Читать книгу Planetside - Michael Mammay - Страница 5

Оглавление

Pomimo tego, co uczyniłem, nie spędziłem nawet jednego dnia w więzieniu. Nieźle to pojebane.

Przesiedziałem może z godzinę w areszcie przed tym, co miało uchodzić za mój proces, ale okazało się formalnością. Na górze zdecydowano o moim losie, zanim jeszcze wybudziłem się ze stazy po podróży powrotnej z Kappy. A konkretniej, uzgodniono wariant adekwatny do sytuacji politycznej i nie miałem zupełnie nic do gadania.

W języku technicznym nazywano to „przesunięciem w stan spoczynku” zamiast poddawania kogoś dochodzeniu sądowemu. W oficjalnym wyroku znalazło się mnóstwo prawniczego żargonu na temat mojej ponadtrzydziestoletniej wzorowej służby, naglących okoliczności, roli, jaką odegrał dowódca sił naziemnych, i tego typu bzdur. Pozwolili mi nawet zachować żołd, choć jego większość szła dla Sharon.

I to właśnie była chyba prawdziwa kara. Żona opuściła mnie jakieś półtora roku temu, sześć miesięcy po moim powrocie, choć część tego okresu zainscenizowaliśmy na potrzeby obiektywów aparatów fotograficznych i kamer. Nie odpowiadała jej perspektywa małżeństwa z pariasem. Nie potrafię jej za to winić. Sam wolałbym tego uniknąć, gdybym mógł. Rozpoznawano mnie na ulicy, śledzili mnie dziennikarze... takie rzeczy szybko zaczynały irytować. Rozstaliśmy się zatem w na tyle przyjazny sposób, na ile tylko było to możliwe w zaistniałych okolicznościach. Zabrałem ze sobą cały ten cyrk, a ona wzięła połowę pieniędzy – tak to bywa. Mogła potraktować mnie gorzej, lecz nie zrobiła tego. Zawsze będę jej za to wdzięczny. Niedługo później zamieszanie w znacznej mierze ucichło do stopnia, w którym mogłem już jako tako funkcjonować, więc zostałem naprawdę sam.

Minęło trochę czasu, zanim uświadomiłem sobie ogrom zmian związanych z porzuceniem wojska, zgodnie ze ścisłymi zasadami którego postępowałem codziennie przez kawał życia. Nagle nie musiałem nigdzie być ani niczego robić, zniknęły nieprzewidziane sytuacje, zniknęli wrogowie. Po jakichś dziewięćdziesięciu dniach nowej rzeczywistości uznałem, że muszę zabrać się do czegoś innego niż tylko przesiadywanie w nowym mieszkaniu i ciągłe picie. Właśnie dlatego wylądowałem w zaawansowanym technologicznie bojowym systemie symulacyjnym wraz z paroma innymi szychami, grając w najdroższą partię laserowego paintballu w Galaktyce. Na drodze do tej chwili nie postawiłem zbyt wielu innych kroków.

Battlesim!™ był hybrydową grą akcji w rzeczywistości wirtualnej, polegającą na tym, że drużyny liczące po maksymalnie dwudziestu uczestników wędrowały fizycznie po symulacji miasta, aby spróbować pokonać drugą ekipę i osiągnąć cel. W naszym przypadku chodziło o zajęcie budynku w wirtualnej rzeczywistości, wyglądającego jak mały, dwupiętrowy hotel. Wyeliminowanie wszystkich członków wrogiej drużyny oznaczało, że zdobędziemy dodatkowe punkty. Dysponowałem pewnymi umiejętnościami w tym zakresie. Sytuację utrudniał nieco fakt, że przeciwnicy zawsze odpowiadali ogniem, starając się wykonać to samo zadanie. Battlesim!™ powstał jako WarTrainer14, zaprojektowany przez Varitech Production Company, w skrócie VPC, jako symulator bojowy dla wojska. Niestety, budżet niezbędny do dokończenia projektu przekroczył możliwości armii i zlecenie dostała inna firma, więc w VPC postanowiono zrobić coś niemal równie korzystnego.

Zamienili symulator w grę dla bogaczy.

Zdecydowanie daleko mi było do bogacza. To dlatego musiałem znaleźć sobie pracę i równie dobrze mogła ona znajdować się w VPC. W firmie naprawdę lubili organizować wydarzenia integracyjne dla kadry kierowniczej, było więc tylko kwestią czasu, zanim dział kadr doszedł do wniosku, że dobrze by nam zrobiło, gdybyśmy pewnego popołudnia pobiegali sobie w symulacji, próbując pozabijać się w wirtualny sposób. Miałem w tej kwestii odmienne zdanie, ponieważ jednak to oni mnie zatrudniali, na dodatek nie wymagając ode mnie wykonywania żadnych szczególnych obowiązków z wyjątkiem gadania z ludźmi na oficjalnych imprezach, ustąpiłem i dałem się namówić.

Moją drużyną kierował Albert Claxton, główny dyrektor finansowy, który w nieprzemyślanym natarciu czołowym szybko doprowadził do śmierci siebie i większości naszego zespołu. Mógł to zresztą zrobić celowo, bo drugą ekipą dowodził Javier Sanchez, nasz dyrektor generalny. Zlikwidowanie szefa to niekoniecznie dobry pomysł.

Nie żebym był szczególnym specjalistą w dziedzinie dobrych pomysłów.

W wyniku tego zagrania tamci dysponowali nad nami przewagą liczebną w stosunku piętnaście do trzech. Wraz z dwojgiem pozostałych mi kompanów czailiśmy się w budynku na uboczu, omawiając strategię, podczas gdy przeciwnicy przeczesywali systematycznie okolicę, poszukując nas. Gdy wchodziłem do gry, oczekiwałem po niej ładnych widoków, ale nie zamierzałem poświęcić jej większego wysiłku. Mogłem teraz kontynuować to podejście, ginąc bohatersko w chwalebnym natarciu, a następnie dołączając do fety z okazji zwycięstwa szefa.

Rzecz w tym, że nie byłem zaprogramowany w taki sposób.

Postanowiłem pokonać dyrektora, nawet gdybym miał przez to wylecieć z roboty. Wszystkie większe szychy z mojej ekipy znajdowały się już w wirtualnych workach na ciała, a pozostałych dwoje uczestników spoglądało na mnie przez upiorne hełmy kojarzące się z głowami insektów, szukając we mnie wsparcia. Zapewne oni też stracą przeze mnie pracę.

Przynajmniej będę miał kompanów do kieliszka.

– Nie możemy zaatakować budynku. Dysponujemy zbyt małą siłą ognia – powiedziałem. Oboje skinęli głowami, albo rozumiejąc, albo z czystej uległości. – Pozostaje nam więc tylko jedna możliwość: spróbować ich wywabić, wciągnąć w pułapkę i wyeliminować. Gdy wszyscy zginą, będziemy mogli wejść do środka. Zapewne nie zostawią nikogo do obrony, bo wszyscy chcą uczestniczyć w polowaniu.

– Ale jest ich piętnaścioro – rzekła Kaitlyn Woo, wicedyrektorka działu inżynieryjnego. Na wyświetlaczu w hełmie widziała piętnaście czerwonych symboli, podobnie jak ja.

– Właśnie – odparłem. – Będę więc grzeszyć nadmierną pewnością siebie, zwłaszcza po wyniku naszej poprzedniej akcji. Nie postrzegają nas teraz jako przeciwnej strony w trwającej bitwie, lecz jako resztki do posprzątania. Dla nich to jak polowanie na lisa.

– Pewnie, ale wciąż mają przewagę pięć do jednego – wtrącił Derek Birchfeld, wicedyrektor działu logistyki. – A my zużyliśmy znaczną część zasobów w głównym natarciu. Czasami nadmierna pewność siebie to po prostu realizm.

Uśmiechnąłem się, choć nie mogli tego dostrzec przez hełm. Claxton przywołał uderzenie z powietrza w najgorszej możliwej chwili. Nasze samoloty nie mogły wtedy otworzyć ognia, ponieważ znaleźliśmy się w strefie rażenia. Nie dysponowaliśmy już zatem wsparciem lotniczym. Przejrzałem jednak to, co nam zostało, i opracowałem plan. Wszyscy, którzy uczestniczyli w grze, byli inteligentni, robili za liderów w swoich dziedzinach, lecz znaleźli się w moim świecie. Tam, gdzie oni widzieli pojedyncze ruchy, ja dostrzegałem kombinacje. Myśleli w sposób sekwencyjny, podczas gdy ja rozumowałem równolegle. Nie było w tym ich winy. Miałem całe życie, żeby to przećwiczyć, a Battlesim!™ pomimo całej swojej złożoności pozostawał grą, na dodatek prostą w porównaniu z realiami prawdziwej walki.

Zresztą nawet gdybym uczynił coś głupiego, nikt by nie zginął inaczej niż w sposób wirtualny.

– Kaitlyn, co byś zrobiła, gdyby mnie tu nie było, a ty byś dowodziła? Odpowiedz szczerze.

Zastanawiała się przez kilka sekund.

– Spodziewałabym się, że wyjdą nas szukać i zostawią budynek bez obrony, jak mówiłeś. Spróbowałabym więc obejść go i znaleźć się od tej strony. – Wskazała trójwymiarową mapę, którą mój hełm wyświetlał między nami. – Przemieszczałabym się szybko i gdybyśmy nadchodzili z tego kierunku, mielibyśmy spore szanse, że nie zauważyliby nas, więc może udałoby się nam ich zaskoczyć. Wślizgnęlibyśmy się do środka i tam umocnili na korzystnych pozycjach.

– Właśnie. To podręcznikowa odpowiedź i jedyny sposób, żeby zwyciężyć.

Niemal widziałem jej uśmiech wywołany moją pochwałą. Nie kłamałem. Podała rozwiązanie, które podsunąłby każdy rozsądny młodszy oficer.

Tylko że oczywiście nie mogliśmy tak postąpić.

Ponieważ w tym przypadku, przy przewadze liczebnej przeciwnika pięć do jednego, sposób podręcznikowy oznaczał pewną porażkę.

– A jak sądzisz, co druga strona teraz myśli? Nie chodzi mi o ich początkowe przemyślenia, tylko o te, które przyszły im do głów, gdy przysiedli na chwilę i zaczęli planować. Czego po nas oczekują?

Po sekundzie Woo skinęła głową, rozumiejąc, o co mi chodzi. Nie bez powodu pełniła swoje stanowisko.

– Oczekują, że zrobimy właśnie tak, jak przed chwilą powiedziałam.

– Zgadza się. I uderzą na nas w tym miejscu. – Wskazałem punkt mniej więcej w połowie drogi do hotelu. – Z dachu mają świetne pole widzenia, mogą też postawić tutaj kogoś na ziemi, żebyśmy nie zdołali zakraść się przez tylne drzwi.

– Czyli zaatakujemy ich w tych miejscach – zaproponował Birchfeld.

– Niezupełnie – odrzekłem. – Gdy tak postąpimy, odkryją, że zachowujemy się inaczej, niż sądzili, a przy tym zostanie im wystarczająco wielu ludzi, żeby mogli zmienić plan i mimo wszystko nas pokonać.

– Brzmi sensownie – skomentowała Woo. – Co zatem robimy? Sam proces analizowania tego wszystkiego jest ciekawy, ale wiem, że znasz już odpowiedź. Czy nie możesz nam jej po prostu podać?

Zaśmiałem się pod hełmem.

– Pewnie. Musimy ich przekonać, że działamy tak, jak się po nas spodziewają. Gdy w to uwierzą, zwiększą się szanse na to, że wyjdą pełnymi siłami, żeby nas powstrzymać. Zwłaszcza jeśli zaatakujemy ich ostro. Ale my uderzymy również na pozycje, w których powinni się znajdować. Ugodzimy ich na dachu, gdzie nie dysponują żadną osłoną, natrzemy też na ich stanowiska obronne. Wtedy jest szansa, że nieco przerzedzimy ich szeregi.

– A jak zamierzamy tego dokonać w jedynie trzy osoby, na dodatek w taki sposób, żeby samym nie wpaść w pułapkę? – zapytał Birchfeld.

– Pokażemy im to, co spodziewają się ujrzeć, a następnie zaatakujemy z innej strony. – Naszkicowałem na mapie ścieżkę. – Już zabrałem się do roboty.

– Czyli naprawdę zamierzamy spróbować zlikwidować szefa? – spytał.

Wzruszyłem przesadnie ramionami, żeby wirtualna rzeczywistość mogła to wychwycić.

– Yhm.

– Brzmi dobrze – uznał. Woo również przytaknęła. Oboje zyskali w moich oczach.

Hełm wirtualnej rzeczywistości działał w podobny sposób jak te, z którymi miałem do czynienia w wojsku, nie było więc problemów z przełączaniem zasobów za pomocą ruchów gałek ocznych. Przywołałem drona i kazałem mu zrzucić kapsułki dymne wzdłuż drogi, którą byśmy nadeszli w wariancie podręcznikowym, bo chciałem wywołać wrażenie, że próbujemy osłonić nasze posunięcia. Nie czekając, wezwałem uderzenie z góry: wybuch powietrzny na dachu i pociski termolokacyjne przeciwko stanowiskom obronnym na poziomie ulicy. Uznałem, że nasi przeciwnicy mogą myśleć w nieco dwuwymiarowy sposób i zapomną o osłonie od góry. Za jakieś trzydzieści sekund będę wiedział, czy dobrze zgadłem. Kolejna przewaga symulacji nad prawdziwym życiem: tutaj dysponowaliśmy tablicą wyników, która mówiła nam, gdy kogoś „zabiliśmy”.

– Pora ruszać – oznajmiłem i skierowaliśmy się do drzwi. – Woo, obserwuj górę i wypatruj dronów. Czegokolwiek, co mogłoby nas dostrzec. Jeśli coś zobaczysz, zgłaszaj natychmiast, żebyśmy mogli to zmylić stosownymi środkami przeciwdziałania. Birchfeld, obejmujesz szpicę. Idź trasą, jaką przesłałem na wasze wyświetlacze, i w jak największym stopniu korzystaj z osłon. Im więcej czasu będą potrzebowali, żeby uświadomić sobie nasze prawdziwe pozycje, tym lepiej.

Gdy Birchfeld otworzył drzwi, uruchomiłem naszego ostatniego drona, by wykonał atak elektroniczny na środki łączności przeciwnika. Zagłuszanie nie działało zbyt dobrze na zawodowe jednostki, ponieważ szkoliły się pod kątem unikania tego typu zagrożeń. Dysponowały planami pozwalającymi im ominąć usterki sieci, więc w prawdziwej walce można było w ten sposób uzyskać jedynie kilka sekund przewagi. W przypadku cywilów liczyłem jednak na dłuższe zamieszanie. Gdybyśmy podczas awarii łączności zdołali zlikwidować część przeciwników za pomocą artylerii, każda z ich podgrup musiałaby podejmować samodzielnie decyzje, zanim porozumieliby się na nowo na innej częstotliwości. W powstałym chaosie część z nich mogłaby pobiec w stronę miejsca, które według nich atakowaliśmy, a inni mogliby zostać na tyłach i się bronić. Na naszą korzyść działało wszystko, co pozwalało ich rozdzielić.

Fala uderzeniowa wywołana trafiającą w cel artylerią ścisnęła mi pierś. Wirtualna rzeczywistość okazała się tak dobra, że przez sekundę niemal wpadłem w panikę. Odetchnąłem głęboko i przypomniałem sobie, gdzie jestem. Nikt z moich towarzyszy nie zawahał się, zapewne dlatego, że nigdy nie znaleźli się pod ogniem prawdziwego ostrzału. Po eksplozji ucichły inne dźwięki i w uszach słyszałem jedynie dudnienie moich stóp o syntetyczną podłogę. Biegnąc, przełączałem ostrożnie tryby na wyświetlaczu. Siedem wrogich ikon pociemniało. Dobrze przewidziałem ich pozycje. Pozostało ośmiu przeciwników – przewaga liczebna wciąż wynosiła niemal trzy do jednego, ale nasza sytuacja i tak znacznie się poprawiła.

Okrążyliśmy narożnik i bezpośrednio przede mną odezwała się palba, gdy Birchfeld otworzył ogień z broni automatycznej. Zanim zdążyłem się zorientować w sytuacji, trzech nieprzyjaciół padło, postrzelonych w plecy, kiedy biegli w przeciwnym kierunku. Zostało pięcioro na troje. Jeszcze lepszy stosunek sił, na dodatek wielce pożądany, ponieważ podczas fazy dezinformacyjnej zużyłem wszystkie nasze zasoby i zostały nam tylko karabiny oraz granaty.

Biegliśmy w stronę celu, przemykając od bramy do bramy i przyciskając się do ścian budynków. Warto było zachować ostrożność, ale uważałem za bardziej prawdopodobne, że przeciwnicy wycofają się teraz i przejdą do obrony. Równie dobrze jak my znali zakres swoich strat. Odzyskali już łączność, mogli więc się zorganizować. Byli liderami korporacji. Ktoś obejmie dowodzenie.

– Gdy będziemy podchodzić, wypatrujcie snajperów w górnych oknach – przekazałem swoim kompanom. Sam wolałbym się chronić we wnętrzu budynku, ze stanowisk ukrytych przed atakiem. Zaczekałbym, aż wróg wejdzie do środka, i wtedy bym go wykosił. Nie oczekiwałem jednak takiego podejścia po amatorach. Spodziewali się, że przyjdziemy. Gdyby użyli snajperów, zdecydowanie utrudniliby nam podejście, więc ich plan nie był zły, a jedynie typowy dla sposobu myślenia żółtodzioba. Na szczęście i tak mogliśmy zbliżyć się do hotelu na piętnaście metrów, nie opuszczając osłon.

Pierwsza kula uderzyła w ścianę kilka centymetrów od głowy Birchfelda. Odłamki odbiły się z trzaskiem od muru, a po krótkiej chwili dobiegł do nas odgłos wystrzału z karabinu. Cholera jasna. Musiałem przyznać, że projektanci wirtualnej rzeczywistości naprawdę zadbali o realizm.

– Snajper – oznajmił Birchfeld; o płynącej w jego żyłach adrenalinie świadczył tylko lekko załamujący się głos. Byłby z niego dobry żołnierz.

– Widziałeś, w którym oknie?

Wychylił głowę za róg i cofnął ją szybko, zanim wróg zdążył oddać kolejny strzał.

– Ostatnie piętro. Drugie okno od lewej. Może też być kolejny strzelec. Chyba widziałem odbicie światła dwa okna dalej.

Miało to sens. Na piętrze znajdowało się pięć okien i zajęli stanowiska w drugim oraz czwartym. To także był niezbyt wyrafinowany pomysł, co nie znaczyło, że nieskuteczny, zapewniał bowiem tamtym jak najlepszy widok na ulicę, skoro nie wiedzieli, z którego kierunku nadejdziemy. Zapewne obstawili również drugą stronę budynku, a piąta osoba miała służyć za ewentualne uzupełnienia. Zastanawiałem się, czy skoro poznali już nasze położenie, przeniosą wszystkie siły jak najbliżej nas, czy też zostaną na obecnych pozycjach, w razie gdybyśmy mieli przyjść z różnych kierunków. Tak czy owak, nie mogliśmy tkwić w miejscu. Wciąż dysponowali przewagą liczebną, byłem więc zmuszony podjąć pewne założenia i zaryzykować. Znajdowaliśmy się w wirtualce, nie w prawdziwym świecie, zatem równie dobrze mogliśmy postawić wszystko na jedną kartę.

– Birchfeld, zostań tutaj i spróbuj zapewnić im zajęcie. Połóż ogień zaporowy. Woo, idziesz ze mną. Zaatakujemy wschodnie wejście, a później jak najszybciej wejdziemy na górę, żeby spróbować zdjąć snajperów od tyłu.

– Rozumiem – odparli oboje.

Birchfeld wystawił karabin za róg i zaczął strzelać. Nie miałem czasu, by obserwować wyniki. Rzuciłem na ulicę granat dymny, żeby osłonić nasze ruchy, a następnie ruszyłem biegiem do wschodnich drzwi w nadziei, że Woo dotrzyma mi kroku. Kilka pocisków poderwało wokół nas pył, ale dzięki dymowi zdołaliśmy dotrzeć bez szwanku pod osłonę budynku. Teraz liczyła się szybkość. Kopniakiem otworzyłem drzwi i wpadłem pochylony do środka. Słusznie zrobiłem, bo kule wbiły się we framugę nad moją głową, sypiąc drzazgami. Woo wystrzeliła zza mnie i przeciwnik znajdujący się w korytarzu upadł.

– Mam go! – zawołała.

– Niezły strzał. Schody. – Nie czekałem, by sprawdzić, czy poszła za mną. Wbiegłem po dwa stopnie naraz na drugie piętro. Nie wiedziałem, jak przeciwnik będzie ustawiony, ale już zdecydowałem, że będę walczył zgodnie ze swoimi wyobrażeniami. Owszem, ryzykowne, lecz musiałem atakować szybko, jeśli chcieliśmy mieć jakiekolwiek szanse. Gdyby w grę wchodzili prawdziwi ludzie, postąpiłbym inaczej. W sumie gdybym w rzeczywistości stanął w obliczu przewagi piętnaścioro do trojga, wycofałbym się i próbował uciec. Jednak tu, w wirtualce, gdy zostało ich tylko czworo, miałem całkiem spore szanse na zwycięstwo. Tak czy siak, za trzydzieści sekund zakończę sprawę i wszyscy będziemy mogli pójść na drinka.

– Bierz drugie drzwi po lewej – poleciłem Woo. – Ja zajmę się resztą.

Wyciągnąłem granat i podszedłem do drugich drzwi po prawej. Uchyliłem je odrobinę, wrzuciłem pocisk do środka i zatrzasnąłem z powrotem. Biegnąc korytarzem, przełączyłem broń na tryb automatyczny. Miałem nadzieję, że symulacja okaże się wystarczająco realistyczna, by mój następny ruch zadziałał. Od miejsca, w którym spodziewałem się wroga, oddzielała mnie ściana, oni zaś, jako nowicjusze, zapewne sądzili, że mury ich ochronią. Jeśli czegoś nie widzisz, nie może cię to skrzywdzić... i takie tam. Wystrzeliłem kilkanaście kul w ścianę i drzwi czwartego pokoju po lewej, a następnie odwróciłem się do wejścia po prawej.

Wywaliłem drzwi kopniakiem. Znajdująca się w środku osoba – nie wiedziałem, czy to mężczyzna, czy kobieta – wciąż wyglądała przez okno, co oznaczało, że Birchfeld nadal zapewniał jej zajęcie. Żołnierz odwrócił się do mnie, obracając karabin, ale nie dość szybko. Miałem go już na celu i dysponowałem przynajmniej dwiema sekundami przewagi.

Zamarłem.

Nie była to kwestia systemu ani broni, lecz mnie samego. Nie pociągnąłem za spust. Chwilę później mój hełm zdechł. Komputerowy kobiecy głos poprosił mnie, żebym usiadł, a gdy to zrobiłem, na wewnętrznym wyświetlaczu pojawił się obraz. Mogłem obejrzeć resztę bitwy, przełączając się między kilkoma kamerami. Nie potrwało to długo. Woo przegrała walkę i poległa, a ja nie trafiłem kobiety, do której strzelałem przez ścianę. Mój granat zadziałał, ale wciąż zostało troje przeciwko Birchfeldowi. Zdołał zlikwidować jedno, zanim go dopadli.


Chyba najlepszym elementem kompleksu symulacyjnego był przylegający do niego bar wraz z wygodnymi stołkami ze sztucznej skóry i luksusowymi wysokimi stolikami. Mieli też świetny wybór whiskey, z którego skorzystałem, ponieważ to korporacja opłacała rachunek, a ja i tak zamierzałem wracać do domu transportem publicznym. Sączyłem właśnie drugą bardzo drogą single malt z Ferry Trzy.

Przy stoliku obok brylował Phillip Tannard, dupek z księgowości, głośno opisując przebieg bitwy dla kilku zebranych wokół niego przydupasów.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Planetside

Подняться наверх