Читать книгу Wylęgarnia. - Miroslav Zamboch - Страница 11

Barbarossa i Filip wynajmują strzelców

Оглавление

Nowak Barbarossa przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik ucichł. Para przeszła tuż przed maską samochodu, chłopak obejmował dziewczynę w pasie. Śmiali się. Obydwoje mieli plecaki, w których zmieściłby się ekwipunek na pieszą wycieczkę w okolice ostatnich przystanków komunikacji miejskiej.

– Strasznie dużo tu studentów – zauważył Filip. Otworzył schowek w desce rozdzielczej i wyciągnął dwie pary okularów. Jedne podał Barbarossie, drugie założył. – Zabawki Grubera, które mają nam pomóc poruszać się w świecie potworów – skwitował. – Doskonale zminiaturyzowane.

– Wyglądają na całkiem normalne. – Barbarossa spojrzał na nie przelotnie. – Chociaż te moje są trochę inne. Ciekawe dlaczego. – I znowu obserwował okolicę.

Samochód stał w cieniu betonowej ściany gigantycznego stadionu. Mieli przed sobą wystarczająco dużo miejsca, by wykręcić bez cofania, gdyby zaszła taka potrzeba.

– Wywaliłem te oprawki, które dał nam Gruber, i długo go męczyłem, żeby całe to ustrojstwo zainstalował w okularach od Armaniego. Musiał wszystko jeszcze bardziej pomniejszyć. Ma pan pociągłą twarz, więc zamówiłem dla pana trochę inny model.

– Skąd to nagłe zainteresowanie modą? – zaciekawił się Barbarossa. Ustawiwszy pudełeczko ze źródłem M-pola na desce rozdzielczej, dwoma miniaturowymi potencjometrami regulował krążek lokalizatora, dopóki ten nie zaczął pokazywać prawidłowego ustawienia.

Okulary leżały doskonale. Nawet przy gwałtownym ruchu głową nie przesuwały się ani o milimetr.

– Pana płaszcz kosztuje tyle, ile wynosi równowartość dwóch średnich płac w tym kraju. Chyba każdego by zastanawiało, dlaczego nosi pan okulary à la Terminator iv. A teraz pański image nie budzi podejrzeń, dzięki czemu nie będzie pan zwracał na siebie niepotrzebnej uwagi. Po prostu manekin w średnim wieku.

– Bardzo lubię płaszcze i w ogóle ubrania wysokiej jakości – wyznał po chwili Barbarossa. – Kiedy byłem mały, nosiłem buty po ojczymie i żeby z nich nie wypaść, musiałem wypychać je słomą.

Filip rzucił wspólnikowi krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedział.

– Te szare pudła za nami to akademiki. Mieszkania studentów – zmienił temat.

– Tak – przytaknął Barbarossa. Wyciągnął jeden ze swoich rewolwerów i sprawdził, czy któryś z nabojów nie ma uszkodzonej spłonki. Wszystko w porządku. Wiedział to już wcześniej, ale przecież nigdy nie zaszkodzi sprawdzić dwa razy.

– Dlaczego przywódcy miejscowego półświatka spotykają się właśnie tutaj? Bliskość akademików? – zapytał Filip.

– To nie są żadni przywódcy. To takie typki, co mają pod sobą kilku ludzi i najmują się do różnych niebezpiecznych robót. Na Strahovie jest dużo klubów, w większości chodzą do nich studenci i obcokrajowcy. Potężne obroty, żadnych problemów z policją. Traktują tę okolicę jak swoją bazę. Utrzymują porządek i dzięki temu nieźle zarabiają. Poza tym w tych betonowych koszmarach jest niezła strzelnica i burdel.

– Ciekawa kombinacja – stwierdził Filip. – Idziemy werbować?

Zamiast cokolwiek odpowiedzieć, Barbarossa wysiadł i ruszył w stronę odrapanych drzwi wtopionych bezpośrednio w betonową skorupę stadionu. Okoliczne słupy nośne były niemal w całości pokryte graffiti, ale szara ściana przy wejściu nie miała nawet jednej plamki. Bez wahania otworzył drzwi i wszedł do środka. Młody chłopak w sportowej kurtce, który stał przy schodach prowadzących w dół, zerknął w jego stronę, ale szybko się odwrócił. Widać było na pierwszy rzut oka, że od dawna nie prał dżinsów. Adidasy miał rozwiązane i sznurówki luźno leżały na ziemi.

– Styl moskiewskiej młodzieży mniej więcej sprzed pięciu lat – powiedział Filip po francusku.

Chłopak spojrzał na niego podejrzliwie.

– Przestępcy na całym świecie zawsze są trochę w tyle – odparł Barbarossa również po francusku.

– Z prawej strony ma rewolwer. Pythona.

– Już mówiłem, zawsze są w tyle. – Barbarossa wzruszył ramionami. – Powinien się uczyć języków obcych i zostać przestępcą międzynarodowego formatu. Jak my dwaj.

Na dole przywitał ich smród dymu papierosowego i dźwięki zderzających się kul bilardowych. Najwyraźniej maniacy tego sportu korzystali z przedpołudniowych zniżek i ofert specjalnych. Półmrok rozjaśniany jedynie słabym światłem papierowych lamp wiszących nad stołami bilardowymi nie był w stanie zamaskować brzydoty tego miejsca. Tuż przy suficie leniwie kręciły się śmigła wentylatorów, tworząc w powietrzu wiry z dymu.

– Bar i salon dla prominentów znajduje się na tyłach. – Barbarossa wskazał właściwy kierunek.

– Wygląda to jak scenografia kiepskiego filmu o amerykańskim podziemiu alkoholowym z lat dwudziestych – skomentował Filip ponurą atmosferę lokalu.

– Zawsze są w tyle – stwierdził raz jeszcze Barbarossa. – Już panu mówiłem.

Szli środkiem pomieszczenia pomiędzy stołami bilardowymi. Tłuścioch z kijem w ręku przerwał na moment grę i zrobił im przejście.

– Będzie ich dwóch. Wydaje im się, że są nieźli. Igor, taki łysy wąsacz, to Rosjanin. W Chorwacji nabrał wprawy w zabijaniu. Tutaj też najczęściej załatwia sprawy własnoręcznie. Póki co całkiem nieźle sobie radzi. Potem taki młodszy facet, gdzieś koło trzydziestki, na karku kilka złotych łańcuchów. Nazywają go Grzechotnik. Jest trochę bardziej niebezpieczny. Myśli, ale kiedy już podejmie decyzję, nie ma żadnych oporów i strzela. Zlikwidował dwóch ludzi, którzy chcieli kontrolować Strahov jeszcze przed nim.

– Myślałem, że Praga to spokojne miasto w sercu Europy – stwierdził w zadumie Filip.

Barbarossa zerknął na niego z ukosa. Odniósł wrażenie, że jego towarzysz pustym wzrokiem patrzy gdzieś w przestrzeń, jakby nic go nie interesowało. Z doświadczenia wiedział jednak, że obserwuje i rejestruje wszystko i wszystkich dookoła. O wiele dokładniej i staranniej niż on sam.

– No tak, właściwie to całkiem spokojne miejsce. Kiedyś nawet chciałem się tu osiedlić, ale... – nie dokończył. Stanęli przed przeszklonymi drzwiami oddzielającymi pokój dla miejscowych szych od ponurej sali bilardowej.

– Niech pan się nie odzywa za często. Było tutaj kilka strzelanin z Wietnamczykami. Nie przepadają za Azjatami. Dopóki będą myśleli, że jest pan moim ochroniarzem, wszystko będzie ok.

– Rasizm w sercu Europy? Przerażające, dokąd ten świat zmierza.

Barbarossa pchnął drzwi czubkiem buta i wszedł do środka. Jedną trzecią pomieszczenia zajmował owalny bar, jedną trzecią wielki stół otoczony wygodnymi fotelami, a resztę stoliki – kombinacja szkła i błyszczącego metalu – oraz utrzymane w podobnym stylu krzesła bez oparć. Oświetlenie zabudowane w suficie łagodziło nieco futurystyczny wystrój.

Przy największym stole siedziało w fotelach ośmiu mężczyzn – Igor na jednym końcu, Grzechotnik na drugim.

– Wielki pan rewolwerowiec zaszczycił nas wizytą – burknął Rosjanin.

Jego czeski wciąż był nienaturalnie miękki.

– Przynajmniej są ludźmi, a nie jakimiś potworami nie z tego świata – mruknął pod nosem Filip po francusku.

Barbarossa nie zareagował. Podszedł do stołu i kolejno patrzył każdemu z mężczyzn w oczy. Połowa odwróciła głowę, dwóch zrobiło wystraszoną minę. Tylko Igor i Grzechotnik wytrwali w zupełnym bezruchu.

– Potrzebuję ludzi. Ludzi ze spluwami, którzy nie boją się z nich korzystać. Nie mam czasu, żeby gadać z każdym z osobna. Będę rozmawiał tylko z szefami.

– A z jakiego powodu mielibyśmy cię słuchać? Nie przepadamy za kolesiami, którzy pozują na elitę gangsterki – warknął urażony Igor.

Barbarossa od razu się zorientował, że ci faceci nie kierują się zasadą staroświeckich dżentelmenów, by nie tykać alkoholu przed czwartą po południu.

– Dobrze płacę.

– To jest argument, który przebije wiele innych – szepnął Filip. – Czasami przekonania religijne, a czasami nawet miłość do ojczyzny.

– Dla każdego po sto pięćdziesiąt euro za każdy dzień czekania, a w razie jakichkolwiek działań cztery razy więcej. Dla szefa dodatkowo trzy dychy za każdego faceta, którego ze sobą przyprowadzi.

– Dlaczego euro? A jak będę chciał w dolarach? – zapytał spokojnie Grzechotnik.

– Kwoty pozostają bez zmian.

– Ale to jest niekorzystny kurs! – nie potrafił zrozumieć Igor.

Barbarossa milczał. Wiedział, że młody gangster go sprawdza, chce się przekonać, czy jego potencjalni pracodawcy mogą załatwić inną walutę. W rzeczywistości każdy chciał mieć płacone w euro.

– A co to za robota? Nie chcę, żeby moi ludzie wpakowali się w jakieś kłopoty z policją – kontynuował zaczepnie Grzechotnik.

– Trzeba pokazać kilku kolesiom, gdzie jest ich miejsce. Oni na pewno nie będą mieszali do tego policji – odparł Barbarossa. – Zwłaszcza że na koniec powinni być martwi.

Wszyscy wbili w niego wzrok, nikt nie zwracał uwagi na stojącego tuż za nim Filipa.

– Wchodzę w to. Razem ze mną będzie jeszcze trzech – powiedział mężczyzna o niesymetrycznej twarzy.

Barbarossa kiwnął głową na znak, że przyjmuje ofertę. Spoglądał na każdego z osobna, a jednocześnie na nikim nie zatrzymywał wzroku. Znał faceta, który pierwszy zgodził się na współpracę. Z niewiadomych przyczyn przezywali go Lucie i ze wszystkich tu obecnych cieszył się w światku przestępczym najniższymi notowaniami. Zaproponowana kwota była dla niego i jego soldateski czymś więcej niż solidnym zarobkiem.

– Ja też – momentalnie poparł go Igor, żeby przypadkiem nikt go nie ubiegł. – Razem ze mną będzie jeszcze ośmiu.

Jako ostatni przyłączył się Grzechotnik. Obiecał załatwić czterech strzelców. Barbarossa wiedział, że ma ich na podorędziu co najmniej trzy razy tyle. Prawdopodobnie zgodził się wejść w to tylko po to, by sprawdzić, o co właściwie chodzi.

– No to jesteśmy umówieni – stwierdził Barbarossa i przypomniał na odchodnym, kto obiecał ilu ludzi.

– Zaliczka. Ja chcę zaliczkę. – Igor wykrzywił twarz w szyderczym grymasie.

– Za gotowość do działania płacę za trzy dni z góry. Po trzech dniach kolejna wypłata, pasuje? – zapytał Barbarossa beznamiętnie. Nie czekając na odpowiedź, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął gruby rulon banknotów.

Zapadła cisza. Wprawdzie przed chwilą też nikt nic nie mówił, ale teraz cisza miała o wiele większy ciężar, o wiele większą gęstość i zagłuszała nawet stukot przypadkowych zderzeń kul bilardowych. Barbarossa miał w ręku plik banknotów o nominale pięciuset euro. Wszyscy domyślali się, ile może być pieniędzy w takim pliku. Barbarossa wiedział to dokładnie – trzymał dwieście pięćdziesiąt banknotów, czyli milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy euro.

– Cholera, potrzebne mi są drobne – mruknął, schował pieniądze do kieszeni i sięgnął do drugiej. Tym razem wyjął równie okazały rulon banknotów o nominale stu euro. Bez mrugnięcia odliczył dla każdego gangstera odpowiednią kwotę. Zachował beznamiętny wyraz twarzy, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z chciwych spojrzeń. – No to jesteśmy umówieni. – Położył na stole ostatni banknot.

Nikt nie protestował, osiem par błyszczących oczu gapiło się hipnotycznie na jego kieszenie.

Barbarossa ruszył w stronę wyjścia, ignorując wzrok Igora. Łysol wstał, żaden z obecnych nawet nie chrząknął. Barbarossa szedł dalej, w przytłumionym świetle błysnął chromowany pistolet.

– Ten szmal...

Świst uciął zdanie i rękę, która trzymała broń. Z tętnicy trysnęła krew i obryzgała szklany stół. Barbarossa powoli się odwrócił. Tym razem to na niego nikt nie zwracał uwagi, wszyscy byli skupieni na Filipie stojącym niespełna metr od Igora. Na klindze miecza nie został nawet najmniejszy ślad krwi. Zszokowany Igor patrzył tępo na kikut zakończony tryskającą fontanną. Potem spojrzał z wyrzutem na Filipa, ale nic nie powiedział. W momencie kiedy ugięły się pod nim kolana, miecz znowu błysnął. Głowa spadła na stół, pomiędzy szklanki, a kostki lodu z przewróconej miski rozsypały się niczym kry płynące w rzece krwi.

Z oczu zgromadzonych znikła chciwość, w jej miejsce pojawił się strach.

– Czy ktoś z was może sprowadzić do mnie ludzi Igora? Są mi bardzo potrzebni – Barbarossa przerwał ciszę.

– Ja – zgłosił się Grzechotnik, choć nawet wtedy nie oderwał wzroku od głowy leżącej między drinkami.

– W takim razie teraz pracujemy dla ciebie – wywnioskował mężczyzna, który jako pierwszy przyjął propozycję Barbarossy. W jego głosie wyraźnie dało się słyszeć rozpacz.

Barbarossa analizował to przez chwilę.

– Nie, pracujecie dla...

– ...dla królowej – dokończył za niego Filip. – Posprzątajcie tu, ale porządnie, nie chcemy żadnych problemów z policją.

Nikt nie śmiał się sprzeciwić. Problem z uprzedzeniami rasowymi nagle znikł.

– I tak nie dalibyście rady udzielić mu pierwszej pomocy.


– Jest pan bardzo szybki, ale mimo to pozwolił mu pan wyciągnąć broń – ocenił całe zajście Barbarossa już na zewnątrz.

– Pozwoliłem mu się łudzić, że ma szansę – przytaknął Filip. – Jestem też bardzo skromny.

Obok nich przeszła kobieta – ubrana prosto, zwyczajnie. Jej płaszcz łopotał na wietrze i owijał się wokół ciała. Obydwaj jak na komendę zatrzymali się i długo w nią wpatrywali.

– Nie dla nas – powiedział w końcu Barbarossa.

– I to jest w niej fascynujące. Piękna i czysta.

– Używa Chanel No. 19.

– Nie znam się na perfumach.

– Czasami to się przydaje.

– Pewnie tak.

Wsiedli do samochodu. Parkę, którą spotkali, zanim jeszcze weszli do knajpy, zauważyli teraz za jednym z betonowych słupów. Całowali się. Barbarossa wolno przejechał przez kałużę i włączył się w prąd samochodów na ulicy Vanička.

– Muszę sprawdzić pocztę. Pojadę do centrum zobaczyć, co jest w skrzynce.

Filip tylko przytaknął.

– Czeka pan na jakiś list? – zapytał, kiedy stali na czerwonym przy Andělu.

– Nie, zabroniłem jej pisać. Ale i tak pójdę sprawdzić.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wylęgarnia.

Подняться наверх