Читать книгу Ani Mru-Mru. O dwóch takich, co było ich trzech - Michał Wójcik - Страница 4
ОглавлениеJAK PRZETRWAĆ W BRANŻY?
Gdybyśmy byli początkującym kabaretem, to gdyby któryś z nas zapomniał skeczu, dwóch pozostałych zrobiłoby wszystko, żeby go uratować. A my, po piętnastu latach grania na scenie, gdy widzimy kolegę, jak stoi – umownie – nad takim wielkim dołem z szambem, to nas tak to bawi, że po prostu trzeba podejść i go tam pchnąć. Zrobimy wszystko, żeby go pogrążyć.
Gracie już piętnaście lat. Przyjemność z grania jest wciąż taka sama?
MARCIN: Frajda jest taka sama, a nawet większa. Całe to kabaretowanie wzięło się z tej frajdy. Kabaret powstał nie dlatego, że chcieliśmy zarabiać pieniądze, być sławni, tylko dlatego, że sprawiało nam przyjemność rozbawianie ludzi. Dopóki ta frajda jest, a cały czas jest i raczej nie zniknie, to robimy to, co robimy. A jak zniknie frajda, to zniknie i kabaret. Nie wyobrażam sobie, że siedzę w jakimś mieście przed występem i myślę sobie: „Motyla noga, zaraz znowu muszę wyjść na scenę”. Wtedy nie będzie sensu tego robić. W kabarecie jest taka potężna reakcja zwrotna – nam sprawia przyjemność, że możemy sprawić przyjemność widzom.
Kiedyś leżałem w szpitalu, miałem operowane kolano i rozmawiałem z lekarzami na różne tematy. I pewien lekarz, bardzo znany zresztą, powiedział mi fajną rzecz. Zazdrości mi jednego – że ja pracuję z uśmiechniętymi ludźmi. Bo on ma zupełnie inaczej. Jak do niego przychodzą pacjenci, to najczęściej z tragediami. A my w pracy codziennie widzimy trzysta, pięćset czy tysiąc uśmiechniętych twarzy. I to nam daje energię. Nawet jak człowiek jest zmęczony, bo przejechał właśnie siedemset kilometrów i wychodzi na scenę, to już po dwóch minutach nie pamięta o tym zmęczeniu.
WALDEK: To jest też fajna robota z tego względu, że recenzję swojej pracy masz już po minucie. Pierwszy strzał, pierwszy gag i już wszystko wiadomo. Kiedyś rozmawiałem z kolegą, który jest filharmonikiem. Powiedział, że nam to dobrze, bo od razy wiemy, czy to, co robimy, się podoba. On gra godzinę, dwie i dopiero na koniec się dowiaduje, czy dał radę. Poznaje po owacjach.
MARCIN: Filharmonia to w ogóle specyficzne miejsce pracy. Ktoś tam w orkiestrze symfonicznej gra przez godzinę na fagocie i nie wierzę, że są ludzie, którzy wychodząc z filharmonii, mówią, że koncert był zajebisty, ale ten na fagocie coś popieprzył.
Nigdy nie pojawiają się momenty zniechęcenia, zmęczenia?
MARCIN: Czasem pojawia się znużenie. Jak mamy już bardzo ograny program i nie można w nim wprowadzić wielu zmian, i gramy go po raz kolejny, kolejny i kolejny. I mimo że jest fajnie odbierany, publiczność dobrze reaguje, to po roku, półtora pojawia się znużenie tymi numerami. Ale to jest mobilizujące; taka zachęta do tego, żeby robić nowe rzeczy. Myślimy: „Już nie chcę grać tego skeczu, zagrałbym coś nowego”. Czasem jedziemy na imprezę zamkniętą i nie wszystkie numery możemy zagrać z powodów technicznych, albo jesteśmy o coś proszeni, to wtedy gramy coś starszego. Raczej niechętnie gramy te znane od lat numery. One są już strasznie zużyte.
WALDEK: Ja dzielę „życie” skeczu na cztery etapy. Na początku, jak się skecz pojawi i tekst nie jest jeszcze do końca dopracowany, wtedy jest czas na pomyłki czy zapominanie. Potem jest już taki, jaki powinien być, dopracowany. Później zaczynają się wrzutki, można sobie odejść od schematu. Aż w końcu przychodzi taki moment, gdy numery powtarzamy mechanicznie, jedziemy rutynowo i to generuje pomyłki. Siłą rzeczy skecz się wypala.
Kiedy pojawiła się pierwszy raz myśl, że chcecie stać na scenie i zabawiać ludzi?
Marcin: Od zawsze byłem zafascynowany satyrykami, kabareciarzami, niesamowicie mi imponowali. Uwielbiałem ich oglądać. Pamiętam, jak pierwszy raz zobaczyłem w Opolu Marcina Dańca. Pojawił się człowiek, jak dla mnie, kompletnie znikąd. Wtedy był głównie Pietrzak i podobni do niego ludzie w kabarecie Pod Egidą. I nagle pojawia się ktoś zupełnie inny od nich, kompletnie szalony na scenie, inteligentny, dowcipny. To mi się bardzo spodobało. Pomyślałem sobie, że on to ma fajnie. Z drugiej strony czułem, że mam dar do rozbawiania ludzi. W towarzystwie, na studiach, jeszcze w liceum, zawsze byłem postrzegany jako człowiek, który coś śmiesznego powie, coś spuentuje. Czułem, że ludzie tego ode mnie oczekują. Później pojawiły się kabarety pakowskie, studenckie, przede wszystkim kabaret Potem. Zaczęła mi chodzić po głowie taka myśl: „Czy ja bym potrafił coś takiego zrobić?”. A tak naprawdę wypchnęli mnie do tego znajomi. Mówili: „Po prostu spróbuj”. Po takim jednym zdaniu pomyślałem sobie, że faktycznie może bym spróbował. I zacząłem pisać. Ale nigdy nie sądziłem, że to zajdzie aż tak daleko.
A gdyby nie kabaret?
MARCIN: Zawsze ciągnęło mnie w stronę takich artystycznych rzeczy. Może bym pracował w radiu, ale tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Po studiach licencjackich zacząłem pracować jako nauczyciel. Ale już wtedy zacząłem działać w kabarecie; studia były zaoczne, więc jakoś tam kombinowałem. Traktowałem pracę w szkole jako coś przejściowego. Niby fajnie się tam pracowało, ale chciałem czegoś więcej.
Jako nauczyciel musiałeś być zapewne strasznie poważny?
MARCIN: Nieee. Uczyłem WF-u i miałem dość luźne podejście. Ale byłem wymagający i sprawiedliwy. Mało tego, zostałem dwa razy wybrany w szkole nauczycielem roku. Jako swój osobisty sukces nauczycielski uważam to, że miałem niemal stuprocentową frekwencję na lekcjach. Do dziś uważam, że wychowanie fizyczne to jeden z najważniejszych przedmiotów w szkole, tylko że dowiadujemy się o tym po kilku latach, czasami jest już za późno...
To może powinieneś wziąć udział w akcji „Stop zwolnieniom z WF-u”?
MARCIN: Oczywiście, chętnie, ale na razie nikt się do mnie nie zgłosił z taką propozycją. Bywa, że w Lublinie spotykam piękne młode kobiety, które zaczepiają mnie na ulicy i pytają: „Pamięta mnie pan?”. A jak już mówią „pan”, to mi się zapala lampka. Mówią, że je kiedyś uczyłem WF-u. I są z dzieckiem. Wtedy myślę sobie, że jestem już strasznie stary. Ale one wciąż mają świetną figurę, więc sądzę, że ten WF ze mną coś im dał.
„Jak powstają wasze teksty?” –, że tak zacytuję Kazika Staszewskiego.
MARCIN: Już szykuję „laczka” i „kopyto”. To dobre pytanie. Jest kilka różnych technik. Albo tekst powstaje od razu i się do niego dorabia całą resztę, albo najpierw powstaje jakiś gag lub postać. Koledzy mówią, że wymyślili coś, z czego może powstać jakiś skecz. Wtedy siadam i muszę coś dorobić. Nie ma reguły, procentowo to jest pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Teraz pracujemy nad nowym programem, mamy jakieś wstępne pomysły. I teraz ja muszę to napisać. Jak są już gotowe teksty, to próbujemy i zmieniamy. Po trzech miesiącach grania jakiegoś skeczu można powiedzieć, że jest w miarę wykrystalizowany. Znamy go, jest sprawdzony na żywej publiczności, wiemy już, czy działa, czy nie działa.
Zanim skecz pójdzie w świat, to ktoś jeszcze go weryfikuje?
MARCIN: Tylko my. Robimy to na próbach, czasem tylko na czytanych, bez grania. Czytamy na role, bo jak piszę teksty, to już mniej więcej wiem, kto kogo będzie grał. A czasami piszę scenę na dwie–trzy osoby i dopiero w praniu wychodzi, kto zagra którą rolę. Często już na etapie prób czytanych, jak widzimy, że ten skecz nas bawi, to jesteśmy w stanie na dziewięćdziesiąt procent przewidzieć, czy będzie bawił publiczność.
Czyli osiągnięcie stanu „pełnej dojrzałości” skeczu trwa trzy miesiące?
MARCIN: Tak. Ale zdarzało się czasami, że niektóre numery, które nas bawiły, uważaliśmy je za fajne, zagrane raz czy dwa przed publicznością, z różnych względów nie chwytały i nie zostawały w programie. Albo trochę zwalniały tempo występu, albo nie pasowały, albo inne numery były lepsze. Jednym z takich skeczy, który uważałem za dobry i fajnie się przy nim bawiliśmy, a jego żywotność okazała się bardzo mała, było Polowanie.
MICHAŁ: On był przede wszystkim za długi.
MARCIN: Nie był taki długi.
MICHAŁ: My go przedłużaliśmy, skracaliśmy...
MARCIN: Numer ostatecznie nie wszedł. Wprawdzie jest nas trzech grających na scenie, ale są jeszcze Artur Korgul i Emil Karwacki, którzy tego słuchają podczas trasy i zawsze coś podpowiedzą. Jeżeli większość się bawi podczas czytania, to jest najważniejsza recenzja.
ARTUR KORGUL: Zawsze mamy też jakiś rozwojowy numer, który się wydłuża wraz z upływem czasu. Na premierze trwa osiem minut, a po roku osiemnaście.
WALDEK: Mieliśmy kiedyś premierę programu. Zmierzyliśmy czas – dwie godziny i pięć minut. Po kilku miesiącach wypadły dwa skecze, a program trwał dwie godziny i dwadzieścia minut.
EMIL KARWACKI: Wieczór kawalerski trwał na początku dziewięć minut, a teraz dwadzieścia.
MARCIN: Ja się muszę przyjrzeć temu numerowi, bo nie mam pojęcia, co go tak przedłuża.
Jest jakiś maksymalny czas trwania skeczu czy programu?
WALDEK: To zależy. Kiedyś graliśmy na firmowej imprezie. Pięćdziesiąt minut. I umieliśmy zapełnić ten czas dwoma czy trzema skeczami.
MARCIN: Jak skecz jest fajny i ma tempo, to niech sobie trwa.
MICHAŁ: Czas jest ważny w programach puszczanych w telewizji.
MARCIN: Z telewizją to jest inna sprawa. Rozmawiamy przed nagraniem; wygląda to mniej więcej tak:
– Panowie, macie numer?
– Mamy.
– Dobry?
– Dobry.
– Ile trwa?
– Dwanaście minut.
– Da się go zagrać w siedem?
Po latach doświadczeń dotarło do mnie, że jeżeli program nie jest na żywo, to spokojnie można go zagrać w dwanaście. A jak jest na żywo, to też można zagrać go w dwanaście, tylko przed programem trzeba powiedzieć, że się to zrobi w siedem.
ARTUR: Wtedy zawsze jest wzywany menadżer, żeby pogadał z chłopakami, czy nie dałoby się tego zrobić w osiem minut i dwadzieścia sekund. No więc gadam z chłopakami: „Da się zrobić w osiem minut i dwadzieścia sekund?”. Mówią, że oczywiście, da się. Ale potem, jak przychodzi co do czego...
MARCIN: Zawsze w podobnych sytuacjach wyobrażam sobie taką scenkę z Leszkiem Możdżerem:
– Panie Leszku, zagra pan nam coś w tym programie?
– Tak, skomponowałem właśnie genialny utwór.
– Wspaniale, a ile on trwa?
– 6 minut.
– Wspaniale, a nie da się go zagrać w 2 minuty?
WALDEK: Kiedyś graliśmy w jakimś programie telewizyjnym. A tam jest sztywna ramówka. Po nas występował Moralny Niepokój. Mieliśmy coś skrócić, nie skróciliśmy i Moralny Niepokój się nie zmieścił. W połowie skeczu pojawiły się napisy końcowe. Strasznie głupio wyszło.
MARCIN: To nie była tylko nasza wina, przed nami też nikt nie skracał. Po tych wszystkich latach, z doświadczenia wiemy, że producentom telewizyjnym trzeba mówić dokładnie takie rzeczy, które oni chcą usłyszeć...
A co wam sprawia największą satysfakcję?
WALDEK: Największą satysfakcją jest śmiech publiczności i jak reaguje w momentach, w których się spodziewamy. Dobrze jeszcze jak sala jest pełna.
MARCIN: Mnie największą satysfakcję, oczywiście oprócz tego, że publiczność się bawi i wszyscy mówią, że jest fajnie, sprawia mi to, jak jakiś kolega z innego kabaretu przyjdzie i powie z lekką zazdrością: „Kurde, ale fajny numer”.
Często wam się to zdarza? Pochwały od kolegów z branży? Częściej chwalicie numery innych, czy bywacie chwaleni?
WALDEK: Chyba jest po równo, każdy ma fajne kawałki. Najgorsze jest to, gdy chodzi nam po głowie jakiś numer (np. piosenka flamenco, którą zrobili Łowcy.B ) i nagle się okazuje, że ktoś inny na niego wpadł i już go zrobił. Wtedy zachodzi sytuacja odwrotna, mówimy: „No cóż, trzeba to było zrobić wcześniej”. Może mieliśmy nawet fajniejszy pomysł, ale koś już to przed nami wyeksploatował. Bo jak się robi skecz na podobny temat, to potem ciężko uciec od porównań. Pamiętam, że Kabaret Moralnego Niepokoju zazdrościł nam Czerwonego Kapturka. To jest numer jakby stworzony dla Roberta Górskiego. Mikołaj Cieślak powiedział: „Kurczę, taki skecz! To było coś dla nas”.
A jest jakiś skecz, którym ktoś was ubiegł?
MARCIN: Nie przypominam sobie raczej takiego przypadku, żebyśmy mieli pomysł, a ktoś nas uprzedził o tydzień czy dwa i zrobił coś podobnego. Ale są numery, które oglądam i myślę, że dobrze bym się w nich czuł, albo się zastanawiam, jak by to zagrać. Jest kilka takich numerów. Jak graliśmy podczas ostatniej Kabaretowej Nocy Listopadowej, to występował tam też taki mało znany kabaret złożony z aktorów, nazywał się Kabaret na Koniec Świata. Oni mieli numer, który oglądałem z zazdrością. Kabaret 7 minut Po też ma świetne numery, które mi się podobają.
Przejdźmy zatem do fundamentalnego pytania. Skąd nazwa?
MARCIN: Jak powstawał kabaret, były próby i przymierzaliśmy się do pierwszego występu, to chcieliśmy rozwiesić jakieś plakaty z informacją o nim. Musieliśmy więc mieć nazwę. Obiecałem, że na próbę przyniosę kilka propozycji. Wziąłem słownik, zacząłem wypisywać co fajniejsze wyrazy z języka polskiego. Hasło „ani mru-mru” było jednym z pierwszych, jakie znalazłem. Przeczytałem to na próbie i wszystkim się spodobało.
WALDEK: Te fajniejsze były już zajęte. Microsoft, Coca-Cola, Metallica, Nike. To byłyby dobre nazwy dla kabaretu, ale niestety, już funkcjonowały.
MARCIN: No i OT.TO też była zajęta.
WALDEK: Ten-ten też mogliśmy się nazywać? Który to był kabaret? No, ten, ten, no...
Jak się pojawiliście z Michałem na rynku, to wnieśliście nową jakość. Łatwo was był opisać. „Jeden mówi, a drugi pokazuje”.
MARCIN: Faktycznie, ten element ruchu Michała nas wyróżniał. Dlatego tak mnie zachwycił podczas pierwszej próby. Wiedziałem, że będzie z tego chleb. Próbowaliśmy to zmieniać, ale nie wyszło. Michał w każdym programie musi mieć coś, gdzie nic nie mówi, tylko pokazuje. Jak choćby Koń w naszym ostatnim programie. Ludzie go za to kochają i zawsze na to czekają. I jak nie ma takiego numeru, to zawsze są uwagi, że było za mało Michała.
Są też opinie typu „ten grubszy jest mądry, a ten chudszy głupi”.
MARCIN: To też próbowaliśmy zmienić. Ale ludzie nawet na to nie czekają, są już przyzwyczajeni. Tak samo, jakby w kabarecie Paranienormalni nagle Igor zaczął grać inteligentnego faceta. Ale ludzie kochają Michała w takiej roli. Kiedyś Andrzej Grabowski powiedział, że ludzie kochają głupszych od siebie. Ja z kolei jestem przeciwwagą, dokuczam mu na scenie. Czasem odwracaliśmy role, ale to nigdy nie wychodziło. Próbowaliśmy kilka razy. Kiedyś na Ryjku (Rybnicka Jesień Kabaretowa) zrobiliśmy skecz w ramach kategorii „Zajebiście”. Wymyśliliśmy coś takiego, że Michał jest profesorem, który się przygotowuje w domu do wykładu na temat słowa „zajebiście”. Michał chodził po scenie i mówił „zajebiście” w różnych kontekstach; „zajebiście ciepło”, „zajebiście daleko”. Tak naprawdę nie miał nic śmiesznego do pokazania w tym skeczu, wszystko wynikało z tekstu. On nie mógł w ogóle się rozwinąć. Widziałem, że ten skecz został odebrany tak, że czegoś jednak w nim brakuje. Jak ja bym zagrał, to byłoby czytelne i śmieszne, a u niego cały czas czekali na więcej. To był dla nas sygnał, że w skeczach, gdy nie ma wariactwa, głupoty totalnej, to ja muszę zagrać z Kołkiem. Musi to być numer oparty tylko na tekście, taki jak List do Pipy. Michał by w tym skeczu nie zaistniał. Czegoś by publiczności brakowało, a jak ja gram, to nie brakuje. Od razu oczekiwania się zmniejszają. A jak on wychodzi, publika od razu oczekuje, że będzie coś wygiętego, tak jak w numerze z Conchitą Wurst. Numer z dupy, nic w nim ciekawego nie ma, a on zrobił z tego takie coś, że pięć milionów osób obejrzało to w Internecie. Choć dodam nieskromnie, że z polskiego tekstu jestem bardzo dumny.
A poziom kabaretu się zmienił od czasu, kiedy zaczynaliście? Teraz, jak jest kabareton w telewizji, to potem można przeczytać komentarze, że kabarety się skończyły, że poziom jest żenujący.
MARCIN: Jeżeli my w Krakowie zapełniamy dwa razy salę na osiemset osób, mamy komplety w Oświęcimiu, w Łomży, gdziekolwiek gramy, to znaczy, że kabaret jednak da się oglądać. Ktoś przyszedł, zapłacił za bilet i obejrzał. Tyle było dyskusji na temat uzdrowienia polskiego kabaretu, że kiedyś był literacki, lepszy, a teraz jest zły. To jest takie zastępcze gadanie. Kabaret ma bawić ludzi. Różnych ludzi bawią różne rzeczy. Ja nie mogę powiedzieć, że programu „Rolnik szuka żony” nie da się oglądać, że to jest beznadziejny program. Skoro ktoś to ogląda, to znaczy, że da się to oglądać. Ostatnie, co by mi przyszło do głowy, to wpisanie na stronie TVN-u czy TVP, że tego lub innego programu nie da się oglądać. Jak się nie da oglądać, to nie oglądać.
WALDEK: Zrobiło się strasznie dużo kabaretu w telewizji. Każda stacja pokazuje kabaret, to jest takie trochę pójście na łatwiznę. Jak już nie mamy czego puścić, to dajmy kabaret. Ludzie na pewno obejrzą. I nie pokazują całych programów tych kabaretów, tylko jest miszmasz lub jakiś kabareton. Jeden fajniejszy, drugi gorszy. Obraz może być przez to zafałszowany. Ilość nie przechodzi w jakość. Przy okazji mam apel: niech ludzie nie oglądają tyle telewizji, tylko kupią bilet i przyjdą na występ. Będą mieli swoje zdanie.
MARCIN: Obraz polskiego kabaretu jest spaczony przez to, że ludzie oglądają go tylko w telewizji. Często nam się zdarza taka sytuacja, że ktoś podchodzi do nas na ulicy i pyta, kiedy pokażemy coś nowego, jakieś nowe skecze. „A kiedy pani była ostatnio na naszym występie?” – pytam. „Nigdy”. Jak ktoś ogląda tylko TVP Rozrywka i do tego Internet, to ogląda nasze numery sprzed wielu lat, z 2005 czy 2007 roku.
Czy czegoś wam brakuje w telewizji?
MARCIN: Brakuje mi na pewno tego, i walczymy o to z telewizją od kilku lat, że nie można obejrzeć całego programu kabaretowego. Osobną kwestią jest to, czy my go chcemy sprzedać od razu, w całości. Ale w telewizji utarło się tak, że to ma być taka składanka: ten kabaret, tamten kabaret, ten kabaret, piosenka, skecz, zapowiedź, kabaret, zapowiedź, kabaret.
WALDEK: Niestety, w telewizji rządzą cyferki. I ponieważ każdy lubi co innego, to daje się trochę Ani Mru-Mru, trochę Kabaretu Moralnego Niepokoju i trochę Bałtroczyka. Każdy znajdzie coś dla siebie, a telewizji skoczą słupki oglądalności.
MICHAŁ: To jest trochę podobne do tego, jak kupujesz płytę zespołu, a potem idziesz na jego koncert. Wtedy widzisz inne aranżacje, inne wykonania, dostajesz coś nowego. Dlatego też warto zobaczyć kabarety na żywo. A w telewizji często ważne momenty występu nie są przez widza zauważone, bo akurat wtedy realizator pokazuje publiczność albo coś innego, nieistotnego. Kamera nie jest w stanie objąć całości.
A nie wkurza was, jak w telewizji w czasie waszych występów na scenie dzieje się coś ważnego, a realizator w tym momencie pokazuje cieszących się widzów?
WALDEK: Od zawsze z tym walczymy. Są różni realizatorzy. Są tacy, z którymi da się coś ustalić. Ale wiele razy jest tak, że te uzgodnienia lądują w koszu. Bo dla telewizji ważniejsze jest, żeby pokazać, jaką świetną imprezę zorganizowała. Kabaret na scenie to drugorzędna rzecz. Ważne jest, że na widowni bawi się dwa tysiące osób, machając misiami do kamery.
Dwa tysiące się bawi, a kilka milionów przed telewizorem zgrzyta zębami.
WALDEK: Łowcy.B mają taki skecz, w którym puenta wyjaśnia wszystko. Bez puenty to jest skecz o niczym, w ogóle nie jest śmieszny. Widziałem taką realizację, gdzie widać było publiczność, a nie puentę ich skeczu.
ARTUR: I wtedy pokazują wyraźnie, że stacja robi tak dobre programy, że siedzi dwa i pół tysiąca ludzi i świetnie się bawi.
WALDEK: Ale gdyby realizator przyłożył się na próbach i dokładnie obejrzał te skecze, to by potem wiedział, jak to pokazać.
ARTUR: Często jest tak, że w określonych sektorach sadza się ładne osoby, żeby potem można było je pokazywać. Kiedyś we Wrocławiu miał przyjść na nasz występ Grzegorz Schetyna. Dla nas to jest zmora. Bo wtedy nie my jesteśmy gwiazdą.
WALDEK: Mamy też skecz, który najlepiej wygląda pokazany z jednego ujęcia kamery. Wszelkie zmiany kamer, ten cały „teledysk” są niepotrzebne, a wręcz niewskazane. I zawsze mówimy, uprzedzamy, że tak powinno się to pokazać. Gdzie tam! Przecież kabareciarze nie będą uczyć realizatorów ich fachu.
Miewacie jeszcze tremę?
MARCIN: Trzeba nas zobaczyć przed premierą jakiegoś programu. Po piętnastu latach występów na scenie, jak mamy zagrać nowy program, to jest tragedia. Jest trema, bo jest niepewność. Stres jest wtedy potężny, więc trema również. Po roku grania programu jesteśmy pewni, co się spodoba, gdzie się podoba, jak to wygląda. Oczywiście, każdy występ jest inny, zawsze może się coś wydarzyć, ludzie mogą się gorzej bawić. Jest też stres przed dużymi wydarzeniami, premierą w telewizji, gdy musimy coś zaśpiewać albo zagrać na żywo i mamy świadomość, że nie możemy się pomylić czy zapomnieć tekstu.
WALDEK: Podczas trasy, gdy piątego dnia gramy po raz dziesiąty to samo, to już jest pewna mechaniczność. Wtedy bardziej można się martwić nie o nas, ale o jakieś sprawy techniczne. Ale na takim Ryjku, gdy się gra absolutne premiery albo rzeczy, które zostały wymyślone dwie godziny wcześniej, to jest dla mnie taki stres, że ja po każdym festiwalu starzeję się o pięć lat.
MARCIN: Zwłaszcza że tam jest nie tylko publiczność, ale także kabareciarze. I siedzą w pierwszych rzędach. Wtedy nie da się nikogo oszukać.
Zdarza się wam zapomnieć tekst?
WALDEK: Zdarza się. Czasem ktoś z publiczności wytrąci z równowagi i już się robi czarna dziura. Albo po dłuższej przerwie w występach.
MARCIN: Gdybyśmy byli początkującym kabaretem, to gdyby któryś z nas zapomniał skeczu, dwóch pozostałych zrobiłoby wszystko, żeby go uratować. A my, po piętnastu latach grania na scenie, gdy widzimy kolegę, jak stoi – umownie – nad takim wielkim dołem z szambem, to nas tak bawi, że po prostu trzeba podejść i go tam pchnąć. Zrobimy wszystko, żeby go pogrążyć.
I to jest dobra strona waszego zawodu. A przy okazji kolejny sposób na rozbawienie publiczności.
MARCIN: Po to są suflerzy w teatrze, żeby się sztuka nie wypierdzieliła po tym, jak aktor zapomni tekst.
WALDEK: Zawodowcy też miewają problemy. Trafi człowiek na dziurę i nie może ruszyć z miejsca. U nas suflerów nie ma, pomóc mogą tylko koledzy. Ale z bliżej mi nieznanych powodów nie chcą.
MARCIN: Gdybym dostawał dodatkowe pieniądze za bycie suflerem kabaretowym, to bym pomagał. Za darmo nie bardzo.
Niby kocha się wszystkie swoje dzieci, ale macie pewnie jakieś pociechy, które za bardzo weszły wam na głowę. Nabawiliście się ponoć alergii na Tofika.
MARCIN: Trochę tak. Może nawet nie o to chodzi, że go mniej lubię, ale nigdy nie potrafiłem zrozumieć fenomenu tego skeczu. Dla mnie to jest po prostu słaby skecz. Tak to oceniam z perspektywy kilkunastu lat. Jakbym teraz zobaczył ten skecz zrobiony przez jakiś początkujący kabaret, a ja byłbym jurorem na Pace, to bym pomyślał: „Wielki mi skecz, facet się w rajstopy przebrał”. Ale ten skecz zdobył niesamowitą popularność i publiczność do dziś na występach krzyczy: „Tofik”. Musiało to strasznie zapaść ludziom w pamięć. Kocha się to dziecko trudną miłością, ale się kocha. Graliśmy trasę dziesięciolecia i ludzie zagłosowali w Internecie, że Tofik ma być. Zagraliśmy go w sumie ze dwa razy po tych dziesięciu latach i powiedzieliśmy sobie, że to nie ma sensu. W tym skeczu nie ma niczego zaskakującego. Ludzie znają go od A do Z, niczego nie można w nim zmienić, żeby stał się atrakcyjniejszy. No ale jest to kawał naszej historii i dzięki niemu staliśmy się popularni. Według reguły: „Ja mówię, Michał pokazuje”. (śmiech)
A czy wśród tych starych skeczy jest jakiś, do którego byś wrócił?
MARCIN: Na przykład Emeryt. On jest tak fajnie zagrany na pauzach. Stwarza jakieś pole do popisu, można w nim sporo rzeczy pozmieniać. Taki wdzięczny skecz, nie za dużo tekstu, sporo absurdu. Może jeszcze Wędkarze. Na pewno nie chciałbym wracać do tych skeczy, które są zrobione od A do Z, tak, że nic już się w nich nie da zmienić. Takim skeczem jest na przykład Chińska restauracja. Kiedyś graliśmy taki numer, w którym porozumiewaliśmy się tylko za pomocą litery „E”. I cały skecz tak zagraliśmy, cała historia została opowiedziana. Do niego można by wrócić i jakoś go reanimować. Ten skecz zna mało ludzi i gdyby był fajny pomysł na umieszczenie go w jakimś programie, to czemu nie. Tak więc wróciłbym do tych mniej znanych skeczy.
Czy Litza skomentował kiedykolwiek skecz o Arce Noego?
MARCIN: Ja musiałem dostać pozwolenie na ten skecz. Jak go zrobiliśmy i numer zaczął hulać, Litza sam się odezwał jako autor muzyki. Zresztą nigdy tego nie ukrywaliśmy, zawsze mówiliśmy, że to on jest autorem muzyki. Sam Litza powiedział, że skecz jest super, spodobał mu się. Zresztą my tam nie darliśmy łacha z Arki Noego. Potem spotkaliśmy się w ZAiKS-ie, żeby podpisać papiery, a on mówi: „Postanowiłem cały ZAiKS z tego numeru przeznaczyć na szczytny cel, charytatywny. I co wy na to?”. Zapytał mnie, bo byłem autorem tekstu, czy ja też nie oddałbym swojej działki na szczytny cel. Postawił mnie w takiej dziwnej sytuacji, siedzimy w tym ZAiKS-ie, obok koledzy z kabaretu. Ale Litza zawsze był dla mnie kimś, byłem fanem Kazika Na Żywo. Sam fakt, że mogłem go poznać, wiele dla mnie znaczył. No więc się zgodziłem, bo z tego kawałka i tak nie byłoby jakichś wielkich pieniędzy. A on wtedy mówi, że bardzo się cieszy, bo to na jego nową gitarę. Od razu poczułem, że to swój człowiek. Ale ostatecznie nie przekazałem kwoty na ten cel. Pewnie jak mu się zepsuje gitara, to się odezwie.
Jakich mieliście mistrzów?
MARCIN: Było parę grup czy osób, które zrobiły na mnie wrażenie. Na pewno Zenon Laskowik z Bohdanem Smoleniem – to było moje pierwsze świadome słuchanie kabaretu. Aczkolwiek części tekstów nie rozumiałem. To było ponagrywane na kasetach magnetofonowych, gdzieś tam dalej przegrane. Dla mnie to było nieprawdopodobne, że co drugi czy trzeci wyraz ludzie wybuchali śmiechem i bili brawa. Z tego powodu jeden skecz rozrastał się niemal do godziny. Na pewno też kabaret Potem, który otworzył mi oczy na inny rodzaj tej sztuki.
Bardziej literacki?
MARCIN: Może literacki to za duże słowo, jeśli mówimy o Potem. To był kabaret w lekkich oparach absurdu. Zanim powstał Potem, kabaret był mocno osadzony w realiach życia, często zahaczał o politykę, jak między innymi kabaret Pod Egidą. Kabaret Dudek był z kolei bardziej kabaretem sensu stricto – niewielka knajpka, w której rozgrywały się małe scenki, ale tam też było dużo odniesień do polityki. Taki był właśnie wtedy kabaret. A jak się pojawił Potem, to się okazało, że można robić kabaret zupełnie niepolityczny, przeznaczony dla innych ludzi, szukających absurdalnego poczucia humoru. To był kabaret świetny aktorsko. Potem zacząłem oglądać kabarety pakowskie, duże wrażenie zrobił na mnie kabaret Jurki, który miał tę swoją „formę sierocą”.
Wchodzili na scenę, trzymając się za rączki i kłaniali się po brawach. Wyróżniali się tym.
MARCIN: Potem zacząłem się coraz bardziej interesować kabaretem i podpatrywałem coraz więcej artystów. Podziwiałem coraz więcej ludzi i ta różnorodność spowodowała, że wypadkową tego wszystkiego stał się kabaret Ani Mru-Mru. Od każdego starałem się coś zaczerpnąć. Podobały mi się teksty kabaretu Potem, więc próbowałem pisać jak Władysław Sikora. Później, jak już powstał Ani Mru-Mru, to staraliśmy się wprowadzać swoje nieco wariackie poczucie humoru. Okazało się, że na scenie było jeszcze miejsce na coś takiego i do tej pory jest.
MICHAŁ: Kabaret Potem pokazał nam, że można robić na scenie rzeczy, które są oderwane od aktualności, od obecnych czasów. Mieliśmy swoich idoli, ale nie chcieliśmy się na nikim wzorować czy powielać czyichś pomysłów, tylko robić coś swojego. Dlatego nigdy nie posiłkujemy się cudzymi tekstami ani pomysłami. A ludzie cały czas coś do nas przysyłają.
A wzorce z zagranicy?
MARCIN: Jak się teraz nad tym zastanawiam, to chyba żadnych nie miałem. O ile podobał mi się Monty Python i różnego rodzaju brytyjskie komedie, to mnie jednak zawsze napędzała wewnętrzna potrzeba robienia kabaretu. Ja zawsze doceniałem zabawę słowem, a ponieważ nie miałem dostępu do angielskich komików czy amerykańskich stand-uperów, to moją wizję kabaretu ukształtowało raczej polskie podwórko.
A nie Monty Python?
MARCIN: Nigdy nie uważałem, że ta grupa miała świetne teksty. Ich humor polegał na czymś zupełnie innym. Dlatego wzorce zagraniczne nie robiły na mnie wrażenia.
Czy zwykli ludzie, że tak powiem „cywile”, przysyłają wam swoje teksty? Czytacie je?
MARCIN: Ja czytam, bo głównie do mnie je przysyłają. Do tej pory, czyli przez piętnaście lat, nie zdarzyło mi się czymś na tyle zainteresować, żebym choćby podjął próbę kontaktu. Często czytam: „Jak chcecie, to możecie to sobie wziąć”. Albo: „Jak się coś mojego spodoba, to się dogadamy finansowo”. Ale na razie się nie spodobało.
Dostawaliśmy też propozycje od różnych artystów kabaretowych, i to nawet bardzo uznanych. To był prosty przekaz: „Ja potrzebuję pieniędzy, wy potrzebujecie dobrych tekstów”. Zdarzyło się tak dwa razy, ale też nie skorzystaliśmy. Nie spodobały nam się te teksty. Ta naturalność i humor, który wypływa z nas samych, jest dla nas największą wartością, którą mamy w Ani Mru-Mru. Niedobrze byśmy się czuli, wykorzystując cudze teksty. Ale zdarzyło nam się, że zagraliśmy skecze innych autorów. Gdy się spotykamy przy okazji jakichś imprez kabaretowych, to możemy się powymieniać skeczami i zagrać.
Mówiliście, że ludzie podsyłają wam swoje teksty. A na żywo? Chcą być zabawni na siłę? Jak was wiezie taksówkarz, to stara się opowiadać dowcipy?
WSZYSCY: Trafiłeś w sedno!
WALDEK: Tylko dzięki temu znamy wszystkie kawały.
MARCIN: Ludzie chcą nam opowiadać dowcipy. To jest nagminne. Wydaje im się chyba, że my żyjemy w jakiejś zamkniętej puszce i w ogóle nie słyszymy dowcipów, mimo że regularnie spotykamy się ze stu pięćdziesięcioma osobami zawodowo zajmującymi się żartowaniem w tym kraju. Mamy stały kontakt i wszystkie dowcipy znamy zaraz po tym, jak zostaną wymyślone. Albo przynajmniej większość.
Ludzie chcą zabłysnąć przed nami. Chcą pokazać, że też mają poczucie humoru. I ciągle słyszymy: „A znacie to?”, „A znacie ten kawał?”. Taksówkarze są bardzo wdzięczni w tym temacie.
Jechałem kiedyś z Michałem taksówką w Lublinie. Wsiedliśmy do taksówki, jedziemy i taksówkarz mówi, że zna świetny żart, pasujący akurat do naszego kabaretu. A to dla nas jest zawsze sygnałem ostrzegawczym. Bo domyślam się, że jak ktoś nas widzi, to od razu chce nam opowiedzieć dowcip z podziałem na role. No i ten taksówkarz opowiada kawał. Zacytuję go dosłownie: „Leżą dwa chuje na plaży i jeden mówi do drugiego: «Wiesz, pójdę już, bo mi skóra schodzi»”. Oczywiście, od razu potem dodał: „Jak chcecie, to możecie to wykorzystać”.
MICHAŁ: Prowadził samochód, opowiedział ten kawał, odwrócił się, przedziwnie się zaśmiał, bardziej zaskrzeczał, po czym powiedział: „Dobre, nie?! Możecie to wykorzystać!”.
MARCIN: Ja uważam, że ten kawał nie jest zły. On jest dobry, tylko nie na scenę. Nie do naszego kabaretu.
MICHAŁ: Musielibyśmy się przebrać.
MARCIN: Albo rozebrać. Ja uwielbiam dowcipy. Ale nigdy nie wiem, co mnie czeka. Przychodzi koleś, mówi: „Opowiem ci dowcip”. Opowiada, a ja go słyszałem kilka tysięcy razy. Ale pamiętam, jak kiedyś byliśmy w Olsztynie i wyszliśmy wieczorem do baru. Była tam jakaś impreza lekarzy. Spotkaliśmy się przy barze i jeden gość opowiedział trzy dowcipy, naprawdę zajebiście śmieszne, których wcześniej nie znałem. I przez najbliższe pół roku sprzedawałem je znajomym i byłem królem każdej imprezy.
Nigdy nie jest tak, że od razu się bronimy i nie chcemy usłyszeć dowcipu. Ale większość kawałów znamy i czasem, chcąc opowiadającemu zrobić przyjemność, udajemy, że się śmiejemy, że słyszeliśmy to pierwszy raz. Ale w większości przypadków od razu mówimy, że znamy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Rozmowa z Krzysztofem Świątkowskim, WYDAWCĄ
Jak się współpracuje z Ani Mru-Mru?
Wspaniale. Naprawdę. Ale początki nie były idealne. To była połowa 2005 roku, gdy po raz pierwszy się z nimi zetknąłem. Na spotkanie przyszedłem umówiony przez Artura, który jeszcze nie był ich menadżerem. Wszyscy byliśmy z Lublina, zaaranżował spotkanie u siebie w biurze. I to spotkanie nie wypadło zbyt dobrze.
Marcin wspominał, że byli pełni rezerwy podczas tego spotkania.
Prawdopodobnie to była moja wina. Przyszedłem tam z planem nagrania płyty. I myślałem, że przekonam ich do potencjalnej rejestracji DVD. Byłem doświadczonym wydawcą, przez lata zajmowałem się Budką Suflera. Przyniosłem płyty Budki wydane przeze mnie, ale to nie zrobiło na nich wrażenia. Oni, jako młodzi ludzi, byli z założenia bardziej offowi. Nie chcieli być w głównym nurcie. Dla nich Budka kojarzyła się z czystą komercją. A w miejscu, w którym byli wtedy, mieli bardzo idealistyczne nastawienie do tego, co robią. Kabaret to był ich świat. Raczej nie myśleli o komercji. Więc nasze spotkanie nie było zbyt długie. Powiedziałem, czego bym oczekiwał, jak wyobrażam sobie naszą współpracę. Oni grzecznie tego wysłuchali i pożegnaliśmy się w stylu „pomyślimy, zobaczymy”. I nic się nie wydarzyło. Ale minęło około pół roku, w międzyczasie Artur został menadżerem kabaretu, to był chyba listopad 2005. Pierwsze występy miał organizować od stycznia. Ale w grudniu 2005 Michał miał wypadek na nartach w Austrii. Nie wyglądało to zbyt dobrze, bo już chyba wtedy mieliśmy ustalony termin rejestracji.
Na szczęście Michał szybko się pozbierał. I pierwszą próbę rejestracji podjęliśmy w lutym 2006. Od tego czasu mój oraz ich świat wydawniczy się zmienił. Pierwsza rejestracja odbyła się w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie. Płyta ukazała się błyskawicznie, bo chyba pierwszego kwietnia. To był ogromny sukces. Nakład pierwszej płyty, potem wydanej w boxie razem z drugą płytą, przekroczył sto tysięcy egzemplarzy.
W sumie sto trzydzieści tysięcy. Z dzisiejszego punktu widzenia to jest kosmiczna liczba.
Pamiętam nasze spotkanie, podczas którego zastanawialiśmy się, jaki nakład zaplanować. Marcin wtedy zadzwonił do Roberta Górskiego, bo Kabaret Moralnego Niepokoju wcześniej wydał płytę DVD, i zapytał, jaki mieli nakład. Robert powiedział, że sprzedali około pięciu tysięcy. Miny nam zrzedły, bo liczyliśmy na dużo więcej. Rzeczywistość pokazała, że mieliśmy rację. Co było przyczyną? Przede wszystkim to były inne czasy. Świat wyglądał inaczej, jeśli chodzi o multimedia. Inaczej też, jeśli chodzi o dostępność kabaretów. Kabaret można było zobaczyć albo w telewizji, albo na żywo, albo na płycie, którą trzeba było kupić. Ani Mru-Mru był wtedy najpopularniejszym kabaretem w Polsce. Pierwsze DVD było z kategorii „Greatest hits”, zawierało skecze z pierwszych lat. Może to nie było doskonałe wydawnictwo, jeśli chodzi o kwestie techniczne, ale to, co tam się znalazło, przekonało ludzi. Chłopaki po swoich występach sprzedawali dziesiątki sztuk. No i jeszcze fakt, że od 2000 roku zaczęły się złote lata polskiego kabaretu, tego młodego kabaretu. To był wtedy najbardziej pożądany gatunek w polskim show-biznesie. Muzycy mogli tylko marzyć, żeby być tak rozpoznawalnym czy kupowanym artystą. Świat muzyki to było głównie granie w klubie, a te wszystkie dni miast czy letnie spędy to były darmowe imprezy. Muzykom ciężko jest sprzedać całą Salę Kongresową czy inną większą salę. Kabaretom się udawało. Ale te lata niestety minęły. Późniejsze wydawnictwa Ani Mru-Mru czy innych kabaretów nawet się nie zbliżyły do tego wyniku.
Te czasy nie wrócą i jest kilka przyczyn. Przede wszystkim nośnik. Płyta obecnie jest w dużej mierze kłopotem. Trzeba ją włożyć do odtwarzacza, uruchomić. Druga sprawa to telewizja, w której jest mnóstwo kabaretowych rzeczy. A także Internet, który teraz jest dostępny wszędzie, gwarantuje bardzo dobrą jakość i nie wymaga wiele wysiłku. Kiedyś była przepaść jakościowa. Dziesięć lat temu był już YouTube, ale jakość była zupełnie inna. Niektórych rzeczy nie dało się oglądać. Teraz jakość nagrań w Internecie jest nawet lepsza niż tych na płycie.
A jak wyniki ostatnich płyt?
W sumie nagraliśmy siedem wydawnictw. Te ostatnie sprzedają się jedynie w tysiącach. Sukces to jeśli płyta sprzeda się w pięciu tysiącach egzemplarzy. W tej chwili płyty są tylko dla fanów kabaretu. Niektórzy kupują każdą płytę, jaka się ukazuje. Dużo też zależy od kabaretów, które sprzedają płyty po swoich występach.
Nie było żadnych problemów podczas waszej współpracy?
Nie było, naprawdę. Nie przypominam sobie ani jednego negatywnego zdarzenia podczas tych dziesięciu lat. Zarówno dotyczącego całego kabaretu, jak i poszczególnych członków. Ta rezerwa, która się pojawiła podczas pierwszego spotkania, nie zniknęła tak szybko. To były miesiące, lata współpracy, podczas których się poznawaliśmy i zdobywaliśmy zaufanie. Docieranie zajęło nam kilkanaście miesięcy. Ta pierwsza płyta miała sukcesy, zdobywaliśmy złote, platynowe, diamentowe płyty i wtedy już poznaliśmy się dobrze. Mimo sporej różnicy wieku. Bo łatwiej jest, jeżeli grupa jest w podobnym wieku. A u nas jest spora różnica. Oni są młodsi ode mnie o kilka czy kilkanaście lat. Ani Mru-Mru to profesjonaliści i nawet jak któregoś z nich dopadały jakieś problemy, osobiste czy emocjonalne, to nie przekładało się to na naszą współpracę.
Wystawiłeś im piękną laurkę.
Nie mógłbym inaczej, bo zwyczajnie musiałbym zmyślać. Przeszliśmy pewien etap, trwało to lata i dzisiaj mogę powiedzieć, że z Marcinem się przyjaźnię. Mam nadzieję, że jest to obustronne. Grywam z nim w tenisa, bywamy razem na meczach piłki nożnej, wspieram, przynajmniej mentalnie, ten jego ODL. Mam bardzo dobre kontakty z Waldkiem. Gorzej jest z Michałem. Ale to z racji tego, że mieszka poza Lublinem. I widujemy się głownie przy okazji nagrywania czy premiery nowej płyty albo premiery ich programów.
Zapewne jednym z waszych „ulubionych” pytań po występach jest: „Jak się wam podobała publiczność w... (tu wstaw nazwę odpowiedniego miasta)?”.
MARCIN: Ja najczęściej mówię, że tak naprawdę widzieliśmy tylko pierwsze dwa rzędy. Siedziały tam eleganckie panie, a reszty nie widziałem. Albo mówię: „Kobiety ładne, ale faceci już niekoniecznie”.
WALDEK: „Ten łysy facet w drugim rzędzie mógłby się ogolić”.
MICHAŁ: „Dostajemy takie światło w oczy, że nic nie widzimy”.
MARCIN: Dużo lepsze jest pytanie: „Jak wam się podoba Kalisz, Łomża czy inne miasto?”.
ARTUR: A my przyjeżdżamy do miasta, gramy występ i jedziemy dalej.
MARCIN: I tak od 15 lat. Zwiedziliśmy już całą Polskę, graliśmy w Kanadzie, USA, na Kubie i Islandii, we Francji, Niemczech, Włoszech, Egipcie, Szkocji, Irlandii, Anglii, Walii, Austrii, Szwecji, Danii, Norwegii, Belgii, na Litwie. Przyjeżdżamy i: „Jak wam się podoba Szczecinek?” ......No pięknie tu.
„Czy widzieliście nowo wybudowany basen albo halę?”
WALDEK: Zawsze wtedy dorzucam, jak ktoś pyta na przykład o Nową Hutę czy Stalową Wolę: „Piękna starówka, fantastycznie ją odbudowaliście, piękny park, jezioro”.
MARCIN: Wczoraj szliśmy przez Białystok, a właściwie to już dzisiaj. Było ciemno. Dotarło do mnie, że wszystkie miasta zwiedzam w nocy. A przynajmniej większość. Kalisz, Łódź, Sieradz znam tylko z nocnych spacerów. Jestem taki nocny marek. W gronie moich znajomych na takich jak ja mówimy „ludzie-krety”. I problemem jest, że najważniejsze instytucje w tych miastach są w nocy zamknięte. Nie mamy szansy pójść do muzeum czy filharmonii, czy na ten nowy basen. Chyba że jest Noc Muzeów. Ale to jest raz w roku.
ARTUR: Jedyne „placówki”, które są otwarte o takiej porze, to... wiadomo jakie.
MARCIN: Oglądamy Polskę w nocy przez szyby naprawdę szybko jadącego busa. À propos busa, to pamiętam, jak kupowaliśmy tego ostatniego. Dostaliśmy od Mercedesa samochód na jazdę próbną w trasę – z jedną małą prośbą, żeby nie palić papierosów w środku. Ruszyliśmy z Lublina do Katowic po Michała, jeden postój na fajkę, kolejny i kolejny. Dojechaliśmy do BP Przy Trzech Stawach. Michała oczywiście nie ma, bo dla niego punktualność po prostu nie istnieje. Deszcz leje i pada jedno pytanie: „Wychodzimy na fajkę czy kupujemy busa?”. Po dwóch sekundach bus był nasz.
Pamiętacie jeszcze jakieś absurdalne sytuacje związane z prasą?
MARCIN: Kiedyś pojechaliśmy z Michałem na Florydę na turniej golfowy. Jednym z ludzi, którzy tam grali w tenisa, był jakiś dziennikarz, chyba z „Super Expressu” albo „Faktu”. A oprócz nas byli na tym turnieju jeszcze Stan Borys, Robert Rozmus i Piotr Gąsowski. Dziennikarz pyta, czy może zrobić parę fotek po tym turnieju. Mieszkaliśmy w willi z basenem, która była tuż przy polu golfowym. Ktoś powiedział, że jest gorąco, więc chodźmy do basenu, wypijmy po drinku. Obok była jakaś babka, na oko siedemdziesięcioletnia, która miała małego pieska. I ten dziennikarz mówi, żebym z tym pieskiem stanął. Stoję, trzymam pieska na smyczy, cyk, zdjęcie. Kilka dni później wracam ze Stanów, idę do kiosku u siebie na osiedlu. I człowiek z kiosku pytanie mnie, jak było na Florydzie. Pytam, skąd wie, że tam byłem. Mówi: „No jak to, skąd?!”. I pokazuje mi gazetę. Biorę, oglądam, jest zdjęcie z pieskiem. Opis w sumie pozytywny, choć było napisane, że kabaret Ani Mru-Mru wypoczywał na Florydzie, a byliśmy tylko ja i Michał. Ale czytam też podpis pod zdjęciem: „Marcin na Florydzie kupił sobie psa za 4 tys. dolarów”.
Dobrze, że nie dopisali pod zdjęciem z klapkiem, że wlazłem w gówno.
MICHAŁ: Kiedyś przyszedł koleś na wywiad i mówi, że chce zrobić taki nietypowy wywiad. I pyta: „Kto zabił Kennedy’ego?”, „Czy jajecznicę solimy, czy pieprzymy?”.
MARCIN: Ja bardzo lubię czytać wywiady z innymi artystami, bo zawsze coś ciekawego można przeczytać. Na przykład kiedyś „Góral” [Robert Górski – przyp. red.] powiedział fajną rzecz, jak odróżnić artystę do celebryty. Jak się zapytasz tych dwóch osób, co będą robiły szesnastego marca, to artysta odpowie bardzo precyzyjnie, co będzie robił, a celebryta powie, że ma w planach parę projektów z młodymi ludźmi.
Z tych nowych, młodszych od was kabaretów, które wam się najbardziej podobają?
MARCIN: Bardzo mi się podoba kabaret z Krakowa 7 Minut Po. Mają swoją wizję artystyczną, nie są ukierunkowani na popowy nurt kabaretu, jest to bardziej takie krakowskie, artystowskie. Są niezwykle zaskakujący na scenie, a ja to sobie bardzo cenię. Kiedy oglądam kabaret jako widz, to uwielbiam być zaskakiwany, to jest dla mnie wyznacznik jakości. No i Smile, który w jakimś tam stopniu wyrósł pod naszymi skrzydłami. Przez długi czas nie mogli się wybić, ale dzięki współpracy z nami okazało się, że potrafią tworzyć fajne numery. No i teraz są już w tej najwyższej lidze. Nie chciałbym mówić, że to jakaś nasza zasługa, ale obserwowaliśmy ich rozwój i mocno im kibicowaliśmy. Jest jeszcze kilkanaście innych grup, które robią swoje i idzie im nieźle. Tym nowym jest trudniej, bo jest coraz więcej kabaretów na scenie, a dodatkowo przez lata pojawiło się tyle pomysłów, że teraz trzeba się nieźle nakombinować, żeby wymyślić coś nowego i dobrego.
MICHAŁ: Trzeba wszystko śledzić, być na bieżąco, żeby nie powielać pomysłów.
To teraz pytanie jakby z drugiej strony. Czy są kabarety, które was nie bawią?
MARCIN: Tu nie chodzi nawet o to, że nas nie śmieszą, tylko rodzaj kabaretu, który uprawiają, nie jest rewelacyjny. Trzymają się tanich chwytów, jak to mówimy w branży, robią taki festynowy kabaret. „Hopsasa, hopsasa, wisi mi kiełbasa”. Ale czy nie cenimy? Dla mnie miarą kabaretu jest to, czy chciałbym go obejrzeć na żywo. Na 7 Minut Po kupiłbym bilet, na Jurki kupiłbym, na Moralny Niepokój też, na Hrabi również, ale na przykład na kabaret Nowaki czy Neonówkę biletu bym nie kupił. Tak samo, i tutaj mogą się chłopaki obrazić, nie kupiłbym na Grupę MoCarta. Bo wprawdzie cenię te trzy kabarety, ale nic mnie w ich występie nie zaskoczy. Znam ich twórczość od kilku lat, znam ich skecze, znam sposób robienia tych skeczy. Tam się niewiele może pozmieniać. Chętnie ich oglądam przy okazji, ale żebym chciał się specjalnie wybrać, to pewnie nie. A Hrabi i Jurki zaskakują mnie za każdym razem.
MICHAŁ: Są kabarety, które nas śmieszą i są takie, które nas nie śmieszą. Ale jeżeli kabaret, który nas nie śmieszy, czy też mnie osobiście nie śmieszy, ma swoją publiczność, która przychodzi na jego występy, kupuje bilety i się śmieje, to pełen szacunek. Mają swój rodzaj humoru, który do kogoś tam trafia. Mogę ich nie lubić, ale nie mogę nie mieć szacunku dla ich pracy. Aczkolwiek przyznam otwarcie, nie lubię takich kabaretów, które nie są kulturalne i nie pożyczają pieniędzy.
WALDEK: Uwielbiam kabaret Hrabi. Mają taki program Kobieta i mężczyzna, po obejrzeniu którego kabareciarz może się zdołować, bo to było po prostu doskonałe. A z drugiej strony taki kabaret OT.TO. Do mnie kompletnie nie trafia ich forma, te przerabiane piosenki, chociaż prywatnie to bardzo fajni kolesie.
MARCIN: Bylibyśmy nienormalni, gdyby nam się podobały wszystkie kabarety. Oprócz tego, że robimy kabaret, jesteśmy też zwyczajnymi widzami, których jedne rzeczy bawią, a inne nie. Poza tym dochodzi jeszcze wątek osobisty. Twórczość pewnych kabaretów postrzegamy też przez pryzmat tego, czy się znamy prywatnie. Jeżeli z Moralnym Niepokojem się przyjaźnimy, bo to nie jest znajomość, tylko przyjaźń, i zdarzy im się zrobić słabszy numer, to nie wpływa to na odbiór całego kabaretu. Nawet gdy im powiemy: „Super, fantastycznie, tak trzymać. Oby tak dalej.”, to oni i tak wiedzą, co mamy na myśli i odpowiedzą: „Co tak szczochami czuć? Ani Mru-Mru przyjechało?”, bo to jest stała zagrywka. Są też kabarety, z którymi prywatnie się nie dogadujemy, więc oglądając ich występ, będziemy w jakiś sposób uprzedzeni. Ale to chyba normalne zjawisko.
A czy jest coś z powszechnie uznawanych za zabawne zjawisk, które akurat was nie śmieszą?
MARCIN: Kompletnie nie kumam fenomenu – może dlatego, że jestem już stary – zjawisk internetowych. Powstają rzeczy typu Niekryty Krytyk, Abstrachuje czy Make Life Harder. Nie trafia to do mnie w ogóle. Próbowałem to oglądać, ale to mnie zupełnie nie bawi, nie rozumiem tego. I zastanawiałem się, czy to jest skierowane do widzów w wieku gimnazjalnym, czy może ja się zestarzałem. Może jak kiedyś myślałem na Pace, że Stanisław Tym nie rozumie moich żartów, to w tym przypadku stało się to samo?
WALDEK: To chyba jest właśnie kwestia różnicy wieku. Nas bawi kabaret Elita, ten ich żart słowny, ale jest już pokolenie, które nie ma pojęcia, kim są ci starsi panowie. Może się okazać, że za dwadzieścia lat będziemy takimi samymi dinozaurami.
MARCIN: Mnie śmieszy Elita, śmieszył mnie kabaret Dudek, bawią mnie młode kabarety, bawię się na nowych filmach, ale takie rzeczy, które powstają równolegle z naszymi, już nie. Nasz filmik ma trzy miliony wyświetleń na YouTubie, nagle pojawiają się goście, którzy nazywają się Abstrachuje, robią jakieś tam rzeczy i też mają trzy miliony wyświetleń. Próbuję to oglądać i pytam: „O co chodzi?”. Ale, jak widać, do kogoś to trafia. I trochę się boję, że tak może być z nami.
Przyjdą youtuberzy i was zjedzą?
MARCIN: Tego się akurat nie boję. Moim zdaniem youtuber nie ma szans w starciu z artystą kabaretowym, który występuje na estradzie. Fajnie się kręci te filmiki na YouTube’a, ale wyjść i wystąpić na sali pełnej ludzi, to co innego. Oni są tam tacy bezpieczni. My też moglibyśmy nakręcić filmik do Internetu, ale nas bawi inna forma.
MICHAŁ: Stanąć w konfrontacji z żywą publicznością to jest zupełnie co innego.
WALDEK: A ja trochę żałuję, że tego jednak nie robimy. Są czasem rzeczy, których z powodów technicznych nie możemy pokazać na scenie, ale moglibyśmy je wrzucić do Internetu.
Były osoby, które chciały dołączyć do Ani Mru-Mru?
MARCIN: Całkiem sporo. Ale to były głównie sytuacje tego rodzaju: „Mam takiego śmiesznego szwagra, on by się do was nadawał”. Albo anonimowe osoby piszące czy mówiące, że jakbyśmy powiększali skład, to one są chętne. Ale jeśli chodzi o poważne propozycje, to mieliśmy tylko jedną. We Wrocławiu, jakieś dziesięć lat temu. Byliśmy już uznanym kabaretem, pokazywali nas regularnie w telewizji. W pewnym klubie we Wrocławiu podszedł do nas chłopak i powiedział, że wziął udział w takim programie telewizyjnym, chyba w Idolu. Nie, Idol to był program muzyczny. Debiuty, tak się ten program nazywał. Chłopak mówił, że świetnie mu poszło i chciałby z nami występować. Odpowiedziałem, że nie poszerzamy składu. A on na to, że ma taki numer kowbojski, z nocnikiem na głowie. Pokazał ten numer, był nawet zabawny. Poradziliśmy mu, w bardzo zresztą przyjemnej atmosferze, żeby sobie kogoś znalazł, spróbował dostać się na Pakę, bo ma talent. Żeby generalnie nie odpuszczał, skoro bardzo chce to robić. On się później trochę koło nas kręcił, jeszcze raz zadzwonił, ale potem odezwał się, że ma kolegę i razem występują. I tak na scenie zaistniała Mariolka, czyli Igor Kwiatkowski z kabaretu Paranienormalni.
WALDEK: Były też propozycje transferów.
MARCIN: W środowisku kabaretowym bardzo często ludzie przechodzą z jednej grupy do innej. To jest na porządku dziennym. Każdy większy problem w jakiejś grupie, czyjeś odejście albo zawieszenie działalności powoduje, że ci, którzy chcą dalej występować, rzucają propozycje: „Słuchajcie, czy mógłbym do was dołączyć?”. Traktujemy to normalnie, ale nigdy poważnie nie rozważaliśmy czegoś takiego. Bartek Gajda, kiedyś, jak w Łowcach był jakiś kryzys i z tego powodu nie pojechali na Ryjka, bardzo chciał pracować i się do nas zgłosił. Ale nie chciał przejść do Ani Mru-Mru, tylko zaproponował, żebyśmy na następnego Ryjka stworzyli nowy projekt: dwóch od nich, trzech od nas i wystartujemy razem jako Kwiaty z armaty. Uważam, że takie coś jest nawet fajne, może dać jakiś świeży powiew. Ale u nas nigdy do tego nie doszło.
Kiedy pracujecie już nad nowym programem, a gracie jeszcze poprzedni, to czujecie jakiś sentyment do starych skeczy, czy już bardziej kręcą was nowe numery?
MARCIN: Rozstajemy się bez żalu, ale ten stary program jeszcze trochę będzie żył.
ARTUR: Czasem szkoda się rozstawać ze starymi rzeczami, zwłaszcza jak gramy je w dużych miastach w świetnie przygotowanych technicznie salach.
MARCIN: Akurat w tym roku będzie tak, że w marcu mamy premierę, a przez kilka miesięcy będziemy grali stary program. Trochę dziwne uczucie. Dlatego do starego programu będziemy dorzucać po jednym nowym numerze. Będziemy szlifować, a i dla ludzi będzie coś nowego.
A celebrujecie jakoś ostatni występ ze starego programu?
MARCIN: Sporo się dzieje, totalny idiotyzm na scenie, czasem zamieniamy się rolami.
WALDEK: Jak ostatni raz graliśmy Rolnika, to było akurat w Stanach, to rozwaliłem gitarę na scenie.
ARTUR: To było w Irlandii, w Dublinie. Rozbiłeś gitarę, a koledzy rzucili stroje w publiczność. Marcin powiedział, że ma nadzieję, że ten numer wykonuje ostatni raz.
Do premiery nowego programu zostało kilkanaście dni...
MARCIN: ...a my mamy dopracowanych raptem kilka numerów.
WALDEK: Smile w tym momencie kończyliby ostatni numer. Jak ja im zazdroszczę tej dyscypliny pracy.
MARCIN: Oni by go już nawet zajeżdżali. Miesiąc wcześniej mieliby już wszystko gotowe, a teraz by już tylko kombinowali, jak coś zmienić.
ARTUR: Bo my stosujemy metodę grania na świeżości. Grażyna Rabsztyn też się strasznie przygotowywała do mistrzostw i wywaliła się na pierwszym płotku. Więc po co się tak bardzo przygotowywać?
MARCIN: Ale damy radę. Mamy wprawę. Nie pierwszy raz jesteśmy w takiej sytuacji.
Nowy program nazywa się Skurcz. To Waldek wymyślił nazwę?
MARCIN: Można tak powiedzieć. (śmiech) Nazwa przyszła nagle.
WALDEK: Skurcz, bo chwyta. To raz. Dwa, że można dzięki niemu wybrnąć z pewnych sytuacji. Przepraszam, skurcz mnie nagle chwycił!
MARCIN: Dlaczego Skurcz? Bo rodził się w bólach.
Czemu Waldek jest posądzany o wymyślenie nazwy, można się dowiedzieć, oglądając program Turbokozak z udziałem Ani Mru-Mru (6:15)
https://www.youtube.com/watch?v=nDvgG2kjPqo.
Rozmowa z Tomaszem Alberem, PRODUCENTEM
Współpracuję z Ani Mru-Mru od dziesięciu lat. Wydaje mi się, że współpraca jest niemal idealna. Jedyny problem, który przeszkadza w osiągnięciu tego ideału, to pomieszczenie na sali wszystkich ludzi, którzy chcą ich zobaczyć.
Moim zdaniem Ani Mru-Mru i Kabaret Moralnego Niepokoju to zespoły, które wytyczyły nowy kierunek w polskim kabarecie. Jest takie powiedzenie, że ktoś ma swoje pięć minut. O kabarecie Ani Mru-Mru można powiedzieć, że mają już nie pięć minut, ale parę godzin. Ciężko na to zapracowali. Co doskonale widać po frekwencji i wiernych widzach w całej Polsce.
Dla kogoś, kto organizuje imprezy, najważniejsza jest frekwencja, zapełnienie sali. Z Ani Mru-Mru tego problemu nie ma. Oni ciągle produkują takie hity i są tak uwielbiani, że nieustannie mamy problem z brakiem miejsc dla chętnych widzów i musimy dostawiać krzesła.
Jeśli chodzi o współpracę, to nigdy nie było problemów, oprócz paru sytuacji, kiedy nie spełniłem ich wymogów, czegoś tam nie dopilnowałem i były nerwy (oni wiedzą o jakich sytuacjach mówię). Z ich strony zawsze doświadczam pełnego profesjonalizmu. Ja mówię, że to jest niebezpieczny profesjonalizm, bo zawsze na luzie. Panuje luz, ale jak przychodzi co do czego, wszyscy doskonale wiedzą, czego kabaret potrzebuje. To jest ich życie, praca, sukces, na który sami sobie zapracowali i żaden organizator, nawet zaprzyjaźniony, nie ma prawa im tego psuć.
Życzę im tego, żeby przez kolejne piętnaście, trzydzieści, czterdzieści pięć lat wciąż ich to bawiło. Dopóki ich to cieszy, że wychodzą dwa razy dziennie na scenę i setki razy w skali roku, dopóki nie pojawi się rutyna i brak pomysłów na skecze, to przewiduję, że mogą jeszcze bardzo długo być gośćmi we własnych domach.
Odkąd ich znam, nie spotkałem się z przypadkami ich gwiazdorzenia. Nigdy nie zauważyłem, jak to mawia Marcin Daniec, „sodówy”. Nigdy nie stali się „wielkimi gwiazdorami”. Bo to zawsze przeszkadza w pracy i realizacji planów.
Gdybym miał ich scharakteryzować, to nazwałbym ich „Czterej Muszkieterowie – Marcin, Michał, Kołek i Artur. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. To bardzo fajna grupa kolegów, którzy sobie wymyślili, że chcą robić kabaret oparty na tym, że na scenie są tacy sami jak poza nią. W przypadku niektórych twórców humor schodzi ze sceny wraz z aktorem czy kabareciarzem. I w garderobie jest smutno i ponuro. A u chłopaków cały czas jest tak samo. Na backstage’u jest tak samo śmiesznie jak na scenie, a czasem nawet śmieszniej. Na scenę mogą wejść z marszu, prosto z podróży. Nakręcają się wzajemnie i każdy występ dla widzów i nich samych to świetna zabawa. Bywa, że z programu, który miał trwać półtorej godziny, robią się dwie i pół godziny. Publiczność reaguje tak żywiołowo, że chłopaki nie mogą zejść ze sceny, bis goni bis.
Gdy zaczynałem współpracę z AMM, bałem się, że Cezary Pazura i Piotr Bałtroczyk, których reprezentuję, będą zazdrośni, ale moje wątpliwości rozwiało pierwsze spotkanie wszystkich panów. Za każdym razem, gdy spotykają się na festiwalach, kabaretonach czy realizacjach telewizyjnych, mają wspólną garderobę, w której jest równie zabawnie jak podczas ich występów na scenie. Wzajemny szacunek i przyjaźń spowodowały, że wielokrotnie dochodzi do wspólnych występów, skeczy czy prowadzenia imprez.
Praca pochłania większość ich czasu, ale fajnie, że znajdują też czas na hobby, jakim jest golf. Potrafią wstać o szóstej rano, żeby jechać na pole. Mnie również zarazili golfem, za co jestem im bardzo wdzięczny, bo to fantastyczna gra i odskocznia dla kogoś, kto dużo pracuje.
Mam nadzieję, że nazwanie ich moimi serdecznymi przyjaciółmi nie będzie odebrane jako podlizywanie się. Ja naprawdę ich uwielbiam. Wiele kilometrów wspólnie przejechaliśmy, wiemy o sobie naprawdę dużo. Cenię każdego z nich z osobna jako fajnych, dobrych ludzi, a jako kabaret są dla mnie mistrzami świata.