Читать книгу Śmierć Dulgath. Cykl Kroniki Riyrii. Tom 3 - Michael J.Sullivan - Страница 7
Rozdział 1
Nowy szyld
ОглавлениеGdyby ktoś zapytał Royce’a Melborna, czego w tym momencie najbardziej nienawidzi na świecie, powiedziałby, że psów. Psy i krasnoludy znajdowały się na szczycie jego listy; obu stworzeń nie cierpiał, ponieważ łączyło je wiele cech wspólnych: nikczemny wzrost, zajadłość i nadmierne, niczym nieuzasadnione owłosienie. Jego pogarda dla nich wzrosła na przestrzeni lat z tego samego powodu – przysporzyły mu nieopisanie wiele bólu i przykrości.
Tej nocy zepsuł mu krew pies.
Początkowo myślał, że kudłate stworzenie na materacu w sypialni na drugim piętrze to gryzoń. To ciemne zwierzę o zakręconym ogonie i płaskim nosie było akurat rozmiarów wypasionego szczura wędrownego. Kiedy Royce zachodził w głowę, skąd wziął się szczur w takim eleganckim miejscu jak posiadłość Hemleyów, stworzenie wstało. Popatrzyli na siebie – Royce w pelerynie z kapturem, trzymając pamiętnik, a kundel na czterech mikrych łapach. Jedna sekunda na wstrzymanym oddechu wystarczyła, żeby Royce zrozumiał swój błąd. Skrzywił się, wiedząc, co zaraz się wydarzy – co zawsze się potem wydarza – i mały potwór go nie rozczarował.
Kundel zaczął ujadać. Nie było to godne szacunku warczenie ani gardłowe szczekanie, ale przenikliwy, piskliwy jazgot.
To z całą pewnością nie jest szczur, pomyślał Royce. Dlaczego to nie mógł być szczur? Ze szczurami nigdy nie mam problemów.
Sięgnął po sztylet, ale pies wielkości szczura odskoczył, ślizgając się pazurkami na drewnianej podłodze. Royce miał nadzieję, że kundel czmychnie. Nawet jeśli mały potwór obudzi swojego pana, to nie będzie mógł mu powiedzieć o zakapturzonym nieznajomym, który wtargnął do buduaru lady Martel. Wyrwany z rozkosznego snu pewnie rzuci czymś w kundla, żeby się przymknął. Niestety to był pies, a psy, jak krasnoludy, nigdy nie robią tego, czego się od nich oczekuje. Pies zachował więc bezpieczną odległość i ujadał na całe gardło szerokości zapałki.
Jak coś tak małego może narobić tyle hałasu?
Dźwięk poniósł się echem wśród marmurów i mahoniu, narastając i zmieniając się w przenikliwy alarm.
Royce zrobił jedyną rzecz, jaka mu została – wyskoczył przez okno. Nie w taki sposób planował opuścić pomieszczenie, nie rozważał tej możliwości nawet w trzeciej kolejności, ale topola rosła w odległości skoku od okna. Złapał się solidnej gałęzi i ucieszył, że nie złamała się pod jego ciężarem. Drzewo jednakże zadrżało i liście zaszumiały głośno na cichym, ciemnym dziedzińcu. Kiedy więc jego stopy uderzyły o ziemię, nie zdziwił się, słysząc:
– Stój, ani kroku dalej! – Chropawy głos doskonale nadawał się do swojej roboty.
Royce zamarł. Idący ku niemu mężczyzna trzymał kuszę napiętą, załadowaną i wycelowaną w jego pierś. Strażnik wyglądał na nieprzyjemnie kompetentnego; nawet jego mundur prezentował się schludnie. Miał wszystkie guziki i każdy błyszczał w świetle księżyca. Każdy kant był ostry jak brzytwa. Ten jegomość musiał być przesadnie ambitny. Albo gorzej: był zawodowym żołnierzem zdegradowanym do funkcji wartownika.
– Trzymaj ręce tak, żebym je widział.
Nie, to w żadnym razie nie jest idiota, pomyślał Royce.
Za pierwszym strażnikiem pojawił się drugi. Nadbiegł ciężkim krokiem, pobrzękując paskami i metalową kolczugą. Był wyższy od pierwszego i nie tak dobrze odziany. Rękawy kurtki miał przykrótkie, brak guzików burzył symetrię dwóch mosiężnych rzędów, ciemna plama szpeciła kołnierz. W przeciwieństwie do pierwszego strażnika drugi nie miał kuszy. Zamiast tego niósł trzy miecze: krótki u lewego biodra, nieco dłuższy u prawego i ogromny espadon na plecach. To nie była broń strażników z posiadłości Hemleyów, ale mężczyzna celujący w Royce’a nie zerknął nawet na nadbiegającego strażnika.
Drugi wartownik wyciągnął najkrótszy miecz, ale bynajmniej nie skierował go w stronę Royce’a. Zamiast tego przysunął czubek do szyi pierwszego strażnika.
– Odłóż kuszę – powiedział Hadrian.
Mężczyzna wahał się tylko chwilę, zanim wypuścił kuszę. Uderzenie uruchomiło spust i bełt śmignął między źdźbłami wypielęgnowanego trawnika. Za ich plecami pies rozmiarów szczura nadal ujadał, chociaż ściany rezydencji tłumiły nieco dźwięk. Teraz, kiedy partner panował nad sytuacją, Royce wsunął książkę za pas i zerknął w stronę domu. Żadnych świateł. Właściciele mieli mocny sen.
Odwrócił się i zobaczył, że Hadrian nadal trzyma pedantycznego strażnika w szachu.
– Zabij go i zmywajmy się stąd.
Strażnik zesztywniał.
– Nie – odparł Hadrian z oburzeniem, jakiego Royce spodziewałby się, gdyby zaproponował towarzyszowi wyrzucenie dobrej butelki wina.
Royce westchnął.
– Tylko nie znowu to. Czy zawsze musimy się o to spierać?
Niedoszły kusznik zgarbił się, zacisnął ręce w pięści, nadal spodziewając się ciosu, który zakończy jego życie.
– W porządku. Nie podniosę alarmu.
Royce widział już tę minę wiele razy i uznał, że gość nieźle się trzyma. Nie paplał, nie krzyczał, nie błagał. Royce nienawidził, kiedy ofiary padały na kolana i skamlały, chociaż musiał przyznać, że to ułatwiało zabicie ich.
– Zamknij się – warknął, a potem zerknął na Hadriana. – Zabij go i zmywajmy się. Nie mamy czasu na debaty.
– Wypuścił kuszę – zwrócił mu uwagę Hadrian. – Nie ma potrzeby go zabijać.
Royce pokręcił głową. Znowu to słowo „potrzeba”. Hadrian często go używał, jakby zabijanie wymagało jakiegoś uzasadnienia.
– Widział mnie.
– I co z tego? Jesteś gościem w ciemnym kapturze. Istnieją setki facetów w kapturach.
– Mogę coś wtrącić? – zapytał strażnik.
– Nie – warknął Royce.
– Tak – odpowiedział Hadrian.
– Mam żonę. – Strażnikowi zadrżał głos.
– Facet ma żonę. – Hadrian skinął współczująco głową, nadal trzymając miecz przy szyi mężczyzny.
– I dzieci. Troje.
– Na brodę Maribora, ma trójkę dzieci! – powiedział stanowczym tonem Hadrian i zabrał miecz.
Strażnik odetchnął. Z jakiegoś powodu on i Hadrian uznali, że zdolność do rozmnażania się ma w tej sytuacji jakieś znaczenie. A nie miała.
– A ja mam konia – orzekł Royce z tym samym przekonaniem o swojej słuszności, co Hadrian. – Na którym odjadę, kiedy tylko zabijesz tego biednego sukinsyna. Przestań to odwlekać. To ty jesteś teraz okrutny, nie ja. Skończ z tym wreszcie.
– Nie zabiję go.
Strażnik wytrzeszczył oczy z nadzieją. Drobniutki uśmieszek pojawił się w kącikach jego ust. Spojrzał na Royce’a, szukając potwierdzenia, sygnału, że rzeczywiście ujrzy jeszcze jeden wschód słońca.
Royce usłyszał, że ktoś otwiera z impetem drzwi i woła:
– Ralph?!
W domu zapaliły się światła. W siedmiu oknach na czterech kondygnacjach płonęły świece.
Może aż tyle czasu było trzeba, by je zapalić, pomyślał Royce.
– Tutaj! – krzyknął Ralph. – Intruzi! Wezwijcie pomoc!
Nie, pewnie, że nie podniesie alarmu, gdzieżby.
To wystarczyło. Royce sięgnął po sztylet.
Zanim dotknął rękojeści, Hadrian ogłuszył Ralpha głowicą miecza. Strażnik runął na trawę obok swojej kuszy. Nie sposób orzec, czy Hadrian uderzył go, bo krzyknął, czy też dlatego, że Royce sięgnął po sztylet. Royce chciał wierzyć, że z pierwszego powodu, ale podejrzewał, że chodziło o drugi.
– Wynośmy się stąd – powiedział Hadrian, przestępując nad Ralphem i ciągnąc Royce’a za ramię.
To nie przeze mnie zasiedzieliśmy się tutaj, pomyślał Royce, ale nie zawracał sobie głowy sporami. Gdzie znalazła się jedna kusza, mogły pojawić się też inne. Kusze nie były ani niskie, ani włochate, ale i tak powinny widnieć na jego liście. Pobiegł z Hadrianem wzdłuż cienia pod murem, omijając kwitnące krzewy różane, chociaż Royce nie wiedział, czemu zawracają sobie tym głowę. W swoim stroju strażnika Hadrian pobrzękiwał jak koń u powozu w pełnej uprzęży.
Prowincja Galilin w Melengarze była spokojnym, rolniczym regionem, gdzie rzadko dochodziło do kradzieży, a posiadłość lorda Hemleya cierpiała z powodu wręcz żałośnie nieskutecznej ochrony. Chociaż Royce wypatrzył podczas kilku wypraw zwiadowczych aż sześciu strażników, tej nocy było tam tylko trzech: wartownik przy bramie, Ralph i pies.
– Ralph! – zawołał ktoś znowu.
Głos dobiegał z oddali, ale niósł się nad rozległymi trawnikami.
Za ich plecami w ciemności kołysało się pięć latarni. Poruszały się w przypadkowy sposób, jak latarnie oszołomionej ekipy poszukiwawczej albo zastęp pijanych świetlików.
– Aaronie, obudź wszystkich!
– Wypuść Pana Hipple’a – rozległ się mściwy, kobiecy głos. – Już on ich znajdzie.
Ponad okrzykami niosło się ujadanie psa wielkości szczura, niewątpliwie Pana Hipple’a.
Przy frontowej bramie nikogo nie było. Wartownik, który tam czuwał, musiał pobiec Ralphowi na pomoc, gdy usłyszał jego krzyk. Kiedy opuszczali posiadłość bez najmniejszego kłopotu, Royce zdumiewał się nad szczęściem, jakie sprzyja Hadrianowi. Ten facet był chodzącą króliczą łapką. Trzy lata w Szkole Pragmatyzmu Royce’a ledwie zarysowały idealistyczną emalię jego partnera. Gdyby Pan Hipple był większym i bardziej agresywnym zwierzęciem, ucieczka mogłaby okazać się nie tak łatwa. I chociaż Hadrian z łatwością zdołałby zabić każdego psa, to Royce miał wątpliwości, czyby się na to zgodził.
„Przecież on ma szczeniaki, Royce! Aż trzy!”.
Znaleźli się w bezpiecznej gęstwinie, gdzie zostawili konie. Hadrian nazwał swojego Tancerką, ale Royce nie widział powodu, żeby nadawać imię swojemu. Schował pamiętnik w sakwie przy siodle i zapytał:
– Ile lat byłeś żołnierzem?
– W Avrynie czy Calisie?
– Łącznie.
– Pięć, ale ostatnie dwa były... ehm, były mniej formalne.
– Pięć lat? Walczyłeś w wojsku przez całe pięć lat? Widziałeś bitwy, nie?
– Pewnie, widziałem okrutne walki.
– Yhm.
– Jesteś zły, bo nie zabiłem Ralpha, tak?
Royce przystanął na chwilę i nasłuchiwał. Nie było słychać pościgu, żadne światła nie pojawiły się wśród drzew, nie rozlegało się nawet wściekłe jazgotanie psa-gryzonia. Przerzucił nogę przez siodło i wsunął stopę w strzemię.
– Tak myślisz?
– Słuchaj, chciałem odwalić chociaż jedną nędzną robótkę bez zabijania kogokolwiek. – Hadrian zdjął kamizelkę od munduru i włożył wełnianą koszulę oraz skórzaną kurtkę wyjętą z sakwy.
– Dlaczego?
Hadrian pokręcił głową.
– Mniejsza z tym.
– Zachowujesz się idiotycznie. Wykonaliśmy mnóstwo zleceń, nikogo nie zabijając. Poza tym nie ma sprawy. – Royce złapał wodze, które zwykle wiązał w supeł.
– Co takiego? Coś ty powiedział?
– W porządku. Nie ma sprawy.
– Nie ma sprawy? – Hadrian uniósł brew.
Royce skinął głową.
– Ogłuchłeś?
– Po prostu... – Hadrian patrzył na niego zdumiony. A potem się skrzywił. – Wrócisz tu później, co?
Złodziej nie odpowiedział.
– Dlaczego?
Royce zawrócił na koniu.
– Po prostu jestem skrupulatny.
Hadrian dosiadł konia.
– Jesteś palantem. Nie masz powodu. Ralph nigdy nie będzie dla nas zagrożeniem.
Royce wzruszył ramionami.
– Nie możesz mieć takiej pewności. Nie rozumiesz znaczenia słowa „skrupulatny”?
Hadrian się nachmurzył.
– A ty rozumiesz znaczenie słowa „palant”? Nie masz potrzeby zabijać Ralpha.
Znowu to słowa – „potrzeba”.
– Pokłócimy się na ten temat później. Nie zabiję go tej nocy.
– Dobrze.
Hadrian się naburmuszył i razem wyjechali z gęstwiny na ścieżkę, która prowadziła do drogi.
* * *
Jechali drogą ramię w ramię. Zaczęło padać, nim dotarli do Traktu Króla. Słońce zdążyło już wstać, chociaż trudno było to zauważyć, bo przez ciężkie chmury świat wyglądał jak grafitowa plama. Na szczęście Hadrian milczał. W każdej oberży, bez względu na to, czy kogoś znał, czy też nie, partner Royce’a zagajał rozmowę. Rozmawiał z nieznajomymi z taką łatwością, jakby to byli jego dawni przyjaciele. Poklepywał ich po plecach, stawiał im napitki i wysłuchiwał równie porywających opowieści, jak historyjka o kozie, która regularnie włazi sąsiadowi w szkodę.
Kiedy jechali tylko we dwóch, Hadrian komentował drzewa, krowy, wzgórza, chmury, dzielił się odczuciami na temat skwaru lub chłodu i stanu wszystkiego, począwszy od butów – w których należało wymienić podeszwy – a skończywszy na mieczu – któremu przydałby się lepszy oplot na rękojeści. Nie było rzeczy tak błahej, by nie uzasadniała komentarza. Nadmiar trzmieli tudzież ich brak mógł sprawić, że Hadrian rozprawiał przez bite dwadzieścia minut. Royce nigdy się wtedy nie odzywał, nie chciał zachęcać partnera do rozmowy, ale Hadrian dalej nawijał na temat pszczółek, kwiatków i błota – to był kolejny ulubiony temat jego monologów.
Mimo niezmordowanego uporu, z jakim uprawiał paplaninę do siebie, zawsze milkł, gdy padało. Może deszcz wprawiał go w zły nastrój, może plusk sprawiał, że źle siebie słyszał. Bez względu na powód Hadrian Blackwater cichł w czasie deszczu, zatem Royce uwielbiał deszczowe dni. Szczęście sprzyjało mu przez niemal całą drogę powrotną. W Melengarze trafiła się jedna z najbardziej deszczowych wiosen w ostatnich czasach.
Royce rozglądał się podczas jazdy. Hadrian jechał ze spuszczoną głową, z kapturem oklapniętym i zwieszającym się pod ciężarem wody.
– Dlaczego nigdy się nie odzywasz, gdy pada? – spytał w końcu Royce.
Hadrian zaczepił kciukiem o brzeg kaptura i uniósł go nieco, żeby zerknąć.
– Co masz na myśli?
– Gadasz przez cały czas, chyba że pada. Dlaczego?
Hadrian wzruszył ramionami.
– Nie wiedziałem, że to ci przeszkadza.
– Nie przeszkadza. Przeszkadza mi, kiedy nieustannie ględzisz.
Hadrian zerknął i uśmiechnął się odrobinę w cieniu przemoczonego kaptura.
– Lubisz, gdy mówię, co?
– Nie będę więcej powtarzał...
– Pewnie, ale nie zapytałbyś, gdybyś naprawdę lubił ciszę.
– Zaufaj mi. Naprawdę lubię ciszę.
– Aha.
– Co miało znaczyć to „aha”?
Hadrian wyszczerzył zęby.
– Całymi miesiącami jeździliśmy razem i tylko ja mówiłem. Ty nigdy nie odezwałeś się słowem, a niektóre z tematów były naprawdę ciekawe. Nie wtrąciłeś nawet jednego słowa, a kiedy zamilkłem, proszę, tobie się gęba nie zamyka.
– Jedno pytanie to jeszcze nie gadanie.
– Ale wyraziłeś zainteresowanie. To już coś!
Royce pokręcił głową.
– Pomyślałem tylko, że może coś jest z tobą nie tak. I ewidentnie miałem rację.
Hadrian nadal szczerzył zęby w szerokim uśmiechu z nadmiernie przyjacielską miną, zadowolony z siebie, jakby zdobył punkt w jakichś wyimaginowanych zawodach. Royce spuścił kaptur, odcinając się od niego.
Konie brnęły przez błoto i czasem żwir, strząsając deszcz z łbów i pobrzękując uzdami.
– Nieźle leje, co? – zagadnął go Hadrian.
– Zamknij się.
– Żona farmera w Olmsted powiedziała, że to najbardziej deszczowa wiosna w ostatniej dekadzie.
– Poderżnę ci gardło, gdy zaśniesz. Naprawdę.
– Podawała zupę w kubkach, bo jej mąż i Jacob, jej wylegujący się całymi dniami i pijący całymi nocami szwagier, potłukli wszystkie porządne gliniane miski.
Royce pognał konia i oddalił się kłusem.
* * *
Royce i Hadrian znaleźli się znowu na ulicy Przekornej w Dzielnicy Dolnej w Medfordzie. Wiosna prawie się kończyła. W innych częściach świata kwitnące drzewka pracowicie wymieniały różowe płatki na zielone liście, ciepły wietrzyk niósł zapach ziemi, a farmerzy śpieszyli się, żeby skończyć sadzenie. Na Przekornej koniec wiosny oznaczał, że cztery dni nieprzerwanego deszczu z rzędu znowu zamieniły zagłębienie u wylotu ulicy w błotnistą sadzawkę. I jak zwykle poziom wody sięgał do otwartego ścieku, który ciągnął się wzdłuż budynków. Rynsztok, eufemistycznie ochrzczony mianem „Mostów”, przelewał się do coraz większej sadzawki, więc cała okolica cuchnęła ludzkimi i zwierzęcymi odchodami.
Nadal padało, gdy Royce, Gwen i Hadrian stali na drewnianej werandzie Domu Medford i patrzyli ponad błotnistą sadzawką na nowy szyld nad drzwiami gospody. Piękna lakierowana tabliczka zwieszała się z klamry z kutego żelaza. Przedstawiała jaskrawoszkarłatny kwiat na wygiętej łodydze z jednym, ostrym cierniem. Kwiat okalały wypisane eleganckimi literami słowa „Róża i Cierń”.
Szyld zupełnie nie pasował do obskurnej oberży o zapadającym się dachu z niepasujących do siebie dachówek i sfatygowanych belek. Mimo opłakanego stanu karczma z wyszynkiem prezentowała się znacznie lepiej niż kiedyś. Jeszcze rok temu gospoda „Ohydny Łeb” nie potrzebowała szyldu, żeby przedstawić się swojej niepiśmiennej klienteli. Brudne okna i obryzgane gnojem ściany mówiły wszystko, co było trzeba. Odkąd Gwen przejęła kontrolę nad gospodą, uprzątnęła bród i gnój, ale największe zmiany zaszły w środku. Nowy szyld był pierwszą zmianą widoczną od zewnątrz.
– Piękny – powiedział Hadrian.
– Lepiej będzie wyglądał w słońcu. – Gwen skrzyżowała ręce, patrząc krytycznie. – Kwiat wyszedł idealnie. Emma go narysowała, a Dixon pomógł przy malowaniu. Myślę, że spodobałby się Rose. – Gwen spojrzała na ciemne chmury. – Mam nadzieję, że w jakiś sposób to widzi. Widzi swoją różę wiszącą nad starymi drzwiami Grue.
– Na pewno to widzi – zapewnił ją Royce.
Hadrian spojrzał na niego.
– No co? – warknął Royce.
– Od kiedy wierzysz w życie pozagrobowe? – zapytał Hadrian.
– Nie wierzę.
– To dlaczego powiedziałeś...
Royce uderzył ręką w poręcz werandy, która była dość mokra, żeby zdołał rozbryzgać wodę.
– Widzisz? – odezwał się do Gwen. – Oto co muszę znosić. Ciągle upomina mnie za moje zachowanie. „Dlaczego nie możesz się uśmiechnąć?”, mówi. „Dlaczego nie pomachałeś do tego dzieciaka? Zabiłoby cię, gdybyś był uprzejmy dla tej starszej kobiety? Dlaczego nigdy nie powiesz niczego miłego?”. A teraz, kiedy staram się okazać odrobinę taktu, co dostaję? – Wyciągnął obie ręce, jakby po raz pierwszy przedstawiał jej Hadriana.
Hadrian nadal wpatrywał się w niego, ale teraz z zaciśniętymi ustami, jakby chciał powiedzieć „Doprawdy?”. Zamiast tego jednak rzucił:
– Jesteś miły tylko przez wzgląd na nią.
– Na mnie? – zdumiała się Gwen. Stała między nimi, więc obracała głowę, patrząc to na jednego, to na drugiego, niewinna i czysta jak kropla rosy. – A co ja mam do tego wszystkiego?
Hadrian przewrócił oczami i ze śmiechem odrzucił głowę w tył.
– Ależ z was para! Kiedy tylko przebywacie razem, to czuję się tak, jakbym się znalazł w towarzystwie obcych ludzi. Nie, nie obcych, po prostu z waszymi przeciwieństwami. On zamienia się w dżentelmena, a ty udajesz, że nie znasz mężczyzn.
Royce i Gwen popatrzyli na niego, jakby nie pojmowali ani słowa.
Hadrian zarechotał.
– Dobrze. Niech od tej chwili dzisiejszy dzień znany będzie jako Dzień Na Opak. I w związku z tym zamierzam pokonać Morze Wonności, żeby napić się w Pałacu Wspaniałego Jadła i Czystej Pościeli.
– Ej! – warknęła Gwen, opierając ręce na biodrach i nie posiadając się z oburzenia.
– Właśnie! – poparł ją Royce. – Kto tu teraz jest niegrzeczny?
– Przestań. Przerażasz mnie. – Hadrian odszedł, zostawiając ich samych.
– Tęskniłam – powiedziała Gwen, kiedy Hadrian wszedł do środka. Wpatrywała się w deszcz uderzający w ogromną kałużę.
– Nie było mnie kilka dni.
– Wiem. Mimo to tęskniłam. Jak zawsze. Czasem się boję... Martwię się, że stanie się coś złego.
– Martwisz?
Wzruszyła ramionami.
– Możesz zginąć, zostać aresztowany albo spotkasz piękną kobietę i nigdy nie wrócisz.
– Jak możesz się martwić? Przecież znasz przyszłość, prawda? – zażartował. – Hadrian mówi, że czytałaś mu raz z dłoni.
Gwen się nie roześmiała. Zamiast tego powiedziała:
– Czytałam z wielu dłoni. – Spojrzała na szyld z samotną różą i na jej twarzy odmalował się smutek.
Royce miał ochotę dźgnąć się sztyletem.
– Przepraszam... Nie chciałem...
– W porządku.
Dla niego to nie było w porządku. Napiął wszystkie mięśnie. Zacisnął dłonie w pięści. Cieszył się, że Gwen na niego nie patrzy. Potrafiła przejrzeć jego obrony. Dla wszystkich innych był nieprzeniknionym murem, wysokim na pięćdziesiąt stóp, z ostrymi jak brzytwy kolcami na górze i fosą u podnóża, ale dla Gwen był oknem bez zasłon z zepsutą zasuwką.
– Mimo to się martwię. W końcu nie jesteś szewcem albo murarzem.
– Nie powinnaś. Ostatnimi czasy nie robię niczego, co wymagałoby martwienia się. Hadrian na to nie pozwoli. Ugrzęzłem przy odzyskiwaniu zagubionych rzeczy, zażegnywaniu sporów... Wiedziałaś, że pomagaliśmy farmerowi zaorać pole?
– Albert załatwił wam pracę w polu?
– Nie, Hadrian. Farmer zachorował i jego żona była zdesperowana. Mieli długi.
– I ty orałeś pole?
Royce uśmiechnął się do niej znacząco.
– Ach, czyli Hadrian orał, a ty patrzyłeś.
– Mówię ci, czego on nie wyprawia! – Royce westchnął. – Czasem nie ma w tym za grosz sensu.
Gwen uśmiechnęła się do niego. Najpewniej poprze Hadriana; większość ludzi tak robiła. Wszyscy myśleli, że dobre uczynki to świetna sprawa, przynajmniej oficjalnie. Jej twarz wyrażała cierpliwe zrozumienie, jakby Gwen była zbyt uprzejma, żeby to powiedzieć na głos. To nie miało znaczenia. Uśmiechała się do niego i na chwilę deszcz ustał. Przez tę jedną chwilę świeciło słońce, on nigdy nie był płatnym zabójcą, a ona nigdy nie była prostytutką.
Wyciągnął ręce, rozpaczliwie pragnąc jej dotknąć, przez chwilę potrzymać w objęciach, pocałować ten uśmiech i uczynić z niego coś więcej niż tylko ulotny blask, który w przeciwnym wypadku zapamięta jako umierającą iskierkę. Jednakże się powstrzymał.
Gwen spojrzała na jego opadające ręce, a potem na twarz.
– Co się stało?
Czy to rozczarowanie zabrzmiało w jej głosie?
– Mamy towarzystwo – powiedział, kiwając głową w stronę ulicy, gdzie trzy nieszczęsne postaci poruszały się w cieniach w pobliżu drzwi kuchennych. – Musisz porozmawiać na ten temat ze swoim barmanem. Dixon wyrzuca resztki za drzwi i przyciąga muchy.
Gwen spojrzała we wskazanym kierunku.
– Muchy?
– Elfy. Grzebią w twoich śmieciach.
Gwen zmrużyła oczy.
– Och, nawet ich nie zauważyłam. – Machnęła ręką. – Nie szkodzi. Powiedziałam Dixonowi, żeby oddawał im wszystkie resztki. Mam tylko nadzieję, że nie wyrzuca ich wprost na błoto. Muszę wystawić tam beczkę albo jakiś stolik.
Royce skrzywił się, patrząc na nieszczęsne stworzenia. Łachmany, które okrywały ich ciała, były ledwie podartymi skrawkami udającymi ubrania. Przemoczone na deszczu elfy wyglądały jak szkielety obleczone skórą. Karmienie ich było przykładem okrucieństwa poprzez dobroć. Gwen dawała im złudną nadzieję. Lepiej dać im umrzeć. Lepiej dla nich, lepiej dla wszystkich.
Spojrzał na nią.
– Zdajesz sobie sprawę, że będą tu wracać. Nigdy się ich nie pozbędziesz.
Gwen szturchnęła go i wskazała ulicę Przekorną.
– Albert przyszedł.
Przybył pieszo. Przesłonięty mglistą zasłoną deszczu podszedł z niesmakiem do budzącej postrach sadzawki. Przemókł do suchej nitki. Nowy kapelusz bez ronda przylegał mu płasko do głowy i zsuwał się nieco na bok. Peleryna lepiła się do jego ciała. Wicehrabia Albert Winslow popatrzył na mroczne jezioro, a potem na stojących po drugiej stronie Royce’a i Gwen.
– Skoro zawsze tak ma być – zawołał ponad sadzawką – to czy nie mogłabyś zbudować mostu nad tą fosą, Gwen?!
– Nie mam praw do zarządzania ulicą! – odkrzyknęła. – Ani rynsztokiem, skoro już o tym mowa. Musisz zwrócić się z tą kwestią do króla albo przynajmniej gildii kupieckiej w Dzielnicy Dolnej.
Albert spojrzał na wzburzoną wodę i z grymasem ruszył przez kałużę.
– Chcę konia! – krzyknął w chmury, kiedy woda sięgnęła mu do połowy łydek. – Na miłość Maribora, jestem wicehrabią! Nie powinienem być zmuszany do brnięcia przez ścieki, żeby się odmeldować.
– Nie stać nas na trzy konie – odpowiedział Royce. – Ledwie dajemy radę wyżywić dwa.
– Teraz już nas stać. – Albert odchylił pelerynę, ukazując sakiewkę. Potrząsnął nią. – Zapłacono nam.
* * *
Sześć błyszczących złotych monet z sokołem Melengaru i dwadzieścia srebrnych z takim samym wizerunkiem leżało na stole w Ciemnym Pokoju. Jako jedyne pomieszczenie bez ani jednego okna służył kiedyś za spiżarnię i schowek na wszelkiej maści sprzęt kuchenny. Gwen zamieniła go w kwaterę główną Riyrii, gdzie Royce i Hadrian prowadzili interesy jako rzezimieszki do wynajęcia. Dostawiła kominek, żeby grzał i oświetlał pokój, oraz stół, na który Albert opróżnił sakiewkę.
Royce przyniósł świecę. Każde królestwo i miasto-państwo biło własne monety, ale tenent był walutą międzynarodową i powinien zawsze ważyć tyle samo, mniej więcej tyle, co zwykle jajko rudzika. Srebrny tenent ważył tyle samo co złoty, ale moneta była większa i grubsza, bo metal był lżejszy. Tak wyglądała teoria i zwykle tak właśnie było w rzeczywistości. Przyniesione monety nie sprawiały wrażenie fałszywych.
– Nawiasem mówiąc, upiekło wam się. – Albert stanął obok ognia i zdjął przemoczony kapelusz. – Lady Martel albo nie wie, że zabrano jej pamiętnik, albo jest zbyt zakłopotana, żeby to zgłosić. Domyślam się, że raczej to drugie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.