Читать книгу Koniasz. Wilk samotnik - Miroslav Zamboch - Страница 6
Prolog
ОглавлениеDębowe, okute żelazem drzwi zamknęły się ze skrzypieniem przenikającym do szpiku kości, płomienie pochodni wyprostowały się jak na komendę i przestały trzepotać w przeciągu.
– To sprawia okropne wrażenie – zauważył mężczyzna, który do ciemnego wnętrza wszedł jako pierwszy.
Od niewidocznych w ciemności ścian odbiło się echo wzmocnione odgłosem kapiącej wody.
– I diabelnie tu wilgotno, a to nie wyjdzie na dobre moim stawom.
– Więzienie jest własnością Waszej Wysokości – odpowiedział drugi z mężczyzn niemal drwiącym tonem. – Chyba sobie Wasza Wysokość nie życzy, aby więźniowie mieli tu wygody.
– Rad jestem, że mogę zawsze polegać na bystrości waszego umysłu, Ekscelencjo – odrzekł mężczyzna tytułowany Jego Wysokością, nie kryjąc rozbawienia. – A cóż dla swojego cesarza zrobicie teraz?
Jego Ekscelencja Rick Varatchi, stryjeczny brat Jego Cesarskiej Wysokości Orlanda Saxmundsena i równocześnie jego prawa ręka, zdjął ze ściany przygasającą pochodnię i machnął nią, aby płomień się rozpalił.
– Oświetlę nam drogę, byśmy nie spadli z tych śliskich, stromych schodów. Może nie powinniśmy Blatvovicowi pozwolić, żeby to swoje przedstawienie urządził właśnie tutaj?
– To wariat – oznajmił cesarz, wzruszając ramionami.
Obaj zaczęli ostrożnie zstępować w dół poprzez osaczającą ich ciemność. Światło pochodni wydobywało tylko niewielki fragment przestrzeni.
Zimna wilgoć, ponure otoczenie i martwota tych podziemi nasilały się z każdym przebytym stopniem.
– Blatvovic, jesteśmy tu! – zagrzmiał w ciemność drugi człowiek imperium.
Wysoko nad nimi z niewidocznego sklepienia spadło grono ciężkich kropel. Dzban wypełniłyby zaledwie do jednej trzeciej, ale do tego, aby zgasić pochodnię – wystarczyło ich.
Czekali przez chwilę w zupełnych ciemnościach, aż wreszcie kilka metrów pod nimi ktoś odsunął klapę, za którą znajdowała się kupa żarzącego się węgla, i czerwonawy poblask zmieszał się z czernią. Niewyraźnie rozeznawali sylwetkę mężczyzny stojącego nad dogasającym ogniskiem, nad nim wisiał na sznurach człowiek zawinięty w tyle warstw płótna, że przypominał olbrzymi kokon.
– Wiele tu nie widać – mruknął cesarz z niezadowoleniem. – Jeśli przedstawienie okaże się niewiele warte, rzucimy go katom. Załatwią się z nim szybko.
– Ale wtedy będziecie musieli oddać mi piwnicznego, którego wygraliście ode mnie w karty – Varatchi przypomniał stawkę zakładu. – Ja od początku nie wierzyłem w ani jedno jego słowo.
– Tym gorzej dla Blatvovica, kaci dostaną za zadanie dowieść na jego przykładzie, co naprawdę potrafią.
Mężczyzna w dole podniósł ręce, w jednej trzymał nóż, a w drugiej duży lejek. Oba te przedmioty nawet w słabym świetle błyszczały srebrzyście. Przez chwilę stał bez ruchu, po czym zaczął się kołysać z boku na bok i wyglądało na to, że śpiewa. Niczego jednak nie słyszeli. Dopiero po chwili zaczęła do nich docierać nieprzyjemnie brzmiąca, stopniowo nasilająca się melodia, kakofonia dysharmonicznych dźwięków, pozbawionych jakiegokolwiek rytmu, jakiejkolwiek prawidłowości.
– Wariat – mruknął znowu cesarz.
Mężczyzna poderwał się nagle, ostrze błysnęło w ciemności, ofiara targnęła się w kokonie, na ułamek sekundy przenikliwą ciszę przerwało śmiertelne bulgotanie, a zaraz po nim dało się słyszeć staccato tryskającej cieczy rozpryskującej się o metal.
– Poderżnął mu gardło – oznajmił z niezadowoleniem Varatchi.
Węgielki pobudzone do życia ruchem powietrza rozjarzyły się, obaj szlachetnie urodzeni ujrzeli wyraźnie, jak mężczyzna łapie tryskającą krew do lejka i równocześnie połyka ją łapczywie.
– Ohydne – oznajmił cesarz z niesmakiem.
Obrzydliwe widowisko trwało kilka długich sekund, może nawet ich dziesiątek, ciemność sprawiała, że jeszcze bardziej się dłużyło, zdawało rozciągać się w czasie, wreszcie rozległ się metaliczny dźwięk odrzuconych na kamienną posadzkę lejka i sztyletu, ludzki upiór odwrócił się bokiem, zakręcił rękami pozornie chaotycznego młyńca i pochylił się, jakby miał zamiar wymiotować.
Jednak zamiast niestrawionej krwi, z jego ust wydobył się blask niebieskiego płomienia, który wgryzł się w kamienną ścianę i rozżarzył ją w mgnieniu oka. Cesarz i jego towarzysz instynktownie uskoczyli przed gorącem aż do najdalszej części półpiętra. Nadprzyrodzone, piekielne zjawisko trwało jeszcze przez kilka uderzeń serca, później, na szczęście dla wszystkich obecnych, ogień w końcu przygasł, mężczyzna upadł, a wrzące pęcherze żaru na kamieniach tworzących fundamenty zamku zaczęły powoli i niechętnie tężeć.
W podziemiach znów było wilgotno i mroczno, ciemność rozpraszała teraz tylko żarząca się jeszcze ściana.
– O mało co nas nie zabił – stwierdził Varatchi, wbijając wzrok w bezwładne ciało. – Z drugiej strony, nie mogę powiedzieć, że spektakl nie robił wrażenia.
– Ale nie stanowił sposobu zawładnięcia mocą – sucho odrzekł cesarz. – Musimy znaleźć inną drogę. Zakład wygrałeś.
Wielki Wojewoda Varatchi nie wyglądał na ucieszonego, raczej na zamyślonego.
– Straż! – zawołał władca.
Ciężkie drzwi piętro wyżej rozwarły się i do gorącej duchoty podziemnego więzienia wpadło czterech zbrojnych.
– O ile żyje – Saxmundsen wskazał na bezwładne ciało – niech go opatrzą i kiedy przyjdzie do siebie, przekażcie go katom. Chcę, żeby wypróbowali na nim jego własne inkwizycyjne metody. Jakiś czas temu mnie nimi zanudzał.
Zbrojni bez wahania ruszyli na dół, naprzeciw żaru. Cesarz nie musiał uzupełniać swojego rozkazu groźbami. Każdy wiedział, co nastąpi, jeżeli nie będzie spełniony do ostatniego szczegółu.
Varatchi przez chwilę przyglądał się, jak strażnicy błyskawicznie odciągnęli ciało dalej od niebezpiecznego źródła gorąca, a później odwrócił się i ruszył do wyjścia jako pierwszy, co graniczyło z nieuprzejmością.
– Będziemy musieli spróbować czegoś całkiem innego – mruknął bardziej do siebie niż do towarzysza. – Lecz na razie nadal za mało wiemy.
Kilkadziesiąt minut po tym, jak tak nieformalnie i niezgodnie z etykietą opuścił swojego stryjecznego brata i Jego Cesarską Wysokość w jednej osobie, władcę życia milionów i większości znanego świata, usiadł na drewnianym krześle w komnatach, które również tutaj, w cesarskim pałacu, zwykł uważać za swoje.
Stary sługa napełnił puchar czerwonym winem i oddalił się bez dalszych poleceń. Wiedział, że jego pan potrzebuje do rozmyślań zupełnej samotności i spokoju.
Na stole z polerowanej kości słoniowej, po jego prawej ręce, leżała wytarta skórzana okładka wypchana pożółkłymi papierami i pergaminami. Rick Varatchi przyciągnął ją i ostrożnie otworzył. Autor zbioru zatytułował go „Księgi najemników”. Zawierał on nazwiska mężczyzn, ich rysopisy, omówienia czynów, których dokonali naprawdę, oraz takich, których – jak wierzono – dokonali prawdopodobnie. Niekiedy trudno było odróżnić, co jest prawdą, a co zmyśleniem lub zamierzonym kłamstwem. Ale i kłamstwo niosło informację, bo zostało stworzone w jakimś celu.
Początkowego właściciela rejestru Varatchi sam kazał przed laty zabić, ale pomimo to musiał później podjąć spory wysiłek, aby zbiór posiąść. Od tego czasu sam do niego dodawał dziesiątki nowych stron zapisanych zamaszystym, energicznym pismem. Jak dawniej, tak i dziś największa część „Ksiąg najemników” poświęcona była człowiekowi zwanemu Koniasz.
– To on – powiedział cicho Rick Varatchi i napił się wina, wcale nie zwracając uwagi na jego smak. – Ten, który wie więcej niż ja. Ale to się zmieni.