Читать книгу Ludzie znikąd. - Michael Calvin - Страница 5
ROZDZIAŁ 1
INICJACJA
ОглавлениеMel Johnson wziął herbatę, bez mleka i cukru, i usiadł plecami do ściany, przy okrągłym stole stojącym najbliżej drzwi. Jego oczy biegały szybko i bez ustanku – szacował ryzyko. Był przyjazny i uważny, ale w pomieszczeniu na pierwszym piętrze siedziby klubu Staines Town znajdowało się 83 innych skautów. Jego praca polegała na tym, żeby wiedzieć, nad czym pracują.
Szeroki, kpiący uśmiech. Zauważył, że Pete Oszukaniec siedzi samotnie, mocując się z leżącym na talerzu kawałkiem kurczaka. Billy Bufet pałaszował frytki z ryżem i pastą curry, która miała kolor i konsystencję roztopionego karmelu. Ajatollah knuł coś ze swoimi zwolennikami, którzy otoczyli go zwartą grupą, a ich zgodne spojrzenia sugerowały, o czym mowa i dokąd zmierza dyskusja.
Agenci krążyli po sali w poszukiwaniu zwykłych plotek i poufnych informacji, którymi można by się potem wymienić. W jednym z nich, z wyglądu niewyróżniającym się niczym oprócz liliowego swetra z golfem, Johnson rozpoznał Billy’ego Jenningsa, byłego napastnika, który pomógł West Hamowi zdobyć w 1975 roku Puchar Anglii. Farbowana blond fryzura typu „krótko z przodu, długo z tyłu”, znana mi ze zdjęć, które wklejałem jako uczeń do albumu, zmniejszyła się do półkola wokół uszu, niczym u mnicha.
Prym wiedli wysłannicy futbolu reprezentacyjnego, jak Brian Eastick, trener ze sztabu reprezentacji Anglii do lat 20, czy Mark Wotte, dyrektor ds. szkolenia w szkockiej federacji. Pomieszczenie szumiało od spekulacji i ostrożnych rozmów. Przypominało to punkt zakładów bukmacherskich przy bocznej uliczce w jakimś mieście. Mężczyźni, przeważnie w średnim wieku i czujni jak jeden mąż, mieli blade oblicza świadczące o tym, że zaliczyli zbyt wiele takich zimowych wieczorów spędzonych w drodze.
Wprosiłem się do ich świata, miejsca światła i cienia. Byli Ludźmi Znikąd – jak ich nazwałem – wszechobecnymi, a jednak bezimiennymi, członkami ukrytego plemienia futbolu. Starszyzna, do której należał Johnson, odpracowała swoje w największych klubach. Nowicjuszom płacono 25 pensów za kilometr, a ich opinie wpływały na decyzje dotyczące graczy wartych 10 milionów funtów albo więcej. Wszystkim zagrażała technologia oraz nowa religia – analityka.
Tacy ludzie zajmują poczesne miejsce w mitologii współczesnej piłki. W zawodowej hierarchii nie stoją może wysoko, ale posiadają moc spełniania marzeń. Nie istnieje podręcznik, do którego mogliby się stosować, ani dyplom, który mogliby otrzymać za znajomość alchemicznej formuły stworzenia klasowego piłkarza. Studiują zawodników w sposób intymny, wnikliwy i wysoce indywidualny. Muszą rozważyć niuanse charakteru i wyuczone umiejętności piłkarza, a następnie dopasować to wszystko do profilu i wewnętrznej kultury klubu, którego są przedstawicielami.
Wszyscy wiedzą, co robią skauci, jednakże nikt tak naprawdę nie rozumie, dlaczego to robią, i nikt nie wie, kim są. Ich anonimowość jest czymś niespotykanym we współczesnym futbolu, tej krzykliwej globalnej karuzeli, która skłania do tego, aby analizować ją na jej własnych, lukratywnych zasadach. Skauci dostarczają gwiazd, a zarazem pozostają oporni wobec tego systemu. W najlepszym wypadku są niewyraźnymi postaciami, osądzanymi na podstawie mylnych wrażeń, jak golfowi wózkarze, o których mawiano, że solidnie popijają, a nocują w żywopłotach. Stanowią zamknięty zakon, raczej wskutek okoliczności niż z powodu własnej filozofii.
Każdy, kto kiedykolwiek stał, drżąc z zimna, przy bocznej linii boiska, albo siedział, krzycząc, w ostatnich rzędach na trybunie, myśli, że potrafi wykonać ich pracę. Czy przeciętny kibic futbolu zdecydowałby się na tak chaotyczny styl życia, to zupełnie inna sprawa. Bycie opłacanym za oglądanie do 10 meczów w tygodniu to może coś, o czym fantazjuje czwartoklasista, umierając z nudów na popołudniowej lekcji algebry, w rzeczywistości jednak praca się dłuży, a rodzina kręci nosem. Skauci posilają się w biegu, żyją w nerwach, a dostają, względnie licząc, grosze.
Jakby na przekór temu, postanowiłem się im przyjrzeć i „przeżyć to sam”, ponieważ wierzyłem, że ich rola jest w istocie romantyczna. Podczas roku z okładem, jaki spędziłem w trasie, urzekło mnie to, co składa się na proces piłkarskiego odkrycia. Widziałem chłopców, których boiskowa dojrzałość wprawiała w osłupienie, oraz młodzieńców potrafiących skorzystać – w lepszych okolicznościach – z drugiej szansy i zabłysnąć. Byłem przy tym, gdy nasiona wrodzonego talentu zaczynały kiełkować; to może się zdarzyć w parku albo na amatorskim klepisku. Może ten kwiat zakwitnie na stadionach świata, ale przyzywa jedynie tych, którzy rozumieją jego potencjał.
Skauci są nigdzie i wszędzie. Są rywalami, ale pozostają w bliskich relacjach. Pokazali mi lęki i dziwactwa tej nieco kazirodczej społeczności. Wydają surowe, czasem niemiłe sądy, wszakże trzeba pamiętać, że cały świat piłki obchodzi się brutalnie z tymi, którzy go tworzą. Co stanowi o odrębności skautów? Raz po raz przychodziła mi do głowy kwestia, którą wypowiada – grany przez Paula Newmana – Butch Cassidy w filmie Butch Cassidy i Sundance Kid: „Ja mam wizję, a reszta świata nosi okulary dwuogniskowe”.
W tamten środowy wieczór, 15 lutego 2012 roku, Chelsea podejmowała West Ham w trzeciej rundzie młodzieżowego Pucharu Anglii. Nastolatkowie, o których zabiegano, rozpieszczając ich, zanim weszli w dorosłość, nawykli do tego, że się im dogadza, choćby dowożąc na Wheatsheaf Road luksusowym autokarem pierwszej drużyny. Jeden za drugim z wystudiowaną obojętnością przemierzyli malutki parking, mijając obszerne okno sali gimnastycznej, za którym pracujący za niewolnicze pensje mieszkańcy przedmieścia mordowali się na ruchomych bieżniach.
Był to doniosły wieczór dla klubu z ligi Conference South, nawet jeśli jego patron, telewizyjny astrolog Russell Grant, nie mógł przybyć na mecz z powodu nieprzewidzianych okoliczności. Na pobliskich ulicach powstały korki, a kibice miejscowego klubu, zwani Staines Massive (co było do przewidzenia, bo tak nazywał się lokalny gang w filmie z Alim G),
stawili się na stadionie w liczbie ponad 1500. Następnego wieczoru, podczas quizu połączonego ze zbiórką funduszy, miało niemal zabraknąć wystarczającej liczby uczestników.
Od zespołu Chelsea oczekiwano, że potwierdzi sens istnienia klubowej akademii, która pochłonęła ponad 60 milionów funtów, przez pierwsze osiem lat swojego istnienia nie dając pierwszej drużynie żadnego pewniaka do wyjściowej jedenastki. Jej roczny budżet wynosił osiem milionów funtów, a więc znacznie więcej niż budżety wielu zawodowych klubów spoza Premier League. W jednego gracza drużyny młodzieżowej, brazylijskiego napastnika Lucasa Piazóna, zainwestowano 10 milionów funtów. Działacze West Hamu wierzyli, nie chwaląc się tym zbytnio, że zdołają wychować nowe złote pokolenie, przepojone zasadami i wartościami, które w tym klubie hołubiono, nie było na to jednak żadnych gwarancji.
Dla niektórych występ w młodzieżowym Pucharze Anglii miał być największym osiągnięciem w karierze. W akademiach piłkarskich trenuje około 10 tysięcy chłopców. Mniej więcej jeden procent z nich będzie zarabiać na życie, grając w piłkę. Dwie trzecie graczy, którym w wieku 18 lat oferuje się zawodowy kontrakt, w wieku 21 lat znajduje się już poza profesjonalnym futbolem. Skauci przybyli po to, by niejako grzebać w odpadkach; ich zadaniem było skrzętnie wykorzystać fakt, że trener okazał się mało przewidujący albo działaczom zabrakło cierpliwości. Szukali oznak, śladów, że mają do czynienia z niedocenianymi talentami, które inni mogą przeoczyć.
Johnson, główny skaut Liverpoolu na południową Anglię, dokonywał ponownej oceny zawodników, którzy mieli potencjał, by się jeszcze rozwinąć. Jego syn Jamie, główny skaut Millwall, był jednym z wielu przedstawicieli zawodowych drużyn spoza Premier League, obserwujących kandydatów do długoterminowego wypożyczenia. Dean Austin, właśnie zatrudniony w niepełnym wymiarze przez Bolton Wanderers, poszukiwał młodzieńców, których można by z zyskiem odsprzedać.
Austin, dawny boczny obrońca Tottenhamu, lękał się o swoją przerwaną karierę trenerską, bo w sposób zaskakujący utknęła w martwym punkcie. Był menedżerem w Football Conference, półprofesjonalnych rozgrywkach, a w Southendzie łączył szkolenie z pozyskiwaniem piłkarzy, po czym został asystentem Brendana Rogersa w Watfordzie i Reading. Od czasu odejścia z Crystal Palace w maju 2011 roku szukał posady menedżera i był przygotowany, aby nadal bić głową w szklany sufit.
– To mój młody gniewny – określił go z sympatią Johnson.
– Po prostu kocham wychodzić na boisko treningowe – powiedział silnym, przekonującym głosem Austin.
Mark Anderson przybył prosto z kolejnej porannej zmiany na budowie, gdzie pełnił funkcję głównego kierownika. Piłka była jego odskocznią, a mitycznego ptaka – symbol Liverpoolu – nosił na pikowanej kurtce z dumą, mimo że skauci przeważnie unikają w pracy takich demonstracji. Był dumny, że pracuje dla tak wielkiego klubu jak Liverpool, jako skaut obserwujący młodzież, i biło od niego poczucie niespełnienia. On także usilnie pragnął odzyskać pełny etat w świecie futbolu.
Steve Gritt od niespełna roku pracował jako główny skaut drużyny Bournemouth. Podczas gdy Alan Curbishley, jego były partner w menedżerskim duecie, przechodził przez istny czyściec, jakim jest posada komentatora, on kontynuował karierę, prowadząc choćby Charlton, Brighton i Millwall. Ostatnio szefował akademii Charltonu, co mogło mu się przydać, niemniej nadal przeżywał szok kulturowy.
– Gdy razem z Curbsem zaczynałem karierę menedżera 20 lat temu, skautingiem zajmowali się właśnie menedżerowie – rzekł, ściągając sznurki obszytego futrem kaptura przy pikowanej kurtce. – Dzisiaj tak nie jest. Tak wielu ludzi zdaje się na opinie swoich skautów. To zabawne, bo płacą za błędy skautów. Szczerze mówiąc, ta praca trochę otworzyła mi oczy. Nawet menedżerowie tak naprawdę nie zdają sobie sprawy, co robią skauci, jak ciężko pracują. Oglądają mecze przy każdej pogodzie, o dowolnej porze. Nie docenia się ich tak, jak na to zasługują.
Skauci usadowili się, gdzie tylko mogli, na liczącej 300 miejsc siedzących głównej trybunie. Nie wybuchali śmiechem jak inni, gdy piłka znikała w sąsiadujących z boiskiem ogrodach. Byli ślepi na to, jak osobliwe jest otoczenie. Za jedną z bramek pełniły wartę ciasno obsadzone cyprysowce Leylanda, wiecznie zielone symbole angielskiej klasy średniej. Za drugą wznosiły się świeżo wybudowane domy, zgrabne i równe niczym bochenki chleba na piekarniczej półce, choć narażone na kontakt z piłką po niecelnych strzałach.
Podczas przestojów w grze Anderson zdawał mi relację z brudnej futbolowej wojny. Skautom przebijano opony w samochodach, gdy działacze jakiegoś małego klubu nabrali podejrzeń, że chce im się podprowadzić młodego zawodnika, i czuli się dotknięci, jak twierdzili, urzędową chciwością zespołów Premier League z ich Programem Szkolenia Wybitnych Piłkarzy (EPPP, Elite Player Performance Plan).
– Wokół jest dużo agresji – opowiadał. – Robi się paskudnie. Wiele klubów nie wpuszcza nas do siebie.
Plan, w myśl którego stworzono cztery kategorie klubowych akademii, opracowali przedstawiciele sześciu zespołów Premier League, w tym Arsenalu, Manchesteru United i Chelsea. Selekcja, można powiedzieć, dokonała się sama, skoro akademie pierwszej kategorii musiały mieć roczny budżet w wysokości 2,3 miliona funtów oraz zatrudniać co najmniej 18 pełnoetatowych pracowników. Bogatsze kluby zostały zwolnione z obowiązku ograniczenia się do graczy mieszkających nie dalej niż 90 minut drogi od siedziby akademii.
Nagą interesowność się wybacza, gdy na wybitnym 14-latku można zarobić nawet dwa miliony funtów. EP3, jak ów plan nazywa się w branży, został podobno narzucony siłą, ponieważ Premier League zagroziła zawodowym klubom z niższych lig, że jeśli go nie przyjmą, utracą tak zwaną dotację solidarnościową, która wynosi łącznie 5,4 miliona funtów. Opór tych ostatnich, choć zrozumiały, bo EP3 pozwala skautom podbierać nawet dziewięcioletnich chłopców za marne grosze, był daremny.
Można powiedzieć, że młodzi piłkarze figurują w jadłospisie, a ceny są ustalone. Zamiast płacić siedmiocyfrowe kwoty największe kluby muszą tylko uiścić trzy tysiące funtów za każdy rok spędzony przez nowo sprowadzonego zawodnika w akademii innego klubu, gdy miał on od 9 do 11 lat. Rekompensata za wyszkolenie gracza w wieku od 12 do 16 lat wynosi tylko 12 tysięcy funtów rocznie. Klubom Premier League, które przy łącznych dochodach w wysokości 2,3 miliarda funtów narobiły 361 milionów funtów długów, opłacało się przedstawić to anarchiczne rozwiązanie jako szansę.
Johnson, człowiek powściągliwy i działający według rytuału, zajął się swoją dokumentacją. Złożył kartkę formatu A4 na czworo i zapisał na niej nazwiska i numery piłkarzy oraz ustawienie drużyn, niebieskim i czerwonym atramentem. Później schowa ją, jak tysiące innych, w jednej z przeznaczonych do tego walizek, które trzyma w garażu. Czasem notował też w skrótowej formie swoje skojarzenia, dopisując obok jakiegoś nazwiska „przypomina X”. Tak na przykład Taylor Miles, który w 43. minucie zdobył wyrównującą bramkę dla West Hamu, został na wieczność zestawiony z Craigiem Bellamym. Wprawdzie nie wyglądał jak rozwścieczona tchórzofretka, ale również biegał za dwóch i miał podobny instynkt strzelecki.
Gdy Johnson się odzywał, odruchowo zasłaniał usta trzymanym w prawej ręce oficjalnym arkuszem ze składami, aby nie usłyszał go nikt obcy. Miał delikatny, ale stanowczy głos.
– W tej pracy człowiek jest zdany wyłącznie na siebie – wyjaśnił. – Można się poczuć bardzo samotnie. Tak naprawdę nie ma się przyjaciół, ma się znajomych wśród skautów, ale po prawdzie to nie są przyjaciele. To trochę tajemny świat. Próbujemy nie mówić sobie nawzajem, kogo obserwujemy, ale na ogół to całkiem oczywiste.
Jego uwagę zwróciło dwóch siedzących z tyłu młodzieńców, z których jeden był najwyraźniej pochłonięty swoim iPadem, a drugi wytrzeszczał oczy, wysyłając esemesa ze smartfona.
– Można poznać, że to agenci – mruknął z ledwo dostrzegalnym ruchem głowy. – To ci, którzy wciąż wiszą na telefonie. Wcale nie oglądają meczu. Oni są tu po to, żeby odwiedzać gabinety, wszystko widzieć i się pokazywać.
Jego synowi, Jamiemu, początkowo wpadł w oko John Swift, elegancki i smukły rozgrywający Chelsea. Umiejętnie szukał gry, mądrze podawał i był wystarczająco zaawansowany technicznie, by swobodnie operować piłką na małej przestrzeni.
– Młody gość, w typie Gary’ego Gardnera, tato – rzucił, mając na myśli innego nieopierzonego pomocnika, z Aston Villi.
– Dobry piłkarz, ale na poziomie akademii – padła odpowiedź. – Zadaj sobie pytanie: „Czy uratuje mi posadę, gdybym go zabrał do klubu z Championship albo League One?”. Nie. Przez niego tę posadę stracisz.
Swift natychmiast przestał się liczyć.
Starszy z mężczyzn przyglądał się temu, jak piłkarze są zbudowani, może prawdopodobnie z powodów genetycznych.
– Spójrz na Elliotta Lee, syna Roba. Skóra zdarta z ojca, nie? Ale ma wielki tyłek. Nie jest atletą. – Nie przebierał w słowach, a jego sądy były srogie: – Spójrz na bramkarzy. Jeden to chłop jak dąb, ale tchórz. Drugi świetnie broni strzały, ale jest zbyt mały. Ich błędy przyprawiają o ból głowy.
Mnie przypadł do gustu Todd Kane z Chelsea, boczny obrońca w nowoczesnym stylu. Był silny, śmiały i agresywny, a jego dośrodkowania z bocznych rejonów boiska sprawiały rywalom kłopoty.
– Ten chłopak może zrobić karierę. Pierwszy klub, który mi przychodzi do głowy, to Brentford. Jest w typie Nicky’ego Shoreya. Robi to co trzeba na tej pozycji. Problem to jego wzrost, nie wyobrażam sobie, żeby pilnował długiego słupka w meczach na najwyższym poziomie. Ale będzie z niego porządny zawodowiec.
W ostrożności Johnsona była logika, poparta 27-letnim doświadczeniem.
– Ich pięć minut nie trwa długo, a oni się poszturchują i obijają. To okrutny świat. Mają tylko jedną szansę, żeby komuś zaimponować. Jest zbyt dużo meczów, zbyt dużo graczy, aby dłużej się nimi zajmować. Gdy pracujesz dla Liverpoolu, spędzasz wiele czasu na wykreślaniu nazwisk z listy.
Islam Feruz, szybki jak wiatr niewielki cofnięty napastnik, zasłużył na łagodniejsze potraktowanie, zdobywając bramkę przecudnej urody. Przejął piłkę na środku połowy przeciwnika, ograł czterech próbujących go powstrzymać rywali i wpadłszy w pole karne, przerzucił piłkę nad wybiegającym bramkarzem West Hamu.
– A niech mnie diabli! – wykrzyknął Johnson. – Nie spodziewałem się tego. To było w stylu Diego Maradony.
Feruz był dzieckiem swoich czasów. Urodził się jako jedynak w rodzinie somalijskich uchodźców, którzy przenieśli się do Glasgow, uprzednio uciekłszy z Tanzanii do Londynu, a w wieku 12 lat uniknął deportacji dzięki wstawiennictwu trenera juniorów Celticu, śp. Tommy’ego Burnsa. Zadebiutował w pierwszej drużynie, mając 14 lat, w meczu ku pamięci Burnsa, człowieka niezwykle szlachetnego w świecie rządzonym przez płytkie, doraźne interesy.
Nie minęło 18 miesięcy, a działacze Chelsea, korzystając z luki prawnej, porwali go na południe. Świadomi konkurencji ze strony Manchesteru City, ulokowali całą rodzinę w bloku mieszkalnym nieopodal klubowego ośrodka treningowego w Cobham.
Ponoć chłopak zarabiał 10 tysięcy funtów miesięcznie, miał też własną stronę internetową, gdzie obwieszczono: „Islam Feruz będzie sławny”. Wotte, po którym można by się spodziewać, że będzie nieco rozważniejszy, z miejsca porównał go do Romário. Na pięć minut przed końcem meczu, przy stanie 2:2, większość skautów już dość się napatrzyła. Jedynie Anderson został, aby zobaczyć zwycięstwo Chelsea w rzutach karnych po tym, jak spotkanie skończyło się po dogrywce wynikiem 3:3.
– Co na mnie czeka w domu? – zapytał z szelmowskim uśmiechem. – Będę tutaj, pomogę im pozamiatać.
Rzucił się w wir pracy, nawiązując i podtrzymując kontakty z agentami, rodzicami i szkoleniowcami. Był tak wygadany, że mógłby w tej konkurencji reprezentować Anglię, przede wszystkim jednak umiał słuchać. On również potrafił się zakrzątnąć po pokoju pełnym rozmówców jak pszczoła zbierająca pyłek kwiatowy.
Johnson pierzchnął do samochodu w towarzystwie Steve’a McCalla, głównego skauta Ipswich. Jego uwagi („Ten Nat Chalobah cierpi na chorobę typową dla Chelsea. Ma wszystko co trzeba, ale jest zbyt wyluzowany”) okazały się, co wymowne, zasłoną dymną. Jak wyjawił dopiero kilka miesięcy później, odnotował sobie fakt, że ów obrońca szybko myśli, mądrze się porusza i swobodnie operuje futbolówką. Polecił go jako kandydata na defensywnego pomocnika, jakiego szukał Liverpool.
Johnson został ściągnięty na Anfield przez Damiena Comolliego, dla którego pracował jako główny skaut w Tottenhamie. Pozyskał Garetha Bale’a z Southampton, ale stracił posadę, gdy drużynę objął Harry Redknapp. Była to jego pierwsza dymisja, odkąd zajął się skautingiem – jako „fanatyk futbolu”, jak sam siebie określił – w 1985 roku. W następnym roku, w Wielki Piątek, doradził działaczom Norwich City, aby podpisali kontrakt z pewnym 11-letnim rozgrywającym, którego wypatrzył w zmaganiach o Kanarkowy Puchar (Canaries Cup), gdzie chłopiec wystąpił w barwach Ridgeway Rovers.
David Beckham istotnie otrzymał zaproszenie na testy w zespole z Carrow Road, trafił jednak do piłkarskiej szkółki Tottenhamu, zanim znalazł się w Manchesterze United, a wielkie korporacje uczyniły z niego niemal świętego. Wtedy, jako chłopiec, najbliżej mu było do Leyton Orient i ten klub także bezskutecznie o niego zabiegał, a teraz zrządzeniem losu następny mecz Johnsona w roli skauta miał się odbyć właśnie na Brisbane Road, gdzie kadra Anglii do lat 19 podejmowała rówieśników z Czech.
Johnson zatrzymał samochód w jednej z pobliskich ulic usianych szeregowymi domkami i wstąpił do kiosku po miejscową gazetę.
– Wszyscy mnie za to łajają, nawet Damien – zachichotał z siebie – ale ja zawsze kupuję gazetę, bo a nuż trafi się jakiś smakowity kąsek. Człowiek nigdy nie wie, czego się dowie.
Wrócił do samochodu i przez godzinę analizował skład Czechów na swoim iPadzie, po czym, na 35 minut przed pierwszym gwizdkiem, wkroczył do Loży Olimpijskiej.
Skauci pożerali kanapki z szynką i musztardą, wraz z obowiązkowymi frytkami, snując opowieści o tym, jakimi to są mistrzami podstępów i uników. Najbardziej spodobała mi się historia pewnego prawego obywatela, który był tak przemyślny i zarazem obłudny, że jednocześnie obserwował rozgrywki juniorskie z polecenia Portsmouth, oceniał mecze pierwszej drużyny dla Newcastle oraz śledził ligi amatorskie dla Wolverhampton Wanderers. W żadnym klubie nie wiedziano, że pracuje także dla dwóch pozostałych.
Johnson wolał towarzystwo Clive’a Allena ze sztabu szkoleniowego Tottenhamu.
– Był dla mnie dobry w Spurs – wyjaśnił. – Wciąż dzwonił, żeby się dowiedzieć, jak się miewam po tym, jak mnie zwolnili. Takich rzeczy się nie zapomina.
Rozmawiali o napastniku Harrym Kanie. Wyśmienicie sobie radził na wypożyczeniu w Millwall, prowadzonym przez Kenny’ego Jacketta, który wcześniej pracował z Johnsonem w Watfordzie i QPR. Jedyna wątpliwość – czy jest dość szybki, by grać na najwyższym poziomie – została rozwiana, gdy wspomniano Teddy’ego Sheringhama, który nadrabiał niedostatek dynamiki piłkarską inteligencją.
– Kocham to miejsce – stwierdził Johnson, gdy spoglądaliśmy na muzealny eksponat, jak można nazwać opuszczoną dawną trybunę główną. – Tutejsi kibice są najzabawniejsi. Byłem tu, gdy pewnego dnia zaczęli śpiewać „Widzimy, jak robicie pranie” pod adresem ludzi z mieszkań na rogu. To prawdziwy klub ze wspaniałymi ludźmi.
Wspomnienie starej herbaciarni imienia byłego zawodnika Leyton Orient, Johna Chiedoziego, oraz legendarnych dziwacznych zachowań Johna Sittona, dawnego trenera tego klubu, wywołało uśmiech na jego twarzy.
Stuart Pearce, który następnego wieczora, jako tymczasowy menedżer, miał poprowadzić reprezentację w meczu z Holandią na Wembley, skinął głową, mijając nas pospiesznie ze swoim orszakiem. Johnson rozmawiał z nim o futbolu w poprzednim tygodniu, w gabinecie Jacketta na stadionie The Den, teraz wszakże, gdy rozdano składy, a on sam wyciągnął własną kartkę A4, zajął się innym zespołem.
– Angielskich chłopców znamy bardzo dobrze – wytłumaczył. – Teraz mam okazję przyjrzeć się Czechom. Pobili kilka świetnych drużyn.
Wnet skupił się na bramkarzu Lukášu Zimie, wysokiej i szczupłej ofierze piłkarskiej mody, grającym w mandarynkowym stroju i prawie całkiem pomarańczowych butach. Johnsonowi pozostało jeszcze tylko udzielenie mi reprymendy.
– Nie oglądaj meczu, oglądaj człowieka – pouczył. – Śledzisz grę, zupełnie jak trenerzy, którzy przychodzą ze mną. Skauci studiują jednego człowieka. Pomijam innych graczy, choć jeśli piłka jest na drugim końcu boiska, patrzę kątem oka, na wypadek gdyby ktoś spytał mnie o zdanie. W tym fachu nie możesz śledzić piłki.
Z początku czułem się trochę nieswojo, ale to było proste i niesłychanie skuteczne. Tak wnikliwe oglądanie Zimy okazało się dziwnie intymną czynnością. Z nieznanego nazwiska na kartce ze składami przeistoczył się w konkretną istotę ludzką. Poznałem jego nawyki, ukazała mi się też złożoność charakteru Czecha. Nieświadomie wzbudził we mnie sympatię i zrozumienie.
Johnson był zachwycony.
– Spójrz na niego. Jest skoncentrowany. Cały czas porozumiewa się z partnerami. Dba o szczegóły. Jest zapobiegliwy, myśli. Dobre warunki fizyczne. Podoba mi się. Podoba mi się jego brawura. Kilka razy rzucił się ludziom pod nogi. Wiem, że piąstkuje, ale wszyscy zagraniczni bramkarze tak robią, zwłaszcza juniorzy.
Kiedy to mówił, po źle rozegranym ataku Czechów do szybkiego kontrataku ruszyli Anglicy. Harry Kane na własnej połowie przyjął piłkę na pierś, zagrał na prawo do Rossa Barkleya i popędził naprzód, by na krawędzi pola karnego przejąć podanie zwrotne, a następnie płaskim strzałem posłać piłkę przy słupku do siatki.
Johnson przemówił niczym właściciel, z pewnością siebie i troską w głosie:
– Bramkarz nie mógł nic zrobić. Nie miał nikogo przed sobą. Ten chłopiec z Celticu, lewy stoper, męczy się jak licho. To nie wina bramkarza, że obrońcy nie radzą sobie z wysokimi piłkami.
W przerwie wszyscy zgadzali się, że Czesi są „beznadziejni”. Lil Fuccillo, dyrektor techniczny Luton, perorował wszem wobec:
– Barça to, Barça tamto. Zaczyna mi się robić niedobrze. Musimy w tym kraju grać tak, żeby wykorzystywać swoje atuty.
Johnson, zamiast przyłączyć się do tego swoistego Towarzystwa Płaskiej Ziemi z Bedfordshire, zbliżył się do Dave’a Holdena, bardzo doświadczonego skauta Arsenalu, który bardzo się przyczynił do pozyskania Aleksa Oxlade’a-Chamberlaina przez Kanonierów.
Ta para rozumiała się w mig („Niewielu ciekawych graczy, prawda?”), obaj też wiedzieli, że takich luźnych pogawędek nie należy traktować zbyt poważnie. Zaczęli omawiać sprawy wykraczające poza oglądany mecz, a mianowicie to, jak wpajać młodzieży tajniki futbolu. Holden, były nauczyciel, który zachował mocny północno-wschodni akcent, dowodził:
– Piłkarze dostrzegają, kto najlepiej gra. Dopuszczą do grupy młodziaka, jeśli coś w nim zobaczą. Zawodnicy rzucają też wyzwania trenerom. Wiedzą, że jeśli trenerowi brakuje umiejętności, wyróżniający się gracz dostosuje się poziomem do reszty.
Plotki miały zasięg globalny. Jaap Stam dobrze się wywiązywał z roli skauta Manchesteru United na Brazylię, przy tym mocno promując Dedé, środkowego obrońcę Vasco da Gama. Barcelona zapewniła sobie prawo pierwokupu 39 młodych piłkarzy Boca Juniors. Glenn Roeder, były menedżer Newcastle, dołączył do zespołu skautów Aston Villi. Zanim ta litania wieści z rynku pracy dobiegła końca, rozpoczęła się druga połowa meczu.
Dołączył do nas Anderson, skaut Liverpoolu do spraw juniorów, który wykrzyknął: „To znowu nasz chłopak!”, gdy Todd Kane zacentrował w pełnym biegu, pozwalając koledze z Chelsea, Patrickowi Bamfordowi, na podwyższenie prowadzenia drużyny angielskiej strzałem głową w dolną część bramki. Innym zadaniem Johnsona było obserwowanie skrzydłowego Nathana Redmonda, który został wprowadzony do gry jako rezerwowy, w połowie drugiej odsłony spotkania.
– Przypatrz mu się – doradził. – Nie będzie się specjalnie starał. Bardziej będzie zajmować go sobotni występ w barwach Birmingham oraz w pucharowej powtórce przeciw Chelsea w następnym tygodniu.
Rzeczywiście, Redmond zagrał powściągliwie, by nie rzec leniwie. Mało wniósł do gry, nie licząc niespiesznego podbicia piłki oraz kilku krótkich sprintów, tam gdzie akurat niewiele się działo. Były wszelkie powody, by znowu opuścić stadion jeszcze przed ostatnim gwizdkiem.
Johnson raz jeszcze w oszczędny sposób dzielił się wiedzą. Nikt nie wyczuł, że interesuje się bramkarzem.
– W tej pracy dowcip polega na tym, żeby nigdy nikomu nie zdradzić, co się myśli ani jak się pracuje. Niejeden chętnie by skorzystał z tego, co się wie.
Jego sprawozdanie z występu Zimy, który już wcześniej został zakupiony przez Genoę ze Slavii Praga, znalazło się w systemie klubu z Anfield o drugiej w nocy, ze wskazaniem, aby Czecha obejrzał włoski skaut Liverpoolu.
Było to jedno z 200 podobnych sprawozdań złożonych w tamtym tygodniu. Czy zostało potraktowane z uwagą, na jaką zasługiwało, to zupełnie inna sprawa.