Читать книгу Dzwony - Michalina Domańska - Страница 4
Dzwony
ОглавлениеChata Serafiny stała nawprost kościoła. Z okien widać było wysokie, zmurszałe ogrodzenie cmentarne i stojącą w rogu bardzo starą, pochyloną, ciekawej struktury dzwonnicę kościelną. Starszą była od kościoła, z modrzewiu postawiona, wycięta w arkady spiczaste, przez które widniały dzwony. Dzwony milczały w nieruchomość kamienną zaklęte — od lat już piętnastu. I ta sygnaturka, jak ptaszek świergotliwa, srebrnym głosem śpiewająca z pośpiechem; i ten dzwon wielki, dawniej w niedzielne ranki natarczywie wołający po przez łany szerokie i lasy rozległe, i ten największy, którego głos gromowy napełniał serca radosnem wzruszeniem, gdy huczał zwiastując, że Pan się narodził w stajence, lub że wstał z martwych po dniach męki.
Milczały wszystkie zdjęte snem śmiertelnym. Nigdy już porywającym chórem nie śpiewały nad barwną, rozmigotaną, wijącą się śród zielonych zasłuchanych pól — procesją; nie koiły serc słodkiem pozdrowieniem Marji w zapadające ciche zmierzchy; nie żegnały nikogo na sen wieczny; kamiennie milczały, jak gdyby im serce wyrwano, gdy cicho tajemnie, pośpiesznie, w cieniach nocnych, oddawano poświęconej ziemi — matce zmożone, zmęczone ciała tych szczęśliwszych, co odchodzili na zawsze. Nie wieściły też ślubowin niczyich: przysięgi wiążące dwa życia składano po cichu, w cieniu komory, przed starszym, kryjąc się z tym obrzędem jak ze zbrodnią. Za przykładem dzwonów i wieś skamieniała w milczeniu. Od lat piętnastu nie zadźwięczał tu nigdy ochoczy bębenek, nie zaniosły się skrzypki piosenką miłą, jak świergotanie ptasie. Nawet łany i pola milczały nie ożywione śpiewem dziewczęcym. A ludzkie twarze wyglądały jak wykute z tego szarego polnego kamienia, zaklęte w moc, twardość i milczenie.
Serafina dniami całemi wysiadywała przy okienku z prząśnicą. Była pierwszą prządką we wsi i zabierała bogatszym gospodyniom len do uprzędzenia. Gdy zmierzch zapadał, nie zapalała światła, przędła „na pamięć” szybko i wprawnie i wciąż spoglądała w okno. Zdala już matczyne oczy poznawały śród powracających z młocarni dworskiej chłopaków — Staśka jedynaka. On jeden miał tę wysmukłość młodego świerczka i te ruchy śmiałe, sprawne, gibkie, tak różne od niezdarnych niedźwiedziowatych poruszeń towarzyszy. Gdy wchodził, szara smutna izba rozjaśniała się blaskiem jego młodości. Na nim jednym tłocząca atmosfera nie wyrzeźbiła dotąd znamiennych rysów. Głowę nosił do góry, a siwe oczy pod brwiami czarnemi patrzyły śmiało i bystro jak u młodego jastrzębia, chociaż śmiać się i radośnie błysnąć nie umiały. Była w nim rodzinna zawzięta moc, taka co przetrwać umie — lecz był zarazem i ogień jakiś tajony, który płomieniem buchnąć potrafi. Matce patrzącej na niego, chwilami serce zamierało w piersiach: takusieńki był jak i ojciec jego — „prowodyr...” Chroń go Boże! chroń jego młodą głowę!... Lęk straszliwy lodowatemi palcami ściskał jej serce... Ach, pamiętała... zgłoskami krwawemi jak rana, zapisane miała w pamięci każdą chwilę tych przeraźliwych dni...
Gdy tak przy okienku, wychodzącem na dziedziniec kościelny i starą dzwonnicę, schodziły jej dnie całe — przestrzeń ta zaludniała się dla niej marami. Przed jej oczami odżywało wszystko...
Widziała jak przez kościelny dziedziniec w jasny poranek Zielonych Świąt [dzień Zielonych Świątek jest uprzywilejowanym dniem ślubów na Białejrusi], sunął strojny jej orszak weselny. Maj śmiał się do świata tak czarownie i radośnie, jak nigdy już potem, dzwony rozkołysały, rozedrgały przestwór tryumfalną swą pieśnią, odurzająca woń tataraku i brzózek, któremi przystrojono świątecznie kościół i dziedziniec, biła do głowy rozkosznym czadem.
Ona szła na czele orszaku w pasiastych, przez siebie wytkanych, samodziałach, w koszuli cienkiej, ślicznie na ramionach zahaftowanej, pracowitem arcydziele długich dni zimowych, w gorseciku pąsowym jak mak. Na szyi miała niezliczone sznury świecących i wszystkiemi barwami tęczy grających paciorek, zakończonych pękami wstęg, na głowie wianek z czeremchy. Popłakiwała trochę...................