Читать книгу Zabić bogatych - Michał Wojciechowicz - Страница 4

1.

Оглавление

– Bo chodzi o to, by mieć mniej. Nawet spodni i tiszertów! – oznajmił znad piwa, kiwając się na skrzypiącej drewnianej ruinie, która kiedyś była krzesłem. Michał Lec wyraźnie górował nad rozmówcą i to nie tylko posturą. To on prowadził rozmowę i on prowokował.

– Mniej, ale lepszej jakości – dodał Maduro.

– Niekoniecznie – zaoponował Lec. – Do czego potrzebna ci świadomość, że to co masz jest lepsze od tego, co ma ktoś inny? Żebyś czuł się lepiej od tych, co mają mniej? No pomyśl!

– No tak, no tak… – Maduro się zasępił.

Nie licząc Leca i Maduro, chwilę celebrowało jeszcze jedenaście osób. Każdy z przebywających tu załogantów ubrany był według specyficznego klucza: w sfatygowane i zaplamione bojówki lub szarawary, wytarte koszulki, glany albo trampki. Sznyt ten był, dla zbierających się w skłocie Syrenka ekip, znakiem rozpoznawczym. Na przykład dżinsy – jeśli już, to podarte, ale nie z dziurami, bo to zasadnicza różnica. Grzeczne, fabrycznie potargane levisy można kupić w zwykłej sieciówce, a dżinsów tych arystokratów wolnego ducha nie dziurawiono specjalnie w Bangladeszu. Ich grube wranglery zyskiwały obrażenia w bojach z kibolami bądź w trakcie ucieczek przed policją. Innymi elementami charakteryzującymi ekipę skłotersów były kolczyki, tunele w uszach i tatuaże. Na przykład Leila, barmanka, szczyciła się pokaźnej wielkości kółkiem w nosie i kilkunastoma kolczykami w brwiach i naokoło ust.

Michał Lec wyróżniał się także i w tej materii. Nie miał ani kolczyków, ani tuneli, ani tatuaży. Zwykł powtarzać, że nie będzie się dziargał, bo „nigdy nie wiesz, co przyniesie przyszłość i w co uwierzysz za te kilka lat”.

Klubokawiarnia Kryzys, otwarta w Syrence rok wcześniej, była miejscem, w którym Michał Lec czuł się świetnie. Albo raczej adekwatnie. Anarchiści, lewacy, wszelkiej maści odszczepieńcy, czarni, śniadzi, żółci mieszkańcy stolicy, emigranci z Trzeciego Świata lub po prostu robotnicy… W nich trzydziestodwuletni dziennikarz widział swych pobratymców. „Godne płace i przyziemne ceny” – to była nie tylko reklama skłotu. Takie poważne podejście do życia charakteryzowało zarówno to miejsce, jak i jego bywalców. Nie był to jeden z miliona coffee barów dla znudzonych hipsterów z szotami, piwem i snobistycznym śledzikiem przebitym palemką. Cafe Kryzys była autentyczną proletariacką speluną, przygarniającą wszystkich wkurwionych na polityczną i społeczną rzeczywistość. Była oazą zrozumienia dla prawdziwych przyjaciół: working class people, uchodźców, niepełnosprawnych, bezdomnych, a także dla psów, kotów, papug i kanarków.

W pomieszczeniu prócz kilkunastu różnej proweniencji stolików, do których przydzielone były po dwa, trzy chyboczące się krzesła, stało jeszcze kilka kanap z podartymi obiciami. Po lewej stronie kontuaru, wciśnięty w róg, tkwił stół z lewackimi i anarchistycznymi publikacjami, fanzinami i płytami.

Ekipa skłotu trudniła się przede wszystkim rozdawnictwem. Nie masz pieniędzy, a jesteś głodny? Po prostu powiedz – dostaniesz ciepłą strawę. Nie masz gdzie spać i jesteś bez kasy? Luz. Dawaj do nas! Dlatego obsługa Syrenki na każdym kroku podkreślała, szczególnie tym płacącym i lepiej ubranym, że fajnie by było, gdyby się podzielili tym, co mają w portfelikach. Dlatego na każdym stoliku stała puszka z dziurką czekającą na datki. Jedynym zwyczajem celebrowanym w tym miejscu, który męczył Leca, była dystrybucja tylko wegańskiego jadła. Rozumiał, ale nie podzielał. Lubił zjeść tłusto i treściwie, o czym świadczył jego brzuch i to, ile ważył. Do dwóch metrów wzrostu brakowało mu pięciu centymetrów, a gdy wchodził na wagę, wskazywała nie mniej niż sto piętnaście kilogramów.

– Bo widzisz, bracie, nie potrzebujesz wcale tyle mieć! – spuentował Lec, poprawił gumkę na kucyku i poszedł po następnego browara.

– No bezwzględnie – tym razem zgodził się z nim Maduro, dwudziestodwuletni, wąsaty i pucułowaty student politologii, wyglądający jak wypisz wymaluj człowiek, po którym dostał ksywkę.

Zabić bogatych

Подняться наверх