesorem, a jego pomarszczone dłonie straszyły plamami wątrobowymi, oddech cuchnął cmentarzem, gniciem i amerykańskimi papierosami. Nadawał się do roli opiekuna chłopaka lepiej niż ktokolwiek inny.
W tamtym czasie David pracował jak szalony, dzieląc naukowe zainteresowania pomiędzy trzy dziedziny. Zajmował się fizyką teoretyczną, jej najbardziej wyrafinowaną odmianą, łączącą einsteinowską kosmologię z kwantowym mikroświatem. Jego rozważania często jednak wskakiwały na wysoki poziom abstrakcji i wówczas zamiast fizyki uprawiał czystą matematykę. Dużej części postulowanych przez niego modeli nie dało się zweryfikować empirycznie – nie przy dzisiejszych poziomach energii wyciskanych z akceleratorów. Wówczas jedynym i wystarczającym kryterium „prawdy” była spójność i piękno równań matematycznych. Kiedy zatem David zdał sobie z tego sprawę, zainteresował się też mocniej filozoficznymi aspektami swojej pracy. Doskonale pamiętał przesłuchanie przed komisją rekrutacyjną uniwersytetu w Lizbonie.
— Pana dotychczasowy dorobek naukowy, panie Katzner, jest szalenie interesujący, jednak… Jakby to powiedzieć… Brakuje mi wspólnej myśli, która łączyłaby pana rozległe zainteresowania naukowe — jąkał się przewodniczący komisji, siwy profesor kosmologii.
David już otwierał usta, przygotowany, aby sklecić na poczekaniu wytłumaczenie, gdy w słowo wszedł mu czerstwy czterdziestolatek, lokalny guru od M-teorii.
— Ależ skąd. Moim zdaniem priorytety badawcze pana Katznera są bardzo precyzyjnie określone. Zajmuje się on głównie nieortodoksyjnymi podejściami do Wielkiej Teorii Unifikacji. Zbiory kauzalne, model wszechświata fraktalnego, grawitacja pętlowa… Wszystko pasuje do siebie doskonale.
Przesłuchiwany skinął pokornie głową. Portugalski skurwysynek używał słowa „nieortodoksyjna” na wszystkie podejścia, które nie były starą, dobrą teorią strun.
— Tak, myślę, że można właśnie tak powiedzieć. Najbardziej interesują mnie modele unifikacyjne i nimi chciałbym się zajmować w szczególności — wybąkał niewyraźnie pod nosem.
— Nie zgadzam się — zaprotestował kolejny z uczonych. Tym razem był to Amerykaniec, sprowadzony za grubą kasę na semestr z któregoś z uniwersytetów Ivy League. — Doskonale widać, że pana Katznera najbardziej interesuje wątek przyczynowości, jego matematyczna reprezentacja oraz znaczenie w modelach wszechświata. Ten temat pojawia się we wszystkich pana pracach.
— Prawda — przytaknął chłopak. — Przyczynowość interesuje mnie ogromnie i chciałbym się poświęcić jej badaniu.
— Pozwolę się z tym nie zgodzić — głos nieoczekiwanie zabrał trzydziestopięcioletni Rosjanin, który w ubiegłym roku odebrał medal Fieldsa za rozwiązanie zagadnienia NP-zupełności, ponoć najwybitniejszy żyjący współcześnie matematyk. Mówił twardą angielszczyzną z wyraźnym wschodnim akcentem. — Podczas lektury prac pana Katznera zwracają uwagę przede wszystkim jego epistemologiczne zapędy i poszukiwanie odpowiedzi na odwieczne pytanie: czy i dlaczego wszechświat jest poznawalny? Jaka jest rola obserwatora w kreowaniu rzeczywistości podczas aktu poznania?
David ponownie chciał przyznać rację, czym mógłby narazić się na śmieszność, ale nie zdążył. Decydujące zdanie należało do honorowego przewodniczącego programu naukowego, fizyka kwantowego starej daty, noblisty, który dawno już stracił kontakt z rzeczywistością, a jego jedynym przejawem aktywności intelektualnej było opowiadanie anegdot, co też zdarzało mu się wyprawiać po pijaku z Feynmanem i Schwingerem.
— Panowie, czyż my nie wymagamy zbyt dużo od tego młodego człowieka? Davidzie, ile masz lat, dwadzieścia sześć? — Nobliwy starzec zajrzał w papiery i poprawił okulary na pomarszczonym nosie. — Zachłanność jest przywilejem młodości i spróbujmy rozumować w ten sposób. Na zdefiniowanie precyzyjnej ścieżki i wygrodzenie terytorium badań przyjdzie czas w przyszłości. Jestem za. Jak reszta komisji?
Wszyscy unieśli dłonie do góry.
I w ten sposób David Katzner zakwalifikował się na lizbońskie stypendium. Była setna rocznica opublikowania przez Einsteina szczególnej teorii względności i Portugalczycy szczycili się ambitnym planem ściągnięcia do siebie na dwa semestry młodych gwiazd fizyki teoretycznej, pracujących nad różnymi aspektami Wielkiej Teorii Unifikacji. W planach znajdował się cykl seminariów, wykładów otwartych, paneli dyskusyjnych, doskonałych momentów do konfrontacji.
Coś wielkiego wisiało w powietrzu. Podobno chłopaki z Pekinu szykowały bombę, ale nie zamierzały chwalić się przedwcześnie swoimi wynikami i obecnie wciąż sprawdzały obliczenia. W ten sposób miały się spełnić senne fantazje dziekanów fizyki na całym świecie: w końcu napisane zostaną równania Teorii Wszystkiego. Lizbona właśnie na to liczyła, była gotowa zainwestować niezłe pieniądze, aby wizję urzeczywistnić i rozsławić uniwersytet na cały świat.
Szefem Chińczyków był Kong Wen Huan – chorobliwie ambitny trzydziestosześciolatek, ikona kitajskiej nauki. Cudowny dzieciak, który zaczął mówić, gdy miał sześć miesięcy, rachunek różniczkowy opanował w wieku pięciu lat, a jako piętnastolatek doktoryzował się z T-dualności relacji strun typu IIA z typem IIB. Kong w swoim kraju był herosem, bohaterem czytanek w elementarzach dla dzieci, telewizyjnym ekspertem od wszystkiego, komentatorem rozchwytywanym przez gazety. Jeśli rzeczywiście on pierwszy zrozumie złożoność ostatecznej teorii i znajdzie akceptację międzynarodowej społeczności fizyków, w przyszłym roku, na jesieni, pojedzie do Sztokholmu po Nobla, a półtora miliardów skośnookich spuchnie z dumy, że oto syn ich narodu dokonał największego odkrycia w historii fizyki, tygrysim skokiem wyprzedzając Galileusza, Newtona i Einsteina. Było się o co bić.
Na czym polegało przełomowe znaczenie prac Konga?
Wielka Teoria Unifikacji była świętym Graalem fizyków. We wszechświecie występują cztery oddziaływania: grawitacja, elektromagnetyzm oraz dwie siły na poziomie jądra atomu – oddziaływanie słabe i silne. Grawitacja działa w wielkiej skali, dotyczy galaktyk, gwiazd, czarnych dziur; pozostałe – w mikroświecie, na poziomie kwantowym, gdzie jednostkę odległości stanowi jądro atomu. Trzy siły z poziomu subatomowego doczekały się już uspójnienia w postaci modelu matematycznego. Do dziś jednak nie udało się do niego włączyć także grawitacji. Nikt nie potrafił przerzucić mostu pomiędzy światem w skali mikro i skali makro. Złączyć w jedno fizyki kwantowej i relatywistycznej mechaniki Einsteina. Każda z dwu wielkich teorii była prawdziwa, została przetestowana w milionach eksperymentów i nikt do tej pory nie wykazał jej błędności. Tymczasem przy próbie złączenia ich w jedną całość nic do siebie nie pasowało. Pojawiały się niemożliwe do wyeliminowania nieskończoności. Prawda plus prawda dawała w rezultacie fałsz.
Napisać równania Wielkiej Teorii Unifikacji, skwantować grawitację, stworzyć unitarną teorię pola… Zadanie, na którym połamał sobie zęby Einstein, nie dał rady Feynman, Dirac ani Schrödinger. A teraz podobno poradził sobie z tym trzydziestosześcioletni Kong Wen Huan, który wyniki przełomowego odkrycia miał ogłosić społeczności naukowców podczas zimowego semestru w Lizbonie.
Wielka Teoria Unifikacji niosła również potężne implikacje filozoficzne. Czy równania napisane przez Konga pozostaną jedynie techniczną ciekawostką zrozumiałą dla garstki pasjonatów wyższej matematyki i fizyki teoretycznej? Czy model Chińczyka powie coś więcej na temat fundamentów rzeczywistości, tak jak wcześniej zrobiły to teorie Newtona, Einsteina i fizyka kwantowa? Da jednoznaczne wyjaśnienie przyczyn Wielkiego Wybuchu, poradzi sobie z zasadą antropiczną, wyjaśni dylemat przygodności/konieczności istnienia wszechświata, powie, jak wyglądał świat, zanim zaczął płynąć czas, wyeliminuje lub uzna obecność istoty wyższej? Rozentuzjazmowani Chińczycy, a od niedawna również dziennikarze w innych krajach, uważali Konga za pierwszego człowieka, który dotrze do myśli Boga. Bardzo zgrabna fraza, która przewijała się w mediach kiedykolwiek tylko ktoś wspomniał o eksperymencie Uniwersytetu Lizbońskiego.
Tylko czy można było wierzyć plotkom?
Jeśli ktoś zapytałby o to Davida na początku września, kiedy w rodzimym Tel Awiwie pakował walizki do Lizbony – postawiłby każde pieniądze na to, że Kong nie podoła. Za nic nie wierzył w obraną przez Chińczyka metodę i przy kuflu piwa był gotów spierać się o to do białego rana.
Kong był wyznawcą teorii strun. „Wyznawcą” – David lubił wyzłośliwiać się, używając tego słowa, gdyż nad strunami pracowano przeszło dwadzieścia lat, teoria zaś nie dostarczyła nawet drobnego ułamka rezultatów, które obiecywała. Aby aktualnie zajmować się strunami, należało odwiesić na kołku racjonalne argumenty i ślepo uwierzyć, że świat składa się z miniobiektów drgających w dziesięciu wymiarach. Lub w jedenastu, jeśli wolałeś M-teorię. Jeśli natomiast preferowałeś F-teorię, musiałeś uwierzyć we wszechświat dwunastowymiarowy. Prawdziwym pasjonatom zostawała jeszcze S-teoria i jej trzynaście wymiarów.
I właśnie wtedy, na moment przed spodziewanym ogłoszeniem ostatecznej teorii wszystkiego, David Katzner poznał Mayera Hochbauma.
* * *
Wcześniej słyszał o nim piąte przez dziesiąte – ponoć stary Hochbaum prowadził wykłady z elementów probabilistycznych w fizyce kwantowej. David gdzieś kiedyś czytał jego prace na ten temat i miał nawet w planach wybrać się do niego na konsultacje, ale znając siebie, pewnie nie zrobiłby tego szybciej niż w okolicach stycznia.
Lecz stało się inaczej. Tak jak Elohim wybrał Abrahama i kazał mu wyruszyć w wędrówkę ku Ziemi Obiecanej, tak Mayer odnalazł Davida w słonecznej Lizbonie i wskazał mu cel.
David stał właśnie na schodach uniwersytetu, ślęcząc nad planem Lizbony, zastanawiając się, jak dotrzeć do akademika, kiedy Mayer podszedł do niego i odezwał się po hebrajsku. Mówił bardzo dobrze, ale w głosie pobrzmiewał obcy akcent; dało się wyczuć, że nie jest to język, którego nauczył się jako dziecko i w jego domu rodzinnym mówiło się inaczej. Czasami pauzował minimalnie za długo, szukał w pamięci zapomnianego słowa.
— Nazywasz się David Katzner. Robisz doktorat z fizyki teoretycznej w Tel Awiwie. Wspominał mi o tobie profesor Marshak. Jesteś bardzo uzdolniony matematycznie. Marshak nigdy nie miał równie bystrego studenta. Niedawno rozmawialiśmy przez telefon. Zadzwonił specjalnie w tej sprawie.
David podziękował i już miał odejść.
— Wierzysz Kongowi? — Mayer położył dłoń na ramieniu chłopaka i go zatrzymał. — A może powinienem zapytać: wierzysz w Konga? Poświęcisz mi chwilę? Chciałem z tobą porozmawiać. Strasznie dzisiaj gorąco. Co powiesz na zimne piwo? Ja stawiam.
Stary profesor szedł powoli, powłócząc lewą nogą. Wylądowali w akademickim pubie, załapując się na końcówkę happy hours. W lokalu było parno i głośno. Buchały kłęby tytoniowego dymu, śmierdziało rozlanym piwem, nieprzeliczony tłum kisił się przed barem. W życiu nie znajdziemy tutaj wolnego stolika – chciał powiedzieć David, ale nie zdążył otworzyć ust, łyknąć haustu powietrza zanieczyszczonego smrodem papierosowym, a kelner – ciemny Latynos z burzą kręconych włosów – puścił Mayerowi oczko i wykonał gest „za mną”.
— Mamy tutaj pokój dla VIP-ów — wyjaśnił profesor.
Przeszli przez koralikową kotarę i wyłożony boazerią korytarz. W sali stały dwie obite pluszem kanapy. Kelner bez pytania przyniósł piwo i talerz owoców morza na przegryzkę. Mayer pociągnął ze szklanki solidny łyk, a na brodzie zostały mu strzępy piany.
— Kocham ten kraj — powiedział. — Przeprowadzę się tutaj na emeryturę. Już się w życiu najeździłem. Umrę w Portugalii.
Mylił się. Umarł w Sewastopolu, na Krymie, dziewięć miesięcy później. Był na wakacjach, zwiedzał oceanarium, patrzył na bawiące się w wodzie delfiny, kiedy runął na ziemię, a serce w klatce piersiowej niemal pękło na pół, jak ocenił patolog podczas sekcji zwłok.
Rozmawiali kilka godzin. Rozumieli się doskonale; dzielili te same wątpliwości i rezerwę do teorii strun.
— Największym problemem — perorował Mayer przy drugim piwie — jest znaczenie słowa „prawdziwy” w kontekście fizyki teoretycznej. Do kiedy fizycy badali realne obiekty, było prosto. Samochód, który wyrusza z miasta A do miasta B, zrzucony z krzywej wieży kamień, równia pochyła, strumień wody – każda ta rzecz była „prawdziwa”. Na poziomie mikroświata jest jednak coraz trudniej: atom, elektron, kwark? A co dopiero drgająca struna w dziesięciowymiarowej przestrzeni, wstęga świata, brana Dirichleta, solitonowa 5-brana. Pytam o status ontologiczny tych obiektów, czy są rzeczywiste, tak jak rzeczywista jest kanapa, na której obecnie siedzę, i rzeczywisty był burdel w Alfamie, od którego ta kanapa została odkupiona? A może to sztuczka matematyczna, pochodna formalizmu, istniejąca wyłącznie pod postacią symboli na papierze? Załóżmy, że Kong się nie myli i przedstawi miażdżące argumenty na poparcie swoich teorii. Wszechświat ma dziesięć wymiarów. I co, kurwa, z tego? Nasz wszechświat okaże się jednym z nieskończonej liczby innych wszechświatów, bąblujących na powierzchni jakiegoś bezkrawędziowego, n-wymiarowego multiwersum. Czy jednak inne wymiary są wtedy rzeczywiste? Czy mogę tam pojechać i wyściskać zieloną mackę stworowi z szóstego wymiaru? Niech tam… Nie muszę wcale jechać. Niech doświadczalnicy z CERN-u zaprojektują sprytny eksperyment i rozgrzeją tę swoją zabawkę do czerwoności, zderzając wiązki cząstek. Czy będę w stanie w ten sposób empirycznie zweryfikować równania Chinola? Jeśli LHC ma za małą energię, niech politycy wyłożą na stół kolejne paręnaście miliardów euro i zbudują jeszcze większy akcelerator. Czy nabierzemy w ten sposób pewności, że super M-teoria Konga Wen Huana jest prawdziwa? Jeśli nie, w takim razie pierdolę taką fizykę. O kant dupy potłuc realność strun.
Mayer zdominował Davida w dyskusji. Do tej pory potrafiło to zrobić naprawdę niewiele osób. Młody fizyk musiał w końcu dojść do słowa:
— W tym wszystkim nie rozumiem jednej rzeczy. Coraz mniej fizyków wierzy w teorię strun. Idzie kolejna rewolucja ze strony alternatywnych metod badawczych, całe mnóstwo nieortodoksyjnych — powinien odgryźć sobie język za użycie tego słowa jako synonimu „niezajmujący się teorią strun” — speców zostało zaproszonych do Lizbony, ale wszyscy srają w gacie ze względu na Konga. Z czego to wynika?
— Kong jest pewny zwycięstwa. On rzeczywiście coś ma albo wydaje mu się, że ma. Patrzy na innych z góry. Napisał już równania, sprawdził je milion razy i nie widzi błędu. Sprawdza je teraz milion pierwszy raz. Będzie gotowy do końca semestru. Wygłosi wówczas wykład, zorganizuje konferencję prasową, wyśle artykuł do „Nature”, gdzie opublikują go w trybie natychmiastowym z pominięciem tradycyjnych procedur. To jednak będzie dziwna sytuacja. Teoria strun nie jest prawdziwą nauką. Nie jest rozwijana na podstawie paradygmatu Bacona. Nie ma żadnej procedury eksperymentalnej, żadnego kontaktu z empirią — Mayer powtarzał wcześniejsze argumenty. — Jedynym kryterium prawdziwości jest tu matematyczna spójność modelu. Jak u antycznych filozofów: Parmenides powiedział, że poznanie zmysłowe jest drogą głupców, i Kong teoretyk zaskakująco się tego trzyma.
David chyba rozumiał, do czego zmierza profesor.
— Chcesz powiedzieć, że jego prace niczego nie zmienią?
Stary Żyd skinął głową.
— Niczego. Będziesz miał zestaw równań, wewnętrznie spójnych i być może nawet pięknych, pomysłowych i formalnie zgrabnych. Będzie wynikało z nich, że wszechświat zbudowany jest ze strun. Fajnie, ale co z tego? Ktoś może zaproponować zestaw zupełnie innych równań, prowadzących do zupełnie odmiennych wniosków – tylko równie spójny i może jeszcze piękniejszy. Który z nich wtedy wybierzemy? Jak jest naprawdę? Jakaś prawda przecież istnieje, wszechświat jest obiektywnie poznawalny i subiektywne preferencje estetyczne badaczy mają się do tego nijak. To jest absolutne novum w historii fizyki. Mechanika newtonowska nie zdoła się wybronić w konfrontacji z teorią względności, nawet jeśli uzupełnisz ją o koncepcję eteru. Decydują o tym dane doświadczalne. W teorii strun nic nie decyduje.
David wzruszył ramionami.
— Mnie nie musisz przekonywać. Myślę tak samo.
— Poznałeś go?
— Konga? Osobiście jeszcze nie, ale byłem na jego wykładzie otwartym. Chciałem go zobaczyć. Mówił oczywistości, ale podobało mi się. Ma charyzmę.
— Wkrótce go poznasz.
David spojrzał na Mayera sceptycznie.
— Niby dlaczego?
— Ty też jesteś znany. Też opowiadają o tobie legendy. Sposób, w jaki rozwiązałeś problem stałej kosmologicznej, to majstersztyk. Miałeś wówczas zaledwie dwadzieścia dwa lata.
— Stare dzieje. — David machnął ręką i skinął na kelnera, zamawiając następną kolejkę.
— Kong będzie chciał mieć cię po swojej stronie. Z takim sprzymierzeńcem łatwiej kruszyć mury niedowiarstwa i sceptycyzmu.
— Przesadzasz.
Nieoczekiwanie Mayer zmienił temat rozmowy.
— Spotykasz się z jakąś dziewczyną, David? Niech zgadnę: wielbicielki szturmują drzwiami i oknami, ale wolisz zostać niezależnym singlem i wyszumieć się za młodu…?
David znieruchomiał ze zdumienia. Zakładał, że będą gadać wyłącznie o fizyce. O czym innym miał zresztą rozmawiać z Mayerem Hochbaumem? Jakim prawem ten pierdziel, starszy od niego o ponad cztery dekady, pakował się z buciorami w jego życie prywatne?
Rozstali się trzy godziny później, pijani i w doskonałych humorach. Przyrzekli sobie, że w przyszłym tygodniu muszą się znów umówić. David znał Mayera od popołudnia, a miał wrażenie, że wie o nim wszystko. Mylił się dramatycznie. Jednak wówczas, z perspektywy wlanych w siebie trzech litrów piwa, nawet pytanie o dziewczynę nie wydawało się już nietaktem.
Tym bardziej że odpowiedź zmyślił.
Na uniwersytecie była jednak pewna dziewczyna, która wpadła mu w oko. Annette Fillion, Francuzka specjalizująca się w filozofii przyrody, a przede wszystkim w ontologicznych konsekwencjach fizyki kwantowej. Poznali się przelotnie na powitalnej imprezie, zamienili kilka słów i na początku października wpadali na siebie w zapchanej turystami dzielnicy Baixa. Poznała go.
Trzymała pod pachą trzy książki, a w uszach miała słuchawki. Zatrzymała się i uśmiechnęła. David zaproponował kawę i ciastko w pobliskim Starbucksie. Zgodziła się.
Rozmowa musiała w końcu zejść na fizykę. Chłopak nie chciał pytać wprost, ale Annette sama nawiązała do Konga i rzuciła podobne pytania, co potem Mayer Hochbaum. David odbił piłeczkę i zamiast zdawkowej odpowiedzi dostał miniwykład o poglądach epistemicznych dziewczyny. Zadziwiały radykalizmem i nonszalancją. W jej postawie była pewność siebie i przekonanie o własnej wartości, jednak bez pychy czy zarozumialstwa. David pomyślał, że mógłby się od niej wiele nauczyć.
O teorii strun i – co za tym idzie – pracach Konga Wan Huana Annette wyrażała się z nieskrywaną pogardą. Pierwsza część krytyki odtwarzała linię rozumowania Davida. Dziewczynie nie podobał się „filozoficzny” charakter teorii i zupełny brak możliwości empirycznej weryfikacji jej postulatów. Druga część negacji miała zupełnie inny i nieoczekiwany charakter.
— Teoretycy strun, a wśród nich nasz chiński faworyt — filozofka przyrody zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się nieśmiało, jakby lekko zawstydzona — zbyt łatwo prześlizgują się ponad jednym założeniem, które im wydaje się oczywiste, a wcale takie nie jest.
— O co chodzi?
— Matematyczność przyrody.
David skinął głową. Począwszy od Galileusza, cała ewolucja fizyki jednoznacznie wskazywała, że prawa rządzące zachowaniem wszechświata da się wyrazić językiem matematyki. Poszło to już nawet na tyle daleko, że teoretykom strun zaczęła wystarczać sama matematyka. Jeśli znajdziemy matematyczny model zachowania wszechświata, dowodzili, musimy uznać, że mówi on prawdę na temat rzeczywistości, skoro nie dysponujemy inną metodą weryfikacji. Ale to było przecież tylko kolejne założenie.
— To, że do tej pory każde prawo fizyki dało się wyrazić wzorem matematycznym, o niczym nie świadczy. — Annette wydęła wargi, a potem chwyciła plastikowy kubek i upiła duży łyk latte. — Bardzo prosty psychologiczny błąd, cognitive bias. Coś jak pijak, który szuka zegarka pod latarnią nie dlatego, że go tam zgubił, lecz dlatego, że pod latarnią najłatwiej go znaleźć. Galileusz tworzył czterysta lat temu, od tamtej pory zajmowaliśmy się wyłącznie fizyką możliwą do wyrażenia językiem matematyki, jak ognia unikając innego podejścia. A może nie wszystkie rozdziały księgi przyrody napisane są językiem matematyki? Kto powiedział, że tak musi być? Może Wielka Teoria Unifikacji będzie pierwszym przykładem czegoś innego? Jeśli przyjmiesz takie założenie, wówczas wysiłki specjalistów od teorii strun, w tym naszego ulubionego Chińczyka, wydają się po prostu żałosne. Matematyczna spójność modelu nie będzie żadnym dowodem. Teoria koherencyjna prawdy jest zbyt słaba, potrzebuję teorii korespondencyjnej, wybacz branżowy żargon — ugryzła się w język i jakby wycofała. — Nie za dużo gadam?
— Daj spokój. To fascynujące. Nigdy nie podchodziłem do tego w ten sposób. Myślałaś o konsekwencjach takiego założenia?
Myślała. Miała wszystko logicznie ułożone i aż przebierała nogami, aby się podzielić spostrzeżeniami.
— Fizyka kwantowa i mechanika relatywistyczna pozostają oddzielnymi sposobami patrzenia na świat. Różnymi perspektywami, które możesz przyjąć. Jak dualizm korpuskularno-falowy. Elektron jest cząstką albo falą, zależy od sposobu pomiaru. Tak wynika z matematycznego formalizmu, jest spójne z danymi obserwacyjnymi i oprócz garstki filozofów nikt się nie bulwersuje i nie sieje paniki z tego powodu. A jednak nie istnieje matematyczna struktura, która łączy świat cząstek elementarnych i świat galaktyk.
— Nie przesadzasz? — Z punktu widzenia wykształcenia i backgroundu akademickiego Davida piękna Francuzka plotła herezje.
— Nie ma jej, i tyle. Ktoś powiedział, że musi być? — Roześmiała się. — Kto? Może właśnie chwytasz Boga za rękę i wyciągasz na światło dnia niedoróbki i szwy w dziele Stworzenia… Chcesz jeszcze więcej bluźnierstw? Jesteśmy z dala od uniwersytetu, tutaj mi wolno. — Znów śmiech, jeszcze ładniejszy od poprzedniego.
Czy chciał? W towarzystwie Ann Fillion mógł obrazić największe umysły ludzkości, nazywać Heisenberga zezwierzęconym naziolem, Turinga śmierdzącą ciotą, a von Neumana alfonsem. Dziewczyna nie proponowała totalnej destrukcji wzorem lewicująco-feminizujących filozofów postmodernistycznych, którzy w głębokiej pogardzie mieli oświeceniową tradycję rozumu, wiarę w paradygmat naukowy, a nawet elementarną logikę, i zamiast tego woleli pleść modne bzdury, konstruując queerową wykładnię czasoprzestrzeni Minkowskiego w interpretacji Lacana, wyjaśnioną przez Žižka. Annette najpierw niszczyła, ale potem na gruzach budowała nową konstrukcję, do bólu logiczną i poukładaną.
— Pamiętaj o ograniczeniach ludzkiego mózgu. W końcu ten organ wyewoluował w paleolicie zaledwie dwa miliony lat temu, zapewniając przewagę podczas sawannowych zmagań z drapieżnikami. Od tamtej pory nic a nic się nie zmienił, a potrafimy rozwiązywać równania różniczkowe, wymyślać koncepcje czarnych dziur i dywagować o Wielkim Wybuchu. Czyli już w czasach sawanny mieliśmy sporo nadwyżki obliczeniowej. Ale jeśli wolne zapasy się po prostu kończą? Może Wielka Teoria Unifikacji istnieje, lecz przy konstrukcji naszych mózgów i zdolnościach poznawczych człowieka jej zrozumienie pozostaje poza naszym zasięgiem? Nigdy nie napiszemy odpowiednich równań, bo jesteśmy za głupi.
— Nie wierzę. Zresztą to unik — odpowiedział, ale tak naprawdę nie zamierzał się spierać. Annette wpadała w lekko belferski ton, raczej chciała się wygadać, niż wejść w akademicką dysputę. Na koniec wymienili się telefonami.
* * *
Konga poznał kilka dni później. David wybrał się na jego wykład na temat stabilności D0-bran – dużo skomplikowanej matematyki i roztrząsania technikaliów, David zrozumiał może połowę. Grono wyznawców Chińczyka niemal do ostatniego miejsca wypełniało uniwersytecką aulę. Nikt nie zadawał pytań, wszyscy kiwali ze zrozumieniem głowami, szeptem powtarzali co trafniejsze sformułowania. Ohydna atmosfera poklepywania się po plecach.
David został po wykładzie. Zainteresował go pewien szczegół, matematyczny detal z zakresu algebry nieprzemiennej. Był w tym ekspertem i miał wrażenie, że Chińczyk popełnił błąd rachunkowy. Słuchacze wychodzili z sali, wielu z nich Kong znał osobiście, wymieniali uściski dłoni i grzecznościowe uwagi. Chłopak poczekał, aż zostaną sami, podszedł do tablicy i napisał kilka równań.
— Moim zdaniem w tym miejscu się pomyliłeś.
Chińczyk nie odniósł się do jego uwagi.
— Z kim mam przyjemność?
Przedstawił się.
— David Katzner! — Kong się rozpromienił. — Niezmiernie mi miło. Czytałem twoją pracę na temat stałej kosmologicznej. Mistrzostwo świata. — Wyciągnął rękę na powitanie. — Bardzo się cieszę, że przyszedłeś. Jak ci się podobało?
Stanęli twarzą w twarz. Kong Wen Huan nie był przesadnie gruby, ale miał nalaną twarz. Pełne policzki i opierające się na nich zbyt duże, źle dopasowane szkła okularów. Na twarzy szeroki uśmiech, podkrążone oczy. Był zmęczony i zmęczenie z łatwością dało się wyczytać z jego zachowania. Mówił powoli, czasami zastanawiał się nad prostymi słowami, jakby równolegle gdzieś wewnątrz czaszki toczył się intensywny proces myślowy, a Kong utrzymywał kontakt ze światem zewnętrznym jedynie z powodów grzecznościowych.
David rzucił ogólne uprzejmości. Kong wcale nie zamierzał zareagować na uwagę o pomyłce w obliczeniach. Pakował teczkę, zamykał laptop, zbierał porozrzucane po biurku różnokolorowe markery. Otoczył rozmówcę ramieniem i skierował się w stronę wyjścia.
— Wydaje mi się, że popełniłeś w rachunkach drobny błąd — powtórzył David. — Mogę się mylić, nie wiem. Chcesz o tym pogadać?
— W którym miejscu? — Naukowiec w końcu podszedł do tablicy.
W tej samej chwili wydarzyły się dwie rzeczy. Drzwi do auli uchyliły się i do środka zajrzał jakiś młody Chińczyk. Kong zaś przeraźliwie ryknął:
— Tu nie ma żadnego błędu!
David nie spodziewał się takiej reakcji, aż się wzdrygnął. Kong natychmiast się opanował i machnięciem dłoni odesłał chińskiego studenta.
— Ach tutaj… — Spojrzał ponownie na tablicę. — Słuchaj David, ogromnie cię przepraszam, nieco mnie poniosło. Strasznie jestem teraz głodny, normalnie muszę coś zjeść, bo zaraz umrę. Ale chętnie o tym pogadam. Możesz wpaść do mnie na dyżur w najbliższy piątek około czternastej, pasuje ci?
Jeśli liczył, że tak łatwo go spławi, był w grubym błędzie.
— W takim razie do piątku.
Wcześniej jednak David spotkał się po raz kolejny z Mayerem. Wpadli na siebie na dziedzińcu uniwersyteckim, David siedział na ławce, wygrzewając twarz w jesiennym słońcu, przeglądał anglojęzyczne dzienniki i miał nadzieję, że może natknie się na Annette, która za dwa kwadranse powinna kończyć wykład w sąsiednim budynku. Tymczasem podszedł do niego Mayer Hochbaum i zasłonił mu całe słońce. David niechętnie wyjrzał zza płachty „International Herald Tribune”.
— Jadłeś dzisiaj lunch? — usłyszał pytanie.
Pokręcił głową.
— Znam świetną hinduską knajpę niedaleko stąd. Lubisz ostre żarcie?
I tak wylądowali na kolejnej dyskusji, tym razem obżerając się pakorą i kurczakiem tikka masala. Wówczas po raz kolejny David zadał sobie pytanie: o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego stary pryk za wszelką cenę próbuje się z nim zaprzyjaźnić? Przesadnie się tym jednak nie przejmował. Uważał, że w każdej chwili może mu powiedzieć, aby się od niego odpierdolił. Wtedy wszystko wydawało się proste.
— Opowiedz mi więcej o swoich pracach na temat zbiorów kauzalnych — poprosił Mayer, napchawszy sobie usta smażonym ryżem polanym sosem saag.
— Co dokładnie chciałbyś wiedzieć?
Uśmiechnął się.
— Wszystko.
Zbiory kauzalne były koncepcją, nad którą David pracował od kilku lat. Wychodziła ona z założenia, że istnieją dwie fundamentalne zasady opisujące przestrzeń: nieciągłość oraz przyczynowość. Całą resztę fizyki, w tym mechanikę relatywistyczną, da się zbudować z tych klocków. Mało tego: przyczynowość jest konieczna do zbudowania kompletnego modelu czasoprzestrzeni.
Szło to w poprzek dominujących poglądów, propagowanych przede wszystkim przez Hawkinga, który postulował zaniedbanie struktury przyczynowej i traktowanie czasu analogicznie do wymiarów przestrzennych. Tymczasem, rozwijając konsekwentnie model wszechświata oparty na zbiorach przyczynowych, Davidowi udało się obliczyć poziom stałej kosmologicznej, a jego pomiar był zaskakująco zbieżny z danymi rzeczywistymi. Nikt inny przed nim tego nie osiągnął, żaden wcześniejszy model nie miał choćby zbliżonego poziomu dokładności. I z tego powodu, w swoim czasie, zrobiło się o nim głośno w światku teoretyków.
Mayer wytarł zatłuszczone usta serwetką, sięgnął po szklankę z wodą i powiedział:
— Moim zdaniem dotykasz sedna, Davidzie. I dlatego wierzę tobie, a nie Chińczykowi. Z Wielką Teorią Unifikacji zmagałem się ponad ćwierć wieku. Zapisałem tony papieru, aby zrozumieć jedną prostą rzecz. Jaka jest najpierwotniejsza zasada, która leży w centrum całego wszechświata? Która nie zmieni się nigdy, niezależnie ilu i jakich przekształceń dokonasz? To przyczynowość. — Spojrzał na chłopaka z triumfem, a oczy lśniły mu obłędem.
David z trudem powstrzymał śmiech. Nie chciał zachować się niewłaściwie, ale widok napalonego dziadka, który przemawiał z egzaltacją właściwą nastolatkowi, był dość absurdalny.
— Przyczynowość? — wykrztusił.
— Żadne prawo fizyczne nie może pogwałcić przyczynowości: to ona jest fundamentem i na niej powinna zostać oparta Teoria Unifikacyjna, a nie na abstrakcyjnych modelach strun drgających w n-wymiarowych przestrzeniach, istniejących wyłącznie w umysłach matematyków. Moja żona i syn zginęli w katastrofie lotniczej. Wtedy uświadomiłem sobie wagę przyczynowości. Ciąg wydarzeń, który doprowadził do ich śmierci, można wyobrazić sobie jako niemal nieskończony łańcuch przyczynowo-skutkowy. Znaleźli się w samolocie, ponieważ chcieli jechać na wakacje. Mnie w samolocie nie było, ponieważ miałem dużo pracy i zdecydowałem się zostać w Stanach Zjednoczonych, a nie wylegiwać na hiszpańskich wyspach. W momencie, kiedy sobie to uświadomiłem, przestałem się zamartwiać. Nie było sensu rozdzierać szat i roztrząsać bez końca: czy dałoby się uniknąć katastrofy, dlaczego oni znaleźli się na pokładzie tego cholernego samolotu, a ja nie, i tak dalej. Znalazłem na nie odpowiedź.
— Chyba nie mogłeś nic zrobić.
Mayer jakby tego nie usłyszał. Kontynuował:
— Dlatego nigdy nie uwierzę w Wielką Teorię Unifikacji, która nie uwzględni przyczynowości. Kiedy usuniesz to założenie, to jakbyś zdemontował dolny poziom domku z kart. Wszystko, cała fizyka, runie z dnia na dzień.
David patrzył na Mayera i mimo wszystko zaczynał coraz bardziej go lubić. Wówczas wiedział o nim niewiele. Po pierwszym spotkaniu pogrzebał w internecie, gdzie znalazł kilka artykułów, w których Mayer podejmował szalenie interesującą próbę rozebrania na części pierwsze i ponownego skonstruowania fizyki kwantowej, tyle że przy użyciu niemal wyłącznie probabilistyki. Teoria nie znalazła jednak zwolenników i nie rozwijał jej nikt inny. Jak chłopak wyczytał z cv zamieszczonego na stronie uniwersytetu, dziadek sporo lat spędził poza światem akademickim, pracując w Stanach, w firmie Yoyodyne, specjalizującej się w konstrukcji silników rakietowych.
Ale o co mu teraz chodziło?
Meyer chciał zarazić Davida swoimi pomysłami, szukał ucznia, któremu przekaże swoje idee, jak zrewolucjonizować fizykę kwantową i zbudować teorię wszystkiego, opierając się wyłącznie na rachunku prawdopodobieństwa. Lepiej nie mógł trafić, David chłonął takie rzeczy jak gąbka. A może, jako Żyd (baal teszuwa – skruszony, jak zdradził po kilku piwach), odczuwający mistyczną tęsknotę do Izreala, w którym spędził jednorazowo najdłużej trzy tygodnie, Hochbaum po prostu chciał sobie pogadać z innym przedstawicielem Narodu Wybranego?
— A jak tam Kong, miałeś okazję go poznać? — zagadnął w końcu, kiedy kelner postawił na stoliku gorące samosy.
Odpowiedzią było wzruszenie ramion i streszczenie ostatnich wydarzeń. Krótka rozmowa po wykładzie przerodziła się w odwiedziny na dyżurze Chińczyka. Kong wyglądał wówczas tragicznie, jakby nie spał trzy noce z rzędu. Miał jeszcze większe worki pod oczami, nieobecne spojrzenie. Trzęsły mu się dłonie, mówił powoli i czasami się zawieszał na chwilę, ale w zupełnie inny sposób niż podczas pierwszej rozmowy. Tym razem w interwałach krępującej ciszy Chińczyk gubił wątek, nie potrafił się skupić, trudno było się pozbyć myśli, że marzy jedynie o ośmiu godzinach nieprzerwanego snu.
— Masz ochotę na kawę? A może na red bulla? — przywitał Davida, wskazując na zasłany papierami stół, na którym stał litrowy termos i kilkanaście pustych puszek po napojach energetycznych.
— Dużo studentów odwiedza cię na dyżurach?
Pomimo nieludzkiego zmęczenia wymalowanego na twarzy Kong uśmiechnął się i przez moment David pomyślał, że mógłby nawet tego kolesia polubić, gdyby tylko ściągnął wreszcie maskę nadętego pozera, zbawcy ludzkości i odnowiciela współczesnej fizyki.
— Za mało. Boją się mnie. Podobno mam nie najlepszy PR.
— Że mówisz niewyraźnie po angielsku i dlatego lepiej nie przychodzić do ciebie na wykłady?
Kong załapał żart, ale się nie roześmiał, tylko uśmiechnął oszczędnie, przez grzeczność.
— Sprawdziłem te obliczenia. — Sam przeszedł do tematu spotkania. — I nie ma tam błędu. Chcesz prześledzić je wspólnie? To jest kilkadziesiąt stron.
David machnął ręką. Jakiej innej odpowiedzi oczekiwał?
— Skoro sprawdziłeś, na pewno nie ma w nich błędu. A możesz przesłać mi to mejlem? — Zostawił sobie ostatnią deskę ratunku.
Kolejna kilkusekundowa pauza. Jakby rzeczywistość była nagraniem na porysowanym CD, które wciąż się zacina.
— Jasne, nie ma problemu, prześlę ci jeszcze dzisiaj.
Potem zapytał go o to Mayer.
— Czytałeś je? Sprawdzałeś jego obliczenia? — Pociągnął zachłannie łyk hinduskiego piwa Cobra, podawanego w małej, przyjemnie oszronionej butelce.
— Próbowałem. Coś tam poprawił po moich uwagach. Wielu rzeczy po prostu nie rozumiem. Nie jestem w stanie przejść przez całość obliczeń.
— Możesz mi je podesłać?
David zmierzył starego Żyda wzrokiem.
— No nie wiem, czy Kong nie będzie miał czegoś…
— Daj spokój, pamiętaj o peer review.
Ten argument przeważył i jeszcze tego samego wieczoru Hochbaum miał na skrzynce wycinek prac Konga, które z wysokim prawdopodobieństwem wkrótce miały stać się częścią Wielkiej Teorii Unifikacji.
* * *
Z Annette Fillion Davidowi nie udało się spotkać w sposób niezaplanowany, więc w agendzie wykładów otwartych znalazł jej wystąpienie.
Mówiła o kryzysie w filozofii nauki w kontekście wieloletniego zastoju w fizyce teoretycznej, wynikającego z utknięcia w szufladce z napisem „teoria strun”. Przekonywała, że odkrycie Wielkiej Teorii Unifikacji będzie stanowiło symboliczne zamknięcie pewnego rozdziału w historii fizyki, rozpoczętego narodzinami nowożytnej nauki, pracami Galileusza i Newtona. Należy liczyć się z ogromnym wpływem tego wydarzenia na inne dziedziny życia, pozornie bardzo odległe od fizyki teoretycznej, takie jak religia czy kultura masowa.
W pierwszej chwili jej wykład brzmiał niczym brednie spod znaku New Age i Ery Wodnika, ale w ustach Annette Fillion wszystko, co mówiła, szybko ułożyło się w niezwykle logiczną, uzasadnioną i spójną narrację.
Po wykładzie David nie ruszył się z ławki, czekając, aż dobiegną końca grzecznościowe wymiany uwag z wykładowczynią i inni słuchacze opuszczą aulę. Spostrzegła go bardzo późno.
— Cześć — powiedziała, stając w przejściu pomiędzy rzędami. — Przepraszam, na wykładzie nie założyłam okularów. Nie widziałam cię.
David zastanawiał się, czy pamięta choć jego imię.
— Chciałem trochę pogadać. Masz ochotę na drinka, piwo, kolację, cokolwiek…
— Jasne.
Podjechali metrem na Praça de Don Pedro, a tam przesiedli się w stary żółty tramwaj, którym przemieścili się pod katedrę, aby stromym zejściem zstąpić w chaotyczny labirynt ciasnych uliczek. Od tego miejsca rozciągała się Alfama, dzielnica biedoty, najlepszych knajp w mieście i fado. Annette znała dobry lokal, gdzie serwowali szeroką gamę win i podawali niezłe owoce morza.
Usiedli przy wystawionym na zewnątrz stoliku. Filozofka długo studiowała kartę i wreszcie zamówiła coś po francusku. David wziął to samo, choć miał cholerną ochotę na piwo. Po chwili kelner postawił przed nimi dwa wielkie kielichy, w których było zaledwie kilka kropel białego wina.
Zły wybór.
Początkowy stres szybko się ulotnił. Gadali jak najęci, niemal się przekrzykiwali, każdy chciał jak najszybciej dojść do głosu i wyłożyć swoje poglądy na dane zagadnienie. Świetnie się czuli w swoim towarzystwie. Najciekawiej robiło się, kiedy schodzili na temat teorii unifikacyjnych.
— Wiesz, co ci powiem? — Annette nachyliła się ponad stołem. Kelnerzy co rusz dolewali wina i dziewczyna była już pod wpływem alkoholu. Lekkim, ale zawsze. Rozkosznie plątał jej się język, modyfikowała akcent, nieświadomie wciskała francuskie słówka. — Wiesz, jakie warunki będzie musiała spełnić teoria wszystkiego?
David pokręcił głową.
— Uporać się z relacją pomiędzy matematycznym formalizmem a rzeczywistością. Tam siedzi mnóstwo rzeczy, które spędzają sen z powiek filozofom. Choćby niepewna granica podziału pomiędzy obserwatorem i rzeczą obserwowaną. Obserwacja stwarza istnienie, warunkuje zachodzenie pewnych zjawisk, tak wynika z formalizmu, ale jak jest NAPRAWDĘ?
Odpowiedzią był śmiech.
— Pierwszą rzeczą, jakiej mnie nauczyli wykładowcy fizyki kwantowej, to żeby nigdy nie pytać, jak jest „naprawdę”.
— No tak, ale finalnie jakoś „naprawdę” musi być. Gdzieś leży granica pomiędzy modelem rzeczywistości a samą rzeczywistością. Teoria wszystkiego musi tę granicę precyzyjnie definiować, a teoria strun tego nie robi. To jest kolejny model, jakich wiele.
Przyznał jej rację.
— Chyba nie powinnam tyle pić — westchnęła. Na policzkach wykwitły jej czerwone plamy. — Miałam dzisiaj wieczorem jeszcze trochę popracować, ale nici z tego. — Złożyła dłonie na torbie od laptopa, którą trzymała na stole, jakby w geście usprawiedliwienia.
Skinął na kelnera.
— Daj spokój. Starczy… — Chwilę się opierała, zasłaniając dłońmi kieliszek, ale szybko spasowała i za chwilę znów moczyła usta w białym winie. — W sumie dzisiaj jest piątek, mogę sobie pozwolić na więcej niż zwykle.
Był ciepły wieczór, David chciał spędzić z Annette jak najwięcej czasu, przesiedzieć w knajpie nie do później nocy, ale do wczesnego ranka.
— Opowiem ci coś o Kong Wen Huanie — zaproponował.
Zgodziła się bardzo chętnie, a on streścił jej historię swoich spotkań z Chińczykiem. Annette słuchała z uwagą, opowieść ją wciągnęła, zapomniała sięgać po wino.
— Niesamowite — podsumowała. — On tam rzeczywiście miał błąd?
— Skąd mam wiedzieć? Kong twierdzi, że nie popełnił żadnego błędu. To była moja pierwsza intuicja, ale kiedy próbowałem wejść głębiej w obliczenia, odbiłem się od nich. Zbyt hermetyczne jak na moją specjalizację. Muszę zaufać Kongowi, dlaczego miałby kłamać? Na świecie jest kilkanaście osób, które zrozumieją jego pracę. Jeśli w tej teorii jest błąd, wyjdzie podczas peer review.
Ann opróżniła kieliszek niemal jednym haustem.
— Muszę ci coś powiedzieć… — odezwała się.
Davida zmroziło. Cóż takiego Annette miała mu do powiedzenia? Zdenerwował się, musiał zająć czymś dłonie, ścisnął nóżkę kieliszka, bardzo silnie, dziwne, że nie pękło szkło.
— Konga poznałam dwa lata temu, podczas stypendium w Wiedniu.
A więc to o to chodziło… Z Davida zeszło powietrze. Poczuł się w jakiś sposób zawiedziony i pusty w środku, jak skorupa spróchniałego drzewa.
Annette opowiadała.
W Wiedniu poznali się na inauguracji roku akademickiego. Mieli dużo wspólnych tematów, na uboczu przegadali całą uroczystość. Annette wpadła Kongowi w oko i kiedy naukowiec trochę wypił, zaczął się do niej przystawiać. Różnica wzrostu Chińczykowi najwidoczniej nie przeszkadzała; Francuzka była od niego wyższa o głowę. Za kilka dni spotkali się znów, przypadkowo wpadli na siebie w stołówce. Kong ślicznie przeprosił za swoje nieprzystojne zachowanie i zaproponował Annette wyjście do kina. Spotykali się nieregularnie jakieś dwa miesiące, do niczego pomiędzy nimi nie doszło. Dziewczyna trzymała go na dystans i studziła wszystkie próby zacieśniania znajomości.
Wszystko skończyło się tuż przed Bożym Narodzeniem. Annette dobrze zapamiętała tamten dzień. Gorączka przedświątecznych zakupów, wszyscy zabiegani, centra handlowe pękały w szwach. Prószył drobny śnieg, we wszystkich radiach grali te same świąteczne piosenki.
Annette z Kongiem spotkała się w kawiarni w centrum handlowym właśnie. Wokół nich przetaczały się tłumy, wszyscy ściskali torby na świąteczne prezenty, po alejkach sklepowych spacerowały legiony Świętych Mikołajów rozdających dzieciom cukierki i baloniki.
Z początku nic nie zapowiadało trzęsienia ziemi. Kong cieszył się jak dzieciak na świąteczną wyprawę do Pekinu, na spotkanie z dawno niewidzianą rodziną i kumplami. Opowiadał o postępach w swoich pracach i problemach, z którymi akurat się zmagał.
I wówczas Chińczyk powiedział coś, co Annette przeraziło. To w tamtym momencie postanowiła zerwać z nim wszystkie kontakty i unikać jego towarzystwa, czego konsekwentnie trzymała się również w Lizbonie.
W fizyce kwantowej kluczową rolę odgrywa obserwator i jego relacja do obserwowanego obiektu. Elektron raz jest cząstką, a innym razem falą – to, jaką postać przyjmuje, zależy od sposobu, w jaki jest obserwowany. Obserwacja kolapsuje funkcję falową i spośród wachlarza potencjalnych zdarzeń wybiera jedno. Dopóki obserwacja nie zajdzie, wszystkie możliwe scenariusze realizują się jednocześnie, tkwią w superpozycji stanów. Podobnie jak w słynnym eksperymencie myślowym z kotem Schrödingera. Dopóki obserwator nie otworzy pojemnika, kot będzie żywy i martwy jednocześnie. Sam kot nie jest w stanie dokonać kolapsu funkcji falowej, gdyż do tego wymagany jest obserwator obdarzony świadomością.
W takim razie – można postawić pytanie – kto kolapsował funkcję falową wszechświata, zanim na Ziemi pojawili się ludzie? Teiści odpowiedzą, że Bóg, ale naukowcy do tej hipotezy podejdą ze sceptycyzmem. Brakuje danych, by twierdzenie dało się bezdyskusyjnie przyjąć lub odrzucić.
Kong, za Wheelerem, powtarzał, że w czasach przedludzkich nikt funkcji falowej nie kolapsował. Wszechświat trwał w jednej gigantycznej superpozycji stanów, wszystkie scenariusze realizowały się w tym samym momencie. Co ciekawe, było to spójne z ostatnimi wyliczeniami statystyków dotyczącymi powstania życia na Ziemi i ewolucji człowieka. Okazywało się, że z punktu widzenia rachunku prawdopodobieństwa czas od uformowania się planety do dnia dzisiejszego był zbyt krótki (o kilka rzędów wielkości), by na skutek serii przypadkowych zdarzeń najpierw powstało życie, a następnie wyewoluował człowiek z mózgiem umożliwiającym snucie filozoficznych rozważań i zmaganie się z zawiłościami fizyki kwantowej.
Zwolennicy christian science i kreacjoniści mieli swoje dowody na udział istoty wyższej w akcie stworzenia, ale Kong wolał tłumaczyć to inaczej. Do momentu narodzin człowieka, powiadał, wszechświat funkcjonował jak olbrzymi komputer kwantowy. Jednocześnie realizował wewnątrz siebie wszystkie stany i wybierał optymalne rozwiązania. Działało to niczym potężny kopniak dla ewolucji i umożliwiło narodziny istot myślących w znacznie krótszym czasie, niż gdyby proces doboru naturalnego testował w świecie rzeczywistym wszystkie ścieżki rozwoju, bez przerwy myląc drogę, wchodząc w ślepe zaułki, wielokrotnie się cofając. Wszystko zwolniło dopiero w momencie, kiedy na scenie pojawił się świadomy obserwator, który poprzez obserwację miał moc redukować do jednej możliwości przestrzeń dziejących się symultanicznie scenariuszy. Wówczas przeszła historia wszechświata została ustalona – w ułamku ułamka sekundy spośród oceanu możliwości wybrana została jedna ścieżka: rzeczywistość, w której żyjemy.
Ale na tym Kong nie zamierzał poprzestać. Zadawał sobie pytanie, czy tak naprawdę jesteśmy w stanie kolapsować funkcję falową? Jako inteligentni i świadomi obserwatorzy potrafimy przeprowadzać obserwacje, ale czy my NAPRAWDĘ rozumiemy to, co widzimy, czy może nasze zrozumienie jest powierzchowne, analogicznie do widzenia spraw w eksperymencie Schrödingera przez kota, zamkniętego w nieprzezroczystym pojemniku wraz z fiolką trucizny?
Bo Kong widział właśnie ludzkość na podobieństwo kota Schrödingera. Jako byt zbyt mało świadomy i inteligentny, aby dokonać rzeczywistej obserwacji i w efekcie wyłonić jedną możliwość spośród złożenia wszystkich możliwych stanów. Zdaniem Chińczyka funkcja falowa wszechświata do dziś nie została zredukowana i historia ludzkości nadal była złożeniem nieskończonej liczby ścieżek ewolucji: alternatywnych, niezrealizowanych scenariuszy.
— Ale jak to? — David roześmiał się. — Przecież nie żyjemy w superpozycji stanów.
Annette nie było do śmiechu. Wówczas, w pamiętny zimowy wieczór, Kong mówił śmiertelnie poważnie, i to było w tym wszystkim najbardziej przerażające.
Według Chińczyka redukcja funkcji falowej wszechświata miała nastąpić dopiero w chwili, kiedy powstaną równania Wielkiej Teorii Unifikacji. Dopiero wówczas ludzkość naprawdę ZROZUMIE naturę wszechrzeczy i spośród oceanu prawdopodobnych scenariuszy wybrany zostanie ten jeden i niezmienny. Fala pójdzie wstecz czasu, definiując kształt przeszłości, dlatego my, żyjąc tu i teraz, w momencie poprzedzającym Kolaps Historii, nie doświadczamy efektu nakładania się alternatywnych scenariuszy.
— Bzdura — mruknął David. — Oddziaływania wstecz czasu burzą zasadę przyczynowości. — Przypomniał sobie słowa Mayera Hochbauma.
— Poczekaj na najlepsze…
Do skolapsowania funkcji falowej wszechświata wystarczy jeden świadomy obserwator. A zatem osoba, która pierwsza napisze, rozwiąże i zrozumie równania Wielkiej Teorii Unifikacji, stanie się kimś na kształt boga.
Jego myśl stworzy wszechświat.
Aktualny obraz naszego świata zawdzięczamy właśnie tej osobie, choć przełomowych odkryć dokona ona dopiero w nieokreślonej przyszłości.
— I on w to naprawdę wierzy?
Annette skinęła głową.
— Wierzy, że rozwiązując Wielką Teorię Unifikacji, stanie się bogiem i stworzy nasz wszechświat.
— Może już mu przeszło?
— Nie sądzę. Wtedy wystraszył mnie nie na żarty. Najpierw myślałam, że się zgrywa, chce podpuścić, testuje moją reakcję, ale on jest wkręcony w tę wizję na poważnie. Tutaj, w Lizbonie, raz spotkaliśmy się w czytelni, wyglądał strasznie, jakby nie spał, pracował całe noce. Chwilę pogadaliśmy, ale zwykły small talk, same ogólniki, o uczelni, stypendium, mieście. Żadnych kontrowersyjnych tematów. No bo jak go miałam zagadać: cześć, co słychać, nadal uważasz się za boga?
Kolejne skinięcie na kelnera, ale tym razem Annette była nieustępliwa.
— Słuchaj, jestem już zupełnie pijana i muszę wracać do domu. Jutro z rana mam wykład i jeśli osuszę jeszcze jeden kieliszek, to nie wstanę. Nie mogę przekreślić swojej akademickiej reputacji, na którą pracowałam latami.
— Odprowadzić cię?
Czy David liczył na coś więcej? Na zaproszenie do mieszkania…?
Przecież nie.
— Daj spokój, dojadę taksówką.
Nie? To dlaczego był taki wkurwiony?
W milczeniu wspięli się pod kościół Świętego Antoniego. Sapali z wysiłku. Francuska filozofka, znawczyni myśli Poppera, Kuhna i Feyerabenda, wsiadła do samochodu prowadzonego przez Murzyna z burzą dredów. Położyła na kolanach torbę z laptopem, coś wymamrotała, fajnie było, dzięki, i tyle ją widział.
A Davida rozpierała energia. Nie mógł jechać do domu, usiąść do książki, uruchomić komputera i wrócić do pisania artykułu, z którym męczył się trzeci miesiąc. Musiał coś zrobić.
Dochodziła dwudziesta pierwsza. David sięgnął po komórkę i przejrzał telefony do kumpli, którzy o tej godzinie potencjalnie byli na mieście. Nie zastanawiał się długo. Wybrał numer do Eduarda, znajomego Brazylijczyka, światowej klasy specjalisty w zakresie fraktalnej geometrii wszechświata, który w życiu prywatnym nie mógł poradzić sobie z rozbuchanym libido i znaczną część wieczorów spędzał, włócząc się po dyskotekach.
Trafił w dziesiątkę. Eduardo rozkręcał imprezę w dokach i gorąco zachęcał, by bezzwłocznie do niego dołączyć; na zachętę rzucił imionami lasek, które kręciły się przy barze. David długo się nie zastanawiał, złapał taksówkę i ruszył w stronę dawnych doków portowych, przemienionych obecnie w imprezowe centrum Lizbony.
Obmacując kieszenie w poszukiwaniu portfela, gdy samochód dojeżdżał na miejsce, David uświadomił sobie jednak coś niepokojącego: bardziej niż kolorowe drinki, synkopowany rytm drum’n’bass i podskakujące smakowicie biusty śniadych Portugalek pociągała go rozmowa z Annette Fillion na temat roli obserwatora w procesie kolapsowania funkcji falowej.
Chyba się starzał.
Wieczór rozwijał się do bólu tradycyjnie. W klubie Doca De Santo wlewali w siebie z Eduardo kolejne szklanki alkoholu, pląsali na dancefloorze, flirtowali z dziewczynami. Wreszcie Brazylijczyk ulotnił się w towarzystwie cycatej studentki antropologii (te z social sciences są najłatwiejsze, tłumaczył), a David wyszedł się przewietrzyć. Było po pierwszej w nocy, szedł bulwarem wzdłuż Tagu, mijał kolejne dudniące muzyką dyskoteki i zataczających się imprezowiczów, a w oddali majaczyły monstrualne przęsła rozpinającego się nad zatoką mostu 25 de Abril, po którym siedemdziesiąt metrów wyżej przemykały samochody.
Pora wracać do domu.
Ruszył w stronę postoju taksówek. Obok ktoś klęczał i wymiotował, zgięty wpół, całowała się jakaś para, młody chłopak niezdarnie mocował się z rozporkiem, zamierzając wysikać się do rzeki. David nie zrobił nawet dziesięciu kroków. Z naprzeciwka szedł on – pijackim krokiem, zataczając się.
Kong Wen Huan.
Bóg in spe, przyszły stwórca wszechrzeczy, wielki kolapsator funkcji falowej wszechświata. Kroczył pośród tłumu pijaków i dziwek, nikt oczywiście nie zwracał na niego uwagi, choć wszyscy powinni paść na kolana, oślepieni nieziemskim światłem mądrości promieniującym z postaci Chińczyka. Dla bogów to oczywiście norma. Chrystus też wyciągał rękę do celników i prostytutek.
David podszedł do niego, uścisnęli sobie dłonie.
— Co tu robisz, człowieku? Jesteś chyba ostatnią osobą, jaką spodziewałem się spotkać w dokach.
Kong spojrzał na niego spode łba. Wyglądał koszmarnie, jakby wrócił z wieloletniego zesłania do obozu pracy, gdzie przez dwanaście godzin dziennie skręcał długopisy, a nocami był zmuszany przez strażników do goldminingu w sieciowej grze MMORPG. Bez dostępu do elementarnych środków higieny osobistej.
— Mam ochotę się dziś urżnąć — bełkotał. — Stawiam, pójdziesz ze mną?
David ledwo trzymał się na nogach, ale zrobiło mu się żal Chińczyka. Nie potrafił wyjaśnić nagłego przypływu empatii do tego zadufanego w sobie skurwysynka, który uważał, że pretendowanie do roli stwórcy świata to zadanie akurat na miarę jego ambicji.
Chłopak skinął głową i skręcili do najbliższego klubu. Przez pozostałą część nocy rozmawiali niewiele. W dyskotece dudniły taneczne rytmy, trzeba było do siebie krzyczeć. Kong bez przerwy donosił z baru drinki, czasem wskazał na co bardziej łakomy kąsek na parkiecie. Jeśli chodzi o kobiety, mieli podobne gusty. Trochę próbowali tańczyć, ale Chińczyk poruszał się w bardzo niezręczny sposób – na usztywnionych nogach dreptał w miejscu niczym zepsuty robot ze starego filmu science fiction. Niektórzy wytykali go palcami i jawnie się śmiali. Dlatego ostatecznie zdecydowali się usiąść przy barze i resztę czasu spędzili, przekrzykując się złośliwymi uwagami na temat wygibasów pozostałych uczestników imprezy.
Rozstali się przed trzecią rano. Kluby pustoszały, pod podeszwami chrzęściło szkło z porozbijanych butelek. David chciał zaciągnąć Konga na postój taksówek, ale ten upierał się, że wróci metrem. Pożegnali się. Chińczyk stał w rozkroku i nieco się kiwał, szukając po kieszeniach karty, na której miał zakodowany bilet komunikacji miejskiej. Kiedy ją znalazł, bardzo się ucieszył. Był pijany, ale nie na tyle, by za wszelką cenę odradzać mu przejażdżkę metrem. Poradzi sobie.
W końcu jest prawie bogiem.
Co dalej się działo – David nie pamiętał dokładnie. Szedł w stronę postoju taksówek, ale do niego nie dotarł. Pomylił drogę, wszedł w labirynt wąskich uliczek, którymi kluczył bez końca. Wreszcie trafił na skwer, była tam tablica upamiętniająca ważne wydarzenie historyczne z dziejów Portugalii. Poczuł się strasznie zmęczony. Przysiadł na ławeczce, tylko na chwilę, odsapnąć, złapać oddech, by ruszyć dalej, na poszukiwanie taksówki. Zwinął się w kłębek i od razu zasnął.
Kiedy się obudził, dochodziła szósta rano. Wszystko go bolało i szczękał zębami. Nie miał jeszcze kaca – nadal był solidnie pijany. Sturlał się z ławki. Okazało się, że postój taksówek znajduje się tuż za rogiem. Usiadł na tylnym siedzeniu wielkiego mercedesa i zasnął, zanim kierowca zdążył uruchomić silnik. Obudził się, dopiero kiedy dojechali na miejsce. Wielka czarna dłoń chwyciła go za ramię i energicznie nim potrząsnęła. David sięgnął po portfel.
— Pan jesteś Żyd — powiedział na pożegnanie czarnoskóry kierowca taksówki.
— Po czym pan poznał?
— Po nosie.
Jego uwaga wydała się Davidowi szczytem absurdu, wybuchnął śmiechem i długo nie potrafił się opanować. Kiedy tylko uporał się z kluczem i wszedł do mieszkania, od razu rzucił się na łóżko i zasnął w ubraniu.
Obudził go telefon. Ostrożnie otworzył oczy. Łeb pękał na miliony kawałków. Usta miał wyschnięte, jakby przebiegł maraton na Saharze. W pierwszej chwili David pomyślał o Annette, że to dzwoni ona, chce przyjechać, pyta o adres.
Mayer Hochbaum – migało na kolorowym wyświetlaczu iPhona. Mayer Hochbaum.
Spierdalaj! – odrzucił połączenie i wyłączył aparat. Wcześniej spojrzał na godzinę – zbliżało się południe. Dzisiejszy dzień i tak należało spisać na straty. David postanowił, że przekima do siedemnastej – wtedy kac zelżeje – zwlecze się z łóżka, pójdzie na miasto coś zjeść, później wróci do domu, pogapi się w telewizor, poprzegląda komiksy. Na poważniejszą lekturę nie będzie miał siły.
Sobota jak każda inna.
Ktoś zadzwonił do drzwi.
Ta sobota miała być zupełnie inna niż wszystkie inne.
Dzwonek powtórzył się. David w pierwszej chwili chciał zignorować niezapowiedzianego gościa, naciągnąć kołdrę na głowę i czekać, aż intruz uzna, że nikogo nie ma w domu. Kto mógł go odwiedzać w sobotę o tej godzinie? Z nikim się nie umawiał. Goniec z pizzerii pomylił adres? Kurier przyniósł książki z Amazona albo kupione na eBayu płyty? Ale przecież nie czekał na żadne zamówienie.
Ktokolwiek to jest, pójdzie sobie.
Dzwonek umilkł, ale już po chwili zaczęło się natarczywe pukanie.
— Policja — dobiegło zza drzwi po angielsku. — Policja, proszę otworzyć.
Nie miał wyjścia.
— Za chwilę — podniósł głos i przypłacił ten krzyk gwałtownym atakiem bólu głowy.
Nie był w stanie pozbierać myśli. Wewnątrz czaszki wszystko łupało, pulsowało, dudniło. Próbował wyprostować nogi, ale jakby walił głową w szklany sufit. Zgięty, pobiegł do łazienki, gdzie obficie zwymiotował do umywalki. Niecierpliwcy po drugiej stronie drzwi wznowili pukanie.
— Policja!
Nie miał czasu umyć zębów. Strasznie chciało mu się sikać. Pukanie nie ustawało. Jeszcze moment, a wywalą drzwi, przyszło mu do głowy. Może myślą, że próbuje uciekać? Na kacu gigancie spuszcza się po piorunochronie z czwartego piętra. Tylko dlaczego miałby uciekać? Przecież nie zrobił nic złego.
David otworzył. Policjanci byli we trzech, ubrani w szare garnitury, jeden o ciemnej karnacji skóry. Dwóch mówiło po angielsku, trzeci się nie odzywał.
— Pan Dawid Katzner?
Skinął głową. Musiał wyglądać równie tragicznie, jak się czuł. W wymiętym wczorajszym ubraniu, z dwudniowym zarostem i oddechem śmierdzącym niczym płat surowego mięcha gnijący w pełnym słońcu.
— Musimy pana przesłuchać w związku ze sprawą śmierci Konga Wen Huana.
Śmierci Konga Wen Huana? David na moment zapomniał o kacu, zapomniał o całym świecie. Pociemniało mu przed oczami.
Śmierci boga?
— Kong Wen Huan nie żyje?! Matko, co się stało?
— Skoczył, a może raczej: ktoś go zepchnął z mostu 25 de Abril, prosto na bulwar w dokach.
David nie potrafił wykrztusić jednego choćby słowa.
— Pan pójdzie z nami. Potrzebuje pan chwilę na toaletę?
Zapakowali go do nieoznakowanej škody octavii. Cały czas chciało mu się rzygać. Ból głowy przypływał i odpływał falami. Jeden z policjantów popatrzył na niego z litością i z samochodowej skrytki wyciągnął opakowanie aspiryny.
— Nie na wszystkich działa, ale mi pomaga — wyjaśnił.
David łyknął dwie tabletki na raz. Zamknął oczy i oparł się o zagłówek. Kierowca prowadził bardzo nerwowo, gwałtownie hamował i ruszał spod świateł z wyciem silnika.
W którym momencie David zorientował się, że to coś więcej niż rutynowe przesłuchanie w sprawie tajemniczej śmierci największego celebryty wśród żyjących fizyków (z wyłączeniem Hawkinga)? Że nie tylko jest świadkiem, ostatnią osobą, która widziała Konga żywego, ale też niepostrzeżenie postawiono go w roli głównego podejrzanego? Kozła ofiarnego wydanego na pożarcie żądnym zemsty Chińczykom?
Zaczął coś podejrzewać, kiedy po rozmowie z uprzejmym policjantem, który na komendzie cały czas robił skrępowaną minę w rodzaju „wiem, co teraz czujesz”, częstował go sokiem pomarańczowym i pytał, czy nie przynieść czegoś do jedzenia, David nie został wypuszczony do domu. Opowiedział wszystko ze szczegółami: jak potoczyły się wydarzenia minionego wieczoru, jak spotkał się z Kongiem, co z nim robił i w jakich okolicznościach się rozstali. Później zaczynał się kłopotliwy fragment z czarną dziurą pomiędzy godziną trzecią a szóstą rano, kiedy kimał w pozycji embrionalnej na ławeczce.
Przesłuchujący kiwał wyrozumiale głową i notował.
— W którym dokładnie miejscu znajduje się ta ławka?
— Nie wiem, nie znam tej części miasta. Ale mogę ją wskazać.
Kong spadł z mostu około czwartej trzydzieści, czyli w środku czarnej dziury Davida. Skubaniec nadłożył kawał drogi, aby wejść na estakadę. Potem musiał iść poboczem, obok śmignął pewnie od czasu do czasu samochód, było ciemno, chyba nikt go nie zauważył, ale poszukiwania świadków wciąż trwały. Policja sprawdzała nagrania kamer z bramki na autostradzie, identyfikowała tablice rejestracyjne samochodów, dzwoniła do kierowców. Niestety, ruch o tej godzinie był minimalny. Chińczyk poleciał w dół, siedemdziesiąt metrów, i roztrzaskał się na betonowej ścieżce.
Pierwsze przesłuchanie skończyło się po niecałej godzinie. David czuł się trochę lepiej, kac mijał, a on pił sok pomarańczowy z plastikowego kubeczka, w żołądku zaczynało go mile ssać. Bardzo przyjemny moment, kiedy po strasznym pijaństwie przez większą część następnego dnia nie można niczego wziąć do ust, aż w końcu późnym popołudniem ból głowy i mdłości odpuszczają, atakuje zaś potężny głód.
— Kiedy będę mógł iść do domu? — zapytał mundurowego siedzącego za biurkiem, ale on pokręcił głową i odburknął coś niezrozumiale. Widać nie znał angielskiego.
Chwilę potem David został zaproszony do następnego pokoju. Tym razem policjant miał znacznie mniej sympatyczną aparycję. Wyglądał jak typowy macho z filmów kręconych w połowie lat 70. Niemodna fryzura i obfite wąsy. Na nosie okulary z przyciemnianymi szkłami, na dłoniach zaś żółte plamy po tytoniu. Musiał palić jak smok.
Przedstawił się, ale David nie zapamiętał jego imienia.
— Jesteśmy w dupie. — Po angielsku mówił dobrze, ale z bardzo twardym akcentem. Włączył znajdujący się w pokoju niewielki kineskopowy telewizorek i skakał pilotem po kanałach. — Zobacz.
To była kitajska stacja informacyjna. Gadali po chińsku, na czerwonym pasku w dole ekranu leciały napisy w krzaczkach, ale David nie musiał znać chińskiego, aby rozumieć, o czym mówili.
Tragiczna śmierć Konga Wen Huana.
Reportaż z Lizbony, na pierwszym planie potężne przęsła mostu 25 de Abril. Kolejny chiński kanał. Wspomnienie o Kongu Wen Huanie. Przebitka na uniwersytet w Pekinie, wypowiadają się jego współpracownicy naukowi, studenci.
— Chińczycy nas zamordują. Ambasador telefonuje, gdzie tylko uda mu się dodzwonić. Nie rozmawiał jeszcze z prezydentem, ale to kwestia czasu — burczał wąsaty macho. — Kong dla Chińczyków był gwiazdą medialną, najwybitniejszym dzieckiem narodu, symbolem tego, że Państwo Środka triumfuje nie tylko we wzroście gospodarczym, lecz również w nauce. Honorowa sprawa.
Zapadła krępująca cisza.
— Kilka osób widziało was wczoraj w nocy. Podobno nieźle się bawiliście. Kong spadł z mostu około wpół do piątej rano. Co wtedy robiłeś?
Byłem w czarnej dziurze, chciał odpowiedzieć David. Zacisnął powieki.
— Spałem zupełnie pijany na ławce. Przecież już o tym opowiadałem.
— Według zeznań taksówkarza, który przywiózł cię do domu, do taksówki wsiadłeś dopiero około szóstej. Co robiłeś wcześniej?
Zrozumiał to właśnie wtedy, patrząc na nalaną twarz złego gliniarza, na gruboziarnistą fakturę policzka, drugi podbródek i świńskie oczka za szkłami frajerskich okularów. Jakby doznał iluminacji.
Tragiczna śmierć Konga, nieumiejętnie rozegrana od strony public relations, może znacznie pogorszyć stosunki dyplomatyczne na linii Portugalia–Chiny. Chińczycy pewnie nie dadzą sobie wmówić, że to było samobójstwo, i zaczną szukać winnych. A Portugalia zostanie zmuszona, aby bezzwłocznie znaleźć podejrzanego. W takim przypadku prawdę odsuwa się na boczny tor.
A czy można sobie wyobrazić kogoś lepiej nadającego się na kozła ofiarnego od Davida? Był ostatnią osobą, która widziała Konga żywego, a moment jego śmierci przespał pijany na ławce, czego nikt nie widział.
W dodatku miał motywację.
— Podobno byłeś z Kongiem w konflikcie. Nie przepadaliście za sobą.
— Ja… dlaczego… to nie tak… — Zupełnie nie wiedział, jak się bronić.
Wąsacz wertował notatki.
— Dwa tygodnie temu po wykładzie rozmawiał pan z panem Huanem. Kłóciliście się. Pan Huan podniósł na pana głos.
— Skąd…
— Nie zaprzecza pan? Widział was jeden ze studentów pana Huana.
— Po prostu wydawało mi się, że Ko… pan Huan popełnił błąd obliczeniowy. Zwróciłem mu uwagę, a on się zdenerwował. Zwykła rzecz. Gdybym go nie lubił, nie spędziłbym z nim kilku godzin na imprezie.
— Wróćmy do pana zeznań. Co robił pan pomiędzy trzecią a szóstą w nocy?
Czarna dziura. Jahwe, miej mnie w swojej opiece, wypowiedział bezgłośnie David.
Przesłuchanie trwało blisko dwie godziny. Macho cały czas wałkował wątek pijackiej drzemki. Rozkładał mapę miasta, kazał pokazywać miejsce, gdzie stoi nieszczęsna ławeczka, odtwarzał trasę marszu. David miał irytujące wrażenie, że policjant szuka luki w jego zeznaniach, wyczulony na nieścisłości, drąży temat nie po to, aby ustalić prawdę, ale przyłapać chłopaka na gorącym uczynku, znaleźć słaby punkt w zeznaniach.
— Przecież sekcja zwłok może ustalić, czy skoczył sam, czy ktoś go zepchnął. Na ciele powinny zostać ślady szarpaniny… — David próbował się bronić.
Policjant roześmiał się szczerze.
— Chińczyk spadł na beton z wysokości prawie stu metrów. Musieli go zeskrobywać.
— Zwolnicie mnie do domu?
— Na razie nie. Chcesz się wysikać? Jesteś głodny?
Zamknęli go w pokoju przesłuchań. Pierwszy policjant przyniósł jedzenie w styropianowym opakowaniu, omlet z frytkami i puszkę coli. David czuł się jak skazaniec w celi śmierci, jedzący ostatni posiłek.
Dwie godziny później do pokoju wszedł znów zły wąsaty gliniarz.
— Możesz iść do domu — powiedział wyraźnie zrezygnowany. — Tylko nie wyjeżdżaj z miasta, będziemy z tobą w kontakcie.
— Co się stało?
— Możesz iść do domu. — Pogładził się po wąsie i więcej nie zamierzał nic powiedzieć. Był wściekły i David uznał, że lepiej go dodatkowo nie prowokować nierozważnymi pytaniami.
Odprowadzany nieufnymi spojrzeniami pozostałych mundurowych, chłopak wyszedł na ulicę. Marzył, aby zrzucić z siebie śmierdzące ciuchy, wskoczyć pod prysznic, ogolić się. Rozejrzał się za taksówką. Nie zdążył.
Po drugiej stronie ulicy stał Mayer Hochbaum i machał do niego.
— Kong nie żyje. — David uścisnął wyciągniętą na powitanie dłoń. — Słyszałeś?
Hochbaum parsknął pogardliwie.
— A po co dzwoniłem do ciebie dzisiaj z samego rana? Skoczył sam, czy ktoś mu pomógł?
Chwila wahania. Czy Mayer wiedział? Przecież widział, jak David wychodził z komisariatu policji. Więc…
— Planowali oskarżyć mnie. — Wzruszył ramionami. — Szukali kozła ofiarnego. Wczoraj w nocy imprezowaliśmy razem w dokach. Byłem ostatnią osobą, która widziała go żywego. Nie mam pojęcia, co się stało, ale niespodziewanie zwolnili mnie do domu.
— Wszystko wiem. — Mayer wszedł mu w słowo. — Posmarowałem jednemu studentowi, który kręcił się wczoraj w podobnych klubach jak wy. Złożył fałszywe zeznania, że kwadrans po czwartej widział cię, jak spałeś na ławce. Opisał wszystko ze szczegółami. Skurwysyny nie miały podstawy prawnej, by przetrzymywać cię dalej w areszcie, zwłaszcza w kontekście wiarygodnego alibi. Będą musieli znaleźć nową ofiarę albo przyznają, że Kong skoczył bez niczyjej pomocy. A Chińczycy i tak w to nie uwierzą i będą się przepychać następne dziesięć lat. Takie życie.
Davida natychmiast rozbolał łeb, jakby przyczajony kac ponownie wyskoczył z pudełka.
— Fałszywe zeznania? Dlaczego?
— Bo wybrałeś sobie, kurwa, najbardziej odludną ławeczkę w całej Lizbonie, poza zasięgiem miejskiego monitoringu, i przez trzy godziny żywa dusza cię nie widziała. Dlatego. Policja jest pod gigantyczną presją, ambasador staje na głowie, by porozmawiać z prezydentem i w najbliższy poniedziałek ogłosić w Portugalii żałobę narodową. — Hochbaum spojrzał na zegarek. — Jeśli dobrze liczę, w Pekinie już mają flagi spuszczone do połowy masztu. A samobójstwo ma fatalny PR, zwłaszcza w kulturze Wschodu.
Wszystkie elementy rozsypanej łamigłówki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce.
— Musiałem mieć alibi. Inaczej trzymaliby mnie pod kluczem i szukali kolejnych poszlak, takich jak niedawna kłótnia z Kongiem o błąd w jego obliczeniach.
Stary Żyd przytaknął:
— Myślę, że w ostatecznym rozrachunku decyzja sądu byłaby najmniej ważna. Gdyby nawet cię oskarżyli, i tak byś się wybronił. Poszlaki były zbyt słabe. Liczy się coś innego: wizerunkowy sukces policji i wyrok, jaki wydałyby na ciebie media. Teraz to one decydują o winie.
Trudno było w to wszystko uwierzyć.
— I ty o tym wszystkim wiedziałeś? Dlatego czekałeś na mnie przed budynkiem?
— Tak.
— Nie wiem, co powiedzieć.
— Nie musisz nic mówić. Jeszcze będziesz miał okazję się odwdzięczyć.
Później David dowiedział się, że złożenie fałszywych zeznań przez obecnego na programie młodego doktoranta specjalizującego się w pętlowej grawitacji, który za kołnierz nie wylewał i któremu Mayer zdecydował się zapłacić konkretną sumkę (chłopak nigdy nie poznał jej wysokości), nie wystarczyło, aby zwolnić go z aresztu. Stary profesor zrobił coś jeszcze. Uruchomił swoje kontakty sprzed lat, wykonał kilka telefonów i do szefa portugalskiej policji zadzwonił były agent Mossadu, niejaki Nathan Tauber, dawny znajomy policjanta z czasów wojny domowej w Mozambiku. Nathan natomiast był serdecznym kumplem Mayera. Telefon za telefonem instrukcje spłynęły w dół, wprost na biurko wąsatego gliny w typie macho.
— Kong skoczył. Nikt go nie zepchnął. Dlaczego? — Zatrzymali się na światłach przed ruchliwym skrzyżowaniem. David spojrzał Mayerowi głęboko w oczy.
Staruszek napełnił płuca głębokim haustem powietrza pełnego śmierdzących spalin.
— Nie wytrzymał presji. Być może oczekiwali po nim zbyt wiele. Nie był gotowy, aby przejść do historii. A ty byś był?
Na sygnalizatorze wyświetliło się zielone światło. W tłumie pieszych weszli na ulicę. David nie odpowiedział.
— A myślałeś jeszcze o innej ewentualności? — Mayer unikał jego spojrzenia. — Że w obliczeniach Konga naprawdę znajdował się błąd i ty ten błąd znalazłeś? Nikt inny, tylko ty. Kong ślęczał nad rachunkami wiele miesięcy, może lat, a ty, bach — strzelił palcami — przychodzisz na wykład i pozamiatane. To się często zdarza, psycholodzy nazywają podobne zjawiska tunelowaniem poznawczym. Jesteś tak mocno skupiony na zadaniu, że nie docierają do ciebie oczywiste sygnały z zewnątrz. Autorytet Konga był ogromny i wcześniej inni bali się zwrócić mu uwagę, kwestionować jego prace. W takich okolicznościach można popełnić naprawdę podstawowy błąd. A ten błąd podstawowy nie był, ale też niewiele osób na świecie zna się na algebrze naprzemiennej lepiej od ciebie. Co zatem, jeśli błąd był, miał kluczowy charakter i rozwalił w strzępy model Chińczyka, tak że nie było już z niego czego zbierać? Brałeś pod uwagę taki scenariusz?
Głupie pytanie. David nie myślał o niczym innym od chwili, kiedy policjant w szarym garniturze, stojący na progu jego mieszkania, ogłosił śmierć Wen Huana.
— Przeglądałeś jego prace, które ci podesłałem? Znalazłeś coś?
Mayer wzruszył ramionami.
— Przeglądałem, ale za głupi jestem na to. Nic nie zrozumiałem. Nie moja działka.
Nagle David postanowił zaatakować staruszka z zaskoczenia. Niespodziewanie zmienił temat.
— Dlaczego to zrobiłeś, Mayer, cholera, dlaczego robisz to wszystko? Wynająłeś gościa, żeby złożył fałszywe zeznania. Przecież to jest karalne. Tylko dlatego, że jestem Żydem? Tak bardzo ci na mnie zależy?
Hochbaum zbył pytanie.
— Masz ochotę na kolację?
David zdusił gniew.
— Latam w tych samych ciuchach od wczorajszego ranka. Zostałem oskarżony o morderstwo, rano rzygałem do umywalki i nawet nie zdążyłem umyć zębów. Przepraszam, ale nie dzisiaj.
Mayer roześmiał się i poklepał go po ramieniu.
— Wracaj do domu. Pogadamy, kiedy dojdziesz do siebie.
Trzy godziny później – po gorącym prysznicu, dziesięciominutowym szorowaniu zębów, ogoleniu się, sałatce z rukoli i roszponki popitej niegazowaną wodą mineralną, krótkiej drzemce na kanapie przy muzyce relaksacyjnej – David rzucił okiem na telefon. Wyświetlacz pokazywał nieodebrane połączenie.
Annette Fillion. Dzwoniła, kiedy stał pod prysznicem i szorował spocone ciało szorstką gąbką, a gorąca woda wyciskała porami skóry resztki alkoholu, który wciąż krążył po organizmie.
Oddzwonił natychmiast. Była roztrzęsiona.
— Słyszałeś, co stało się z Kongiem? — rzuciła.
— Myślę, że wiem o tym lepiej niż ktokolwiek inny na świecie.
Annette po wczorajszym, jak to określiła, pijaństwie (wczorajszym – a David miał wrażenie, że ich spotkanie miało miejsce wiele miesięcy temu), po wykładzie wyjechała za miasto pospacerować po dzikich plażach Lagoa de Albufeira. Zapomniała zabrać telefon komórkowy, a w samochodzie nie słuchała radia, tylko audiobooków. Kiedy po południu wróciła do domu, miała kilkanaście nieodebranych połączeń i nieprzeczytanych SMS-ów. Kong nie żyje – cały uniwersytet huczał od plotek.
— Ja go dobrze znałam. Wiedziałam, jaki jest. — Annette miała potrzebę z kimś pogadać. David w tym czasie wyciągnął się na kanapie; mógł słuchać miękkiego głosu dziewczyny bez końca. — Podążał za ogólną wizją, ale często zaniedbywał szczegóły. Może tak samo było z błędem w obliczeniach? Może wiedział o nim od samego początku, ale uznawał go za drobny, nieistotny szczegół, który wygładzi się później, na sam koniec, kiedy cała reszta będzie gotowa? Tymczasem ty wskazałeś tę nieścisłość, Kong wrócił do rachunków i odkrył, że wcale to nie jest drobna sprawa. Sam mówiłeś: był wycieńczony fizycznie. Jakby pracował dzień i noc. Może próbował załatać dziurę, ale nie potrafił tego zrobić? Wpadł w depresję i dlatego targnął się na życie?
Zamilkła, czekając na reakcję. Jednak Davidowi nie chciało się odpowiadać, wolał wciąż słuchać jej kojącego głosu.
— Był pod gigantyczną presją — wydusił z siebie truizm.
— Tej nocy umarła teoria strun.
Słowa Annette Fillion okazały się prorocze. Podczas dwóch semestrów w Lizbonie odbyły się setki wykładów otwartych, sesji plenarnych, odczytów i kuluarowych dyskusji. Przełomowych równań Teorii Wszystkiego nikt jednak nie napisał. W międzyczasie powstało mnóstwo prac, opublikowano wiele artykułów w prestiżowych, recenzowanych pismach, ale do rozwiązania największej zagadki nie przybliżył się nikt, nawet najbliżsi współpracownicy Chinczyka.
Tyle że to jeszcze nie był koniec poszukiwań.