Читать книгу Percepcja - Miroslav Zamboch - Страница 4

Оглавление

Falowała na parkiecie z przymkniętymi oczami, w sposób uświadamiający każdemu znajdującemu się w pobliżu mężczyźnie, że to właśnie lubi. Nie miała takich piersi, jakie lansuje obecnie silikonowa moda, raczej mniejsze niż większe, ale jędrne i zachęcające do dotknięcia, a do tego nogi dłuższe, niż wydawało się to możliwe. W pępku połyskiwał jakiś kamyczek, na policzkach róż. Starzy, dobrzy Guns N’ Roses mocniej szarpnęli struny, a ona przegięła się, jakby chciała TEGO właśnie teraz. Wychyliłem resztkę wódki, szurnąłem szklaneczką po blacie baru i ruszyłem ku niej. Miejsca było dość. Mężczyźni gapili się, a kobiety usuwały z widoku, żeby ich nie porównywać.

Stanąłem przed nią i czekałem. Czekanie mi nie przeszkadzało, jej widok był przeznaczony dla bogów. Ponieważ jednak, na nieszczęście dla nich, bogów nie ma, był to widok dla mnie.

– Spadaj, pacanie.

Dziewczyna tak mnie zafascynowała, że zupełnie nie zauważyłem, kiedy ten facet podszedł. Barczysty, mojego wzrostu, w ciuchach, których na pewno nie nabył w byle butiku. Przystojny, pewny siebie typek. Nie wierzyłem, by to ubranko kupił za swoje, wydawał się zbyt młody. Żeby taką pewność siebie wypracować osobiście, potrzebowałby minimum dwudziestu lat więcej. A żeby odważyć się ją zaczepić – całego życia.

– Masz bogatego tatusia, co nie? – oceniłem go.

Położył mi rękę na ramieniu i skrzywił się. Przypomniałem sobie, że podobny pysk znam z telewizji, tylko wyraźnie starszy. A więc nie synek biznesmena, ale polityka.

– Skopię ci dupę – oświadczył, rzucając okiem gdzieś za mnie.

Ona już nie tańczyła, przyglądała się. Zaczynał się show. Położyłem dłoń na ręce, którą trzymał na moim ramieniu, namacałem końce palców i mocno nacisnąłem paznokcie. Spróbował się wyrwać, lecz trzymałem mocno. Zamachnął się wolną ręką, nacisnąłem jeszcze mocniej i ból go sparaliżował. Od jednego ze stolików ruszyło ku mnie kilku, wszyscy co najmniej o dziesięć lat starsi od większości obecnych w klubie. Ponadto w ubraniach, które nigdy nie były modne, nawet w czasach, kiedy John Lennon po raz pierwszy spróbował LSD. Goryle.

Cofnąłem się o krok, a ponieważ go nie puściłem, stracił równowagę. Zachwiał się. Trafiłem go kolanem w pysk, podskoczyłem, wykonałem półobrót i wierzchem stopy kopnąłem pierwszego goryla w szyję. Nie uderzyłem w krtań, ale i tak, skowycząc, zwalił się na podłogę. Drugi zdążył już sięgnąć pod marynarkę. Rzuciłem się na niego, zanim spróbował wyciągnąć rękę, przycisnąłem mu ją do ciała i głową rozbiłem nos. Padł strzał, kula przebiła marynarkę, a on zaryczał boleśnie. Strzelił sobie w nogę, idiota.

Trzeci kopnął mnie w żebra i to było wszystko, czego zdołał dokonać, bo zanim opuścił nogę, złapałem go za stopę i zakręciłem. Bardzo szybko. Zanim upadł z wywichniętym kolanem, byłem już na nogach. Jestem szybki, nawet jak na przedstawiciela swego gatunku. Bardzo szybki – to jedna z moich cech.

Patrzyła na mnie, nie tańczyła, tylko lekko podskakiwała, wargi jej błyszczały, a nozdrza drgały delikatnie, jakby podobało jej się to, co zobaczyła. Musiała lubić silnych samców. A takie kobiety z kolei lubię ja. Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia siedem? Trzydzieści? Wszystko jedno, miałem pewność, że ta noc będzie udana.

– Napijemy się? – zaproponowałem. – Jestem Mathias.

– Kristie. Chętnie, ale co z tamtymi? – Wskazała zbierających się mężczyzn.

Jej uwaga miała sens. Mogli wywołać burdę i popsuć mi tak przyjemnie zapowiadający się wieczór.

Pochyliłem się ku pierwszemu z nich, wyszczerzyłem zęby, żeby zobaczył, kim jestem, zademonstrowałem język w całej jego nieludzkiej formie, popatrzyłem gościowi w oczy i wypowiedziałem kilka słów. Nie jestem zbyt dobry w hipnozie, ale chłopisko było wystraszone, przed chwilą wraz ze swoimi kompanami dostał dotkliwą nauczkę, a to miało swoje znaczenie. Zadziałało lepiej niż podwójna wódka, trzy tabletki valium oraz joint, wszystko razem wzięte. Pozostałych też potraktowałem w podobny sposób i szybko zobaczyłem, jak chwiejnym krokiem uciekają z klubu. Wszyscy.

Atmosfera rozluźniła się, właściciel ogłosił ogólny rabat i napięcie spłynęło wraz z kolejnymi drinkami za połowę ceny. Nastrój poprawił jeszcze didżej, starając się ze wszystkich sił.

– Jesteś czarownikiem? – zapytała Kristie, gdy dotarliśmy do baru.

Łatwo poszło, po odegranym przedstawieniu wszyscy schodzili mi z drogi i prawie mnie popychali do lady.

– Nie, użyłem tylko charyzmy własnego ego. – Skrzywiłem się.

– Co podać?

Barman sprawiał wrażenie nieco nerwowego.

– Bloody Mary – zadysponowała niespodziewanie.

Sądziłem, że zamówi jakiś modny koktajl, lecz życzenie to życzenie. Ja wróciłem do mojej ulubionej wódki pszenicznej.

Mieli taką tutaj. Oryginalną, nierozcieńczoną.

Podnosząc szklankę, otarła się o mnie bokiem. Poczekałem, aż odstawi szkło, uniosłem jej brodę i pocałowałem. Na miękkich wargach został smak pieprzu i palącego tabasco. Cały czas była opanowana, dopiero na samym końcu zaskoczyła mnie wybuchem namiętności. Sala i siedzący w niej ludzie rozmyli się, nagle nieważni, jakbym widział ich z daleka, więc stwierdziłem, że dalsza zabawa tutaj nie ma sensu, bo mógłbym wziąć ją na najbliższym stoliku.

Właściwie dlaczego by nie?

Myślałem o tym i wtedy ich usłyszałem.

Szybkie, ale ostrożne kroki pośród głośnej muzyki, gwaru licznych głosów, pobrzękiwania szklanek. Znam ten rytm kroków znakomicie wyćwiczonych jednostek glyhenów, ludzkich sług klanów. Nie znoszę ich, są jak karaluchy. Zbyt dobrzy na to, żeby ktoś mojego pokroju mógł ich ignorować, a zbyt nędzni, żeby być czymś więcej niż wrzodem na tyłku.

Cholera, jakim cudem się tak blisko dostali? Nie pozostało wiele czasu.

– Kłopoty – powiedziałem. – Znikamy stąd. Trzymaj się blisko mnie, a nic ci się nie stanie.

Nie wiedziałem, co o tym pomyślała, bo na skraju tanecznego parkietu pojawił się osobnik w dżinsach, wysoko sznurowanych butach i długim kabacie. Te kabaty służą głównie do tego, żeby chować pod nimi broń. Dużą i skuteczną broń, zdolną narobić sporo bałaganu. Dostrzegł mnie natychmiast. Glyheny przechodzą specjalne szkolenie, są w stanie wykryć takich jak ja nawet w gęstym tłumie.

– Na podłogę – rzuciłem do Kristie, sięgając przez bar po tasak do lodu.

Seria trafiła w półkę przede mną, tworząc nowy gatunek koktajlu z odłamków szkła i lejącego się alkoholu. Ale tasak już leciał, jego błyszczące ostrze wytworzyło kilka efektów stroboskopowych i utkwiło w człowieku z karabinem. Sądząc po odgłosie strzałów, automatem musiał być stary, dobry kałasznikow. Facet upadł na plecy, lecz jeszcze przez chwilę ściskał spust, więc kilku ludzi, ugodzonych przypadkowymi strzałami, zaczęło jęczeć. Oczywiście ci, którzy jeszcze mogli jęczeć. Oświetlony parkiet zabarwił się na czerwono.


Glyheny nigdy nie atakują w pojedynkę, uświadomiłem sobie trochę za późno, kiedy rozległy się kolejne strzały. Nie miałem pojęcia, kto do kogo strzela, ale teraz wieczorek taneczny na pewno się skończył.

– Zwiejemy tamtędy. – Wskazałem Kristie schody na piętro, gdzie mieściło się biuro właściciela.

Stała nieruchomo, jakby nie słysząc ani mnie, ani grzechotu wystrzałów, i rozglądała się wokoło. Szok? Cholera!

– Kristie!

Złapałem ją za rękę i pociągnąłem ku schodom.

Miałem nadzieję, że nadchodząca noc wynagrodzi mi to wszystko, bo z jej powodu ryzykowałem kulę w żebra, co nigdy nie jest przyjemne.

Kolejnego glyhena, sporego faceta w dżinsowej kurtce, z dwoma pistoletami w dłoniach, spostrzegłem, będąc w połowie drogi ku schodom. Musiał się przeczołgać pomiędzy stołami. Trzeci pojawił się w otwartych drzwiach biura, do którego chcieliśmy uciekać.

Kurwa.

Czwarty zastępował barmana trafionego serią z kałasznikowa.

Kurwa i jeszcze raz kurwa. Jak mogłem tak się dać zaskoczyć?

Ściągnąłem Kristie na podłogę i jak kamień curlingowy posłałem ją w lukę pomiędzy stołami, jak najdalej od siebie. Miałem nadzieję, że nie wywichnąłem jej przy tym ramienia.

Zagrzmiał wystrzał znacznie głośniejszy niż poprzednie. Szklane płytki, jakimi wyłożona była ściana obok, rozleciały się, poleciały kawałki betonu. Odezwał się szczęk zamka broni. Nie był to więc automat, ale stara, poczciwa gwintówka załadowana wojskową amunicją. Zniósłbym trafienie z czegoś takiego, ale bardzo ciężko. Przetoczyłem się przez ramię, ten z pistoletami zasypał dosłownie serią wystrzałów miejsce, w którym kucałem jeszcze przed chwilą. Glock, glock, glock – stukały kule. Już trzymałem w ręce nóż do rzucania, nosiłem go w bucie jako wyraz nostalgii za starymi czasami, ale teraz się przydał. Niestety, miałem tylko jeden. W kogo rzucić? Życie pełne jest dylematów.

Lufa karabinu skierowała się na mnie, cisnąłem nożem i poturlałem się co prędzej ku facetowi z pistoletami. Kolejny wystrzał musnął mi czuprynę i zmiótł jakiegoś durnia, który jako ostatni nie leżał jeszcze na podłodze. Dostrzegłem, że strzelec mocuje się z nożem tkwiącym w udzie. A więc przez chwilę nie będzie sprawny.

Chociaż glyheny wytrzymują więcej niż ludzie.

Trudno trafić do celu szarżującego z szybkością średniej klasy sprintera.

Trafił mnie z pistoletu, ale tylko raz. A ja już miałem go w zasięgu. Przetaczając się ostatni raz, podkurczyłem nogi, odbiłem się nisko przy podłodze i pozostałe trzy metry przefrunąłem jak rakieta o płaskim torze lotu. Zaskoczył go ten manewr, lecz nadal strzelał, kule muskały moje pięty. Uderzeniem na wysokości kostek zwaliłem go na podłogę, wbiłem mu łokieć w splot słoneczny, wykręciłem ręce i szczęśliwym trafem namacałem jego palec na spuście. Drgnął, na czole pojawiła mu się kształtna dziurka, a potylica wraz z fragmentami mózgu rozprysła się na podłogę i częściowo na mnie.

Posadzka w pobliżu mojej głowy rozleciała się, zrozumiałem, że to kolejny wystrzał z karabinu, nóż nie zatrzymał tego zasrańca na zbyt długo. Czwarty glyhen nie stał już za barem, lecz przed nim, w każdej ręce trzymając automat. Widziałem, jak poruszają się mięśnie przedramion, gdy naciskał spust. Przetoczyłem się na plecy, wciągając na siebie trupa w charakterze tarczy. Natychmiast zaczął drgać w takt trafiających go serii. Strzelec zbliżał się do mnie powoli. Wystrzał z karabinu przebił martwe ciało i trafił mnie w pierś. Poczułem ból, ale nie wiedziałem jeszcze dokładnie, co mi się stało – musiałem odczekać pewien czas.

Magazynek pierwszego automatu był pusty, w chwilę po nim również drugiego. Strzelec zatrzymał się kilka kroków przede mną, widziałem, jak patrząc na mnie, wkłada nowe magazynki. Nie miałem w zasięgu wzroku tego z karabinem, musiałem jednak zaryzykować. Wycelowałem z glocka, którego zabrałem martwemu kolesiowi, i zacząłem strzelać. Wystarczyło trzymać mocno, żeby wszystkie czternaście pocisków trafiło w pierś człowieka z automatami. To go uziemiło. Kolejny wystrzał z karabinu, łokieć trupa rozprysnął się, jednak moja ręka pozostała nietknięta. Zwyczajne szczęście. Miałem odrobinę więcej niż sekundę, zanim znów wystrzeli. Złapałem drugi pistolet, leżący na podłodze obok mnie, przez chwilę obaj mierzyliśmy do siebie.

Nacisnąłem spust, Visio in Extremis spowolniło świat. Ten rodzaj widzenia aktywuje się u istot mego gatunku w momencie, gdy podświadomość oceni, że z dużym prawdopodobieństwem w ciągu najbliższych dziesiątych i setnych sekundy umrzemy. To znaczy umrzemy, jeśli nie zdążymy temu zaradzić.

Strzeliłem ułamek sekundy wcześniej od napastnika, pierwsza kula opuściła lufę, druga wyleciała zaraz za nią. Trzecia już nie zdążyła, ale to nie miało teraz znaczenia, bo moje ramię stało się sztywne jak stalowe imadło. Pocisk karabinowy też zmierzał już ku mnie. Oczy bez mojego polecenia wyostrzyły widzenie, dostrzegłem, że kula porusza się szybciej niż moje pociski z pistoletu. Zdołałem też ocenić, gdzie trafi. Odrobinę ponad nasadą nosa. Kręgi szyjne zatrzeszczały, zabrzmiało to jak pękanie lodowca, ale to tylko słuch spowolnił odgłos reakcji kręgosłupa na ruch mięśni. Nadal naciskałem spust, podczas gdy moja głowa milimetr po milimetrze przesuwała się w lewo, a tymczasem pocisk pokonywał dystans w metrach tysiąckroć szybciej. Półpłaszcz. Jeśli trafi, rozprowadzi mózg po ścianie i nawet moja odporność na urazy nie pomoże.

Pociski dosięgły jego i mnie równocześnie. Dwa pierwsze trafiły go w pierś, trzeci w ramię, czwarty chybił. Mnie kula zdarła ze skroni pas skóry, ocierając się o kość. Z ucha zostały tylko strzępy, ale to był drobiazg.

Blyskawiczne widzenie, przez starszych i lepiej wykształconych z nas nazywane Visio in Extremis, skończyło się, wstałem z kolan i podszedłem do napastnika, wciąż trzymając go na muszce. Starał się zatkać rany rękami, ale do pełnego sukcesu brakowało mu jednej kończyny. To, że żył i pozostawał przytomny, oznaczało, że należy do ulepszonego rodzaju glyhenów.

– Dla kogo pracujesz? – zapytałem.

Mogłem zedrzeć z niego ubranie i spróbować odnaleźć tatuaże zdradzające przynależność klanową. Nie za bardzo miałem na to ochotę – o ile coś o sobie wiem na pewno, to tyle, że jestem heteroseksualny i goły chłop mnie nie kręci. A już szczególnie wtedy, kiedy jest od stóp po czubek głowy wymazany krwią.

Kilka głośników przeżyło strzelaninę, w odróżnieniu od didżeja. Na szczęście zastąpił go system komputerowy, jego przypadkowy wybór uraczył nas składanką piosenek Madonny. Lepsze to niż nic.

– Dla kogo pracujesz? – powtórzyłem pytanie.

– Dla Tizoca – przyznał się.

Albo nie musiał tego ukrywać, albo przypuszczał, że za chwilę go zabiję, i było mu wszystko jedno. Takiej nielojalności jednak nie oczekiwałbym od glyhena. Strzelał do mnie ze starego, przedrewolucyjnego mosina. Nazywając go przedrewolucyjnym, miałem na myśli rosyjską rewolucję z 1917 roku. Od tego czasu przybyło kilka kolejnych. Rewolucji, nie mosinów.

Tizoc, wróciłem myślami do usłyszanego nazwiska. Był jednym ze starych, nadętych ważniaków, a swego czasu narobił w Ameryce cholernie krwawych awantur. Tak krwawych, że można o nich przeczytać nawet we współczesnych podręcznikach historii.

– Dlaczego się mną interesuje?

Zazwyczaj pozostawałem poza sferą zainteresowań takich starych plugawców. Przynajmniej taką miałem nadzieję.

– Mathiasie?

Kristie znalazła się obok mnie, poprawiając makijaż. Do warg przylepiło się kilka kropel krwi, których nie zauważyła, i roztarła je teraz konturówką. Poruszyło mnie to tak, że musiałem kilka razy przełknąć ślinę, żeby się opamiętać.

Glyhen na podłodze przede mną i Tizoc wraz z armią swoich zbirów stracili znaczenie.

– Chodźmy gdzie indziej – zaproponowałem. – Na przykład do mnie. Znajdzie się tam także coś do picia.

Przyjrzała mi się poważnie, jakby chciała przeniknąć moje myśli. Oczekiwałem, że zacznie wypytywać o mnóstwo rzeczy, choćby o to, czy będziemy czekać na policję, ale wzięła mnie tylko pod rękę.

– W szatni zostawiłam płaszczyk – przypomniała praktycznie.

Miała rację, na zewnątrz o tej porze robiło się chłodno. Ja jednak byłem porządnie rozgrzany. Walką i tym, co mnie oczekiwało.

– Jedną minutkę – poprosiłem. – Później jestem już cały twój.

Czasem bywam dowcipny. Nieco.

– Jak się nazywasz? – zapytałem glyhena.

Trochę go zdziwiło to pytanie, lecz starał się nie dać tego po sobie poznać. Mój gatunek na ogół nie pyta o nazwiska.

– Aleksiej Siergiejewicz – odpowiedział.

Krew wyciekała z niego znacznie słabiej i chociaż wyraźnie zbladł, wyglądało na to, że nie straci przytomności.

– A więc, Aleksieju Siergiejewiczu – powiedziałem – uprzątnij ten burdel. Powiedziałbym, że Tizoc nie będzie rad, gdy się nim zainteresuje policja kryminalna.

O ile oczywiście stary gnój nie miał jej szefa owiniętego wokół palca, ale w to powątpiewałem. To było moje miejsce, mój teren, moje terytorium łowieckie. A o tym Aleksiej oczywiście nie mógł wiedzieć.

Ludzie przychodzili już do siebie, słyszałem, jak próbują komunikować się przez telefony komórkowe. Ale w tym klubie urządzenia nie działały. Właściciel wyznawał zasadę, że jak się relaksować, to na całego.

– A tym karabinem już lepiej się nie baw. – Wskazałem mosina, leżącego blisko niego. – Jestem szybki.

Skinął głową w milczeniu.

Złapałem Kristie za łokieć i poprowadziłem ją do wyjścia, lawirując pomiędzy leżącymi ludźmi i kałużami krwi. Pachniała starym, dobrym Chanel 5 i krwią. Zadziwiająca kombinacja.

Wyprowadziłem auto z podziemnego garażu i wyjechaliśmy na ulicę. Nie mówiła nic, tylko siedziała obok mnie z rękami na kolanach. Tym sposobem podciągnęła suknię o centymetr czy dwa i musiałem przymuszać się do patrzenia na drogę, a nie całkiem gdzie indziej.

Przyszło mi do głowy, że będę musiał zachować szczególną ostrożność, żeby jej nie skrzywdzić podczas miłosnego baraszkowania albo zgoła nie pokaleczyć. Podniecała mnie do tego stopnia, że prawie traciłem samokontrolę.

Nie należę do tych nowoczesnych typów głoszących, że powinniśmy być dobrzy dla ludzi. To bez sensu. My jesteśmy drapieżnikami, a oni zdobyczą. Tak jest od samego początku, jak sięga pamięć mojego gatunku. Jednak z drugiej strony jestem trochę bardziej wybredny niż większość. Nie piję z mężczyzn, wydaje mi się to obrzydliwe. A z kobiet najchętniej piję podczas seksu. Ich krew smakuje wtedy doskonale.

– Zielone – zwróciła uwagę, przeciągając mi palcami po udzie.

Nie rzucić się na nią od razu było trudniej, niż przeżyć walkę w klubie. Zamiast tego nacisnąłem gaz do oporu. Elektronikę odłączyłem już dawno i teraz zaowocowało to dwoma pasami przypalonej gumy na asfalcie.

Kątem oka zauważyłem, że popatrzyła na mnie, ale nic nie powiedziała.

W tym roku zajmowałem luksusowe mieszkanie w mansardzie, z widokiem na rzekę. Podobały mi się stare rozchwiane schody i możliwość ucieczki przez dachy w razie potrzeby. Często zmieniam miejsce pobytu. Jeśli się tego nie robi regularnie, można się przyzwyczaić i stracić czujność.

Weszliśmy do mieszkania, aparatura hi-fi zarejestrowała nasze pojawienie i puściła Johna Lee Hookera w kawałku „Hobo Blues”. Mam dziwny gust, wiem o tym, taki po prostu jestem.

Przyrządziłem jej drinka, a sobie nalałem wódki.

– Szczególna z ciebie dziewczyna, Kristie – powiedziałem, gdy trąciliśmy się szklaneczkami. – Każda inna wypytywałaby, kim jestem, co się stało w klubie, i byłaby przestraszona. A ty tylko milczysz.

Mówiłem tylko po to, żeby podtrzymać rozmowę.

Kąciki jej ust uniosły się. Choć pewnie nie zdawała sobie z tego sprawy, poruszała się w rytmie surowej muzyki liczącej pół wieku.

– A ty dużo mówisz.

Napiła się, podeszła bliżej. Poczułem jej zapach i odstawiłem szklaneczkę. Miała rację. Szkoda marnować czas na gadanie, nawet jeśli ma się kilkaset lat.

Bieliznę miała dokładnie taką, jak sobie wyobrażałem, a bez niej wyglądała o wiele lepiej, niż przypuszczałem. Była namiętna, szalenie zmysłowa, aż zadrgała we mnie ciemna, wampiryczna struna.

* * *

Leżałem na brzuchu z twarzą w poduszce. Sądząc po odgłosach dobiegających z zewnątrz, już dawno nie było rano, a sądząc po cieple przenikającym przez okna, raczej dochodziło południe. Leżałem, nie otwierając oczu. Czułem się jak kocur, którego ktoś porządnie sprał, a później poczęstował potrójną porcją śmietany. Jak zwykle w takim stanie, naszły mnie wspomnienia. Nigdy nie wiedziałem i nawet się nie domyślałem, kim byli moi rodzice. Znaleziono mnie porzuconego w zaspie śnieżnej gdzieś na początku wojny trzydziestoletniej, kiedy ludzie zachowywali się jeszcze jako tako. Wychowano mnie jak zwyczajne dziecko i dość długo trwało, zanim zrozumiałem, kim właściwie jestem. Pierwszą dziewczynę, jaką miałem, skaleczyłem podczas seksu. Nie wiedziałem, że jestem o tyle silniejszy niż ludzie. Ukrywaliśmy się wtedy w leśnej chatce przed hordami wojsk plądrujących kraj. Wystraszony tym, co zrobiłem, opiekowałem się nią przez całe dwa miesiące, karmiłem ją zwierzyną, którą łowiłem gołymi rękami. Później, kiedy już żadnych zwierząt nie było – żołnierzami. Porcjowałem ich tak, żeby nie można było poznać, jakie mięso jemy. Kiedy zagoiły się jej zranienia, uciekła. Nie dziwiłem się jej. Wiedziała, że nie jestem człowiekiem, a uważała mnie za twór z piekła rodem.

Wyciągnąłem z tego wnioski i od tej pory nie skaleczyłem już żadnej kobiety. Mam na myśli seks w łóżku połączony z piciem krwi. Opowiadania o ludziach, z których wampir wyssał całą posokę, nie są kłamstwami, jednak zabijanie nie jest konieczne. Zabija tylko ten, komu sprawia to przyjemność. A mnie sprawia przyjemność coś innego. Choć teraz nie byłem już tego taki pewny.

Z dalekiej przeszłości wróciłem do niedawnych wydarzeń. Wspomnienia minionej nocy migały w mojej głowie jak stroboskopowe błyski, bolało mnie od tego całe ciało i kości. I nie tylko od tego, prawdę mówiąc, czułem się gorzej, niż powinienem w wyniku obrażeń, jakich doznałem w nocnym klubie. Co ona mi zrobiła? Grała na mnie jak na jakimś instrumencie, niszczyła wszystkie moje mechanizmy obronne, aż przestałem nad sobą panować. I ona, cholera, tak samo. Ludzie powinni mieć jakieś ograniczenia! Sięgnąłem ku szyi. Żaden ślad już tam oczywiście nie pozostał. Kiedy ją ugryzłem, odpłaciła mi tym samym, co jeszcze bardziej mnie rozpaliło. Wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć jej ciała. Chłodnego, nieużytecznego ciała. Inaczej to nie mogło wyglądać. Jestem wampirem, a ona człowiekiem. Opanowało mnie takie samo pełne strachu uczucie jak wtedy, gdy miałem piętnaście lat. Jęknąłem. Wyciągnięcie ręki było… bolesne, pełne wysiłku i wymagało maksymalnego natężenia woli.

Nic. Może spadła z łóżka? Musiałem ją ugryźć rzetelnie, bez dwóch zdań. Otworzyłem oczy i usiadłem. Pościel była zwałkowana, moje ciuchy porozrzucane wokoło, waza i serweta ze stolika na podłodze – stolik też służył nam przez chwilę. Ale jej nigdzie nie widziałem. Z łazienki nie dobiegały żadne odgłosy. Mieszkanie wydawało się puste. Nie mogłem sobie pozwolić na uznanie, że wszystko jest w porządku. Czując smak strachu w ustach, wstałem i przeszedłem przez wszystkie pomieszczenia. Może mam trochę zbyt miękkie serce, jak na drapieżnika, ale zabijanie kobiet, z którymi spałem, nie sprawia mi przyjemności. Coś takiego jest złe.

Nigdzie jej nie było, zniknęły też ubrania. Tylko w łazience znalazłem nabazgrany szminką napis:

„Byłeś miły. Kristie”.

Cholera. Miły. A ja się bałem, że ją zabiłem.

Przejście przez całe mieszkanie wyczerpało mnie, musiałem usiąść i odpocząć. Skończyło się dobrze, nie jestem sadystą, nekrofilem, jak niektórzy moi pobratymcy. Kiedy próbowała przebudzić we mnie bestię, nie odniosła sukcesu. Po prostu bestii tam nie było. Poczułem ulgę. Oddychałem o wiele lżej.

Potrzebowałem wziąć prysznic, zjeść coś i napić się – krwi. Ponieważ użyłem Kristie dość oszczędnie, nie wystarczyło mi. Zanim wykonałem dwa pierwsze punkty mojego planu, był już wieczór. Tak wyczerpany nie byłem od czasu, kiedy uciekałem przed Czapajewem i jego czerwoną gwardią. Do jedzenia przyrządziłem sobie surowe mięso wołowe pokrojone na cienkie plasterki i przyprawione chrzanem, pieprzem i musztardą. Mogę zjeść także gotowane, ale wydaje mi się to pozbawieniem mięsa wartości. W lodówce znalazłem pół kilo surowego łososia i też go zjadłem. Na polowanie na razie nie mogłem liczyć, ale pragnienie miałem coraz większe. Odniesione rany oraz szalona noc zabrały mi więcej sił, niż się spodziewałem.

Wahałem się przez chwilę, a później wyjąłem z zamrażarki torebkę z pół litra krwi schowaną na wypadek sytuacji kryzysowej i niechętnie wypiłem zawartość. Czasem zastanawiam się, jak funkcjonuje mój organizm. Mięsa mogę zjeść dużo, więcej nawet niż drapieżnik moich rozmiarów, na przykład jaguar albo puma. Nie mam złudzeń co do potrzebnej mi ilości krwi, którą wypijam miesięcznie. Nie mogę się bez niej obejść. Do pierwszego łyku raczej się przymusiłem. Zimna, zmagazynowana posoka wprawdzie pomaga, ale smakuje nieszczególnie i muszę się zmuszać do picia. Czegoś istotnego jej brakuje.

Może uciechy z samego picia?

Na polowanie przyjdzie czas dopiero jutro. Rzuciłem się na skotłowane łóżko i zasnąłem dość niespokojnym snem pełnym rojeń o krwi i kobietach. A raczej konkretnej kobiecie.

* * *

Po czterech dniach zmusiłem się do wyjścia na ulicę. Ubrałem się bardziej na sportowo niż zazwyczaj i nałożyłem mocne buty do kostek, z miękką podeszwą wzmocnioną kompozytowym żebrowaniem. W górach długo by nie wytrzymały, ale na gładkiej powierzchni zapewniały lepszą przyczepność niż guma. Po chwili wahania odsunąłem imitację ściany, kryjącą wbudowaną szafę, i z podręcznego arsenału wyjąłem mały browning 6.35 z sześcioma nabojami w magazynku. Przez ramię przewiesiłem pasek nośny tubusu służącego do przenoszenia rysunków. Nie było w nim grafik, tylko miecz wyprodukowany przez firmę Japan Steel Works Ltd. Dokładnie według mojego zamówienia. Może popadam w paranoję, ale zainteresowanie ze strony Tizoca trochę mnie zdenerwowało. Moi pobratymcy bardziej boją się klingi, na ludzi natomiast silnie działa groźba broni palnej. Unikam zabijania, jeśli to możliwe, w dzisiejszych uporządkowanych czasach, wobec silnej policji jest to zbyt niebezpieczne. Wziąłem jeszcze nóż, a resztę mojego wyposażenia stanowił komplet łowiecki.

Poszedłem do restauracji „Konina”, najadłem się podwójnym tatarem i grzankami bez czosnku. Bo mi po prostu nie służy. Tyle co do legendy. Potem udałem się do śródmieścia, do strefy ruchu pieszego, gdzie o tej porze powinny być tłumy, sama esencja wielkiego miasta. Uświadomiłem sobie, że na klasycznym polowaniu nie byłem już od bardzo dawna. Wystarczającą ilość krwi zapewniały mi przyjaciółki. Niektóre dobrowolnie i po kilka razy. Nie rozumiałem, z jakiego powodu, lecz zawsze zwracałem uwagę, żeby ich uzależnienie zbytnio się nie rozwinęło. Na ogół zmieniałem po prostu miejsce pobytu.

Ale na taki sposób nie miałem teraz nastroju, a oprócz tego wiedziałem, że potrzebuję więcej krwi niż zazwyczaj. Zatrzymałem się w jednym z pasaży handlowych przed wielkoekranowym telewizorem, przez chwilę udając, że interesują mnie wiadomości. Amerykański prezydent w porozumieniu z francuskim odwołali spotkanie ze względów zdrowotnych. Planowany termin obrad rozszerzonej Rady G8 w Pradze nie był zagrożony. Ciekawe, że nie podali, kto ma te problemy zdrowotne. Obok mnie przeszedł jakiś mężczyzna w szarym ubraniu i błyszczących lakierkach. Poruszał się energicznie, z dużą dozą pewności siebie, po prostu samiec w pełni sił. Tego właśnie potrzebowałem. Poszedłem za nim. Już od dawna nie polujemy na ludzi w lesie albo w dżungli, tylko na ulicach wielkich miast i nasze instynkty już się do tego przystosowały. Mijając trzecią witrynę sklepową, zorientowałem się, że ktoś mnie śledzi. Gdyby to robił nieco mniej umiejętnie, powiedziałbym, że to człowiek. Jeśli trochę bardziej umiejętnie, to byłby moim ziomkiem. A zatem to jakiś nowicjusz. Dawniej wiadomo było, kto z bractwa przybył do miasta, teraz już nie, ze względu na niezwykłą intensywność ruchu turystycznego. A niektórzy z moich pobratymców nie przestrzegali podstawowych zasad uprzejmości. Nie byłem w nastroju do wykłócania się, ale to miasto uważałem za swoje terytorium i nie zamierzałem uciekać. Potrzebowałem tylko tak zaaranżować warunki spotkania, żeby obróciły się na moją korzyść.

Facet w szarym ubraniu rozejrzał się, jakby czegoś szukał. Kiwnął głową w chwili, gdy dostrzegł tablicę informacyjną wskazującą kierunek do szaletu publicznego. To był ten szczęśliwy traf, którego potrzebowałem, sam wpadał mi w ręce. Mój cień w kraciastej czapeczce trzymał się z daleka, jasne było, że tylko mnie szpiegował, nie decydując się na żadną akcję.

Sprawdziłem zestaw łowiecki, czy wszystko jest uporządkowane. Igła anestezjologiczna, wężyk, worek zbiorczy, klej. Nie chodziło mi o to, żeby rzucać się na kogoś w szalecie i wysysać go, jak już powiedziałem, mężczyźni mnie nie emocjonują. Złapać, unieruchomić, lekko poddusić i dobrać się do żyły. Albo do tętnicy – zależnie od ilości czasu do dyspozycji i stopnia bezwzględności. Po wszystkim ustabilizować zdobycz i zniknąć. Stare, ortodoksyjne wampiry zaliczyłyby mnie (o ile wiedziałyby, jakich metod używam) do zdegenerowanych mięczaków. Być może. Ale dzięki temu ludzkie organizacje, takie jak państwo, policja, tajne służby i różni inni, praktycznie mnie nie zauważają. A ja mogę przeżyć bez przynależności do jakiegoś klanu, co wiązałoby się z koniecznością służenia jego przywódcy. Jestem po prostu ostrożnym samotnikiem.

Przeszedłem przez chodnik ku toaletom. Atrakcyjna brunetka z grzywką, ubrana w sportową koszulkę kończącą się kawałek ponad talią, rzuciła mi krótkie spojrzenie. Odpowiedziałem na nie, ale bardzo lekko. Niektóre kobiety wyczuwają we mnie drapieżnika i to je przyciąga. W szalecie przystanąłem przy suszarce do rąk i czekałem, aż szarak (tak go nazwałem) wróci od pisuaru. Wejdę do akcji, kiedy zacznie myć ręce. Musiałem działać szybko, żeby wszystko przebiegło zgodnie z planem. Kiedy indziej nie wybrałbym miejsca tak często odwiedzanego w ciągu dnia, ale męczyło mnie pragnienie, a cień za plecami zaniepokoił. Musiałem wrócić do formy.

Szarak podszedł do umywalki, kątem oka śledziłem jego ruchy. Zaszumiała woda. Teraz. Odwróciłem się bez pośpiechu, otoczyłem jego szyję jedną ręką, drugą oparłem o potylicę, wpierając łokieć w plecy, i przydusiłem. Trwało to moment, nie miał czasu na reakcję, powinien szybko upaść bez przytomności. Ale nie upadł. Wykręcił mi się pod ręką i natychmiast pięść z kastetem wylądowała na moich żebrach. Odrzuciło mnie na przeciwległą ścianę, rąbnąłem, aż zadudniło. Nie doceniłem go skutkiem mojego sportowego podejścia do polowania. Rzucił się na mnie i tym razem to on mnie nie docenił. Trafiłem go kopniakiem tam, gdzie on mnie przedtem pięścią. Stęknął, ale dalej parł jak czołg. Znów zaatakował kastetem, zbyt szybko, jak na człowieka. Ale ja jestem jeszcze szybszy. Skoczyłem na niego pochylony, pociągnąłem i przerzuciłem przez bark prosto na ścianę. Wstałby, gdybym go natychmiast nie kopnął w krocze. Nie było to może zagranie sportowe, lecz bardzo skuteczne. Albo był mistrzem sztuk walki z refleksem wyćwiczonym aż do doskonałości, albo glyhenem. Albo jedno i drugie. Nie miało to znaczenia, jako że krew to krew, czy to od zwykłych ludzi, czy od służących wampirom, było mi wszystko jedno. Sięgnąłem po futerał z wyposażeniem, ale nie wyjąłem go z kieszeni.

– Nie tak szybko.

Nie miałem pojęcia, jak się dostał do środka, ale typek w kraciastej czapce stał tuż przed zamkniętymi drzwiami, celował do mnie z wielkiego pistoletu i miał bardzo zadowoloną minę. Wyglądało na to, że nie tyle zastawiłem pułapkę, co sam w nią wpadłem.

– To moje miasto – powiedziałem spokojnie. – Co tu robicie i dla kogo pracujecie? – zapytałem po czesku.

Nie był to język zbyt rozpowszechniony pośród wampirów.

– Że też akurat pan, jeden z bractwa, który tak pogardza tradycją, powołuje się na prawo zwyczajowe.

Także mówił po czesku, chociaż z silnym akcentem i uprzejmą intonacją. Jego językiem ojczystym był hiszpański? Portugalski? I był to glyhen. Swojak nie zachowywałby się w stosunku do mnie tak poprawnie. Zastanawiałem się, na ile dobrzy są ci dwaj. Glyheny zazwyczaj trenuje się we wszystkich możliwych rodzajach walki, nie mają skrupułów, a jedyne, czego się naprawdę boją, to ich panowie. Często są też znacznie ulepszeni w stosunku do zwykłych ludzi. Właściwie zawsze.

Musieli być bardzo dobrzy, ponieważ pułapka została starannie zaplanowana i mówili po czesku.

– Mam go pod kontrolą – oznajmił towarzyszowi po hiszpańsku ten w czapce. – Wstawaj.

Szarak pomału, ze stękaniem wstał. Zastanawiałem się, czy trenowali go specjalnie w odporności na trafienia w jaja. Każdego normalnego chłopa taki kopniak uziemiłby na długo. Mnie by chyba zabił, jaja to jednak jaja.

– Wezwij zespół transportowy – kontynuował typ w czapce, nie spuszczając ze mnie wzroku, z nieruchomym palcem na spuście.

Wydawało mi się, że lekko go naciska.

Coś się cholernie popieprzyło. Jestem tylko małym szczurkiem gospodarującym na terenie Republiki Czeskiej, nigdy niewystępującym przeciw zwyczajnym gościom, o ile zachowują się choć trochę przyzwoicie. A tu nagle ktoś posłał na mnie całą armię. Może naprawdę byłem zbyt miękki.

– Pańska broń, panie Mathias – zażądał.

Był naprawdę uprzejmy. Dlatego postanowiłem, że zabiję go szybko. O ile zdołam oczywiście.

– Dobrze – kiwnąłem głową – pod pachą mam pistolet.

– Więc niech mi pan go poda, w dwóch palcach i bardzo ostrożnie. I tę tubę też.

Niewłaściwa decyzja, nie potrafił sobie wyobrazić, czego można dokonać takim mieczem. Podałem mu browning, a potem tubus, właściwą stroną zwróconą do niego.

W tym momencie odezwało się stukanie do drzwi. W szaletach publicznych się nie stuka, to meldował się zespół transportowy.

Pociągnąłem, facetowi pozostał w ręce tubus, a mnie miecz. Trochę dłuższy niż klasyczna katana z lekko zakrzywioną klingą, dawniej służący do walki z siodła. Mnie przydaje się do starć z pobratymcami, ponieważ przy właściwym sposobie użycia posiada znakomite właściwości sieczne. A to się bardzo liczy. Brutalne uszkodzenie organizmu w maksymalnie krótkim czasie. Czym jest przy takiej ranie nawet trafienie kulą w serce? Przeciwnik zrozumiał, że popełnił błąd, który kosztował go prawą rękę w przedramieniu i lewą w nadgarstku. W błyskawicznym obrocie rozciąłem szarakowi korpus, pistolet, który już trzymał w dłoni, zagrzechotał na posadzce, drzwi szaletu otworzyły się.

* * *

Witaj, zespole transportowy.

Schyliłem się po pistolet. Desert Eagle Action Express. Ciekawe, jak ukrywał go pod marynarką? Chyba znał bardzo dobrego krawca. Zespół transportowy składał się z dwóch facetów przebranych zgodnie z siódmą częścią „Piratów z Karaibów”. Taszczyli skrzynię, która sprawiała znacznie lepsze wrażenie niż ich przebranie. Ważyć musiała ze sto kilo. To też były glyheny. Nacisnąłem spust czterokrotnie. Padli na posadzkę, krew i mózg na terakocie świadczyły o tym, że już się nie podniosą. Jednak o szaraku i o tym drugim nie można było tego powiedzieć. Odwróciłem się w momencie, gdy uderzył we mnie żywy taran. Nie mógł to być ten bez rąk, a więc miałem do czynienia z szarakiem. Miał jednak pecha, nie złapał mnie, tylko odbił jak kulę bilardową, tak że poślizgiem oddaliłem się od niego z mieczem i pistoletem w rękach. Zanim zdążył znów na mnie skoczyć, strzeliłem do niego dwa razy. Dwa trafienia w pierś kalibrem .50 definitywnie go znokautowały. Nie było dobrze, że policyjne śledztwo powiąże kolejne cztery trupy z moją osobą. Dziś wszędzie są kamery. Moi współplemieńcy często zapominają o nowoczesnej technice, coraz bardziej polegając na glyhenach i młodszych wampirach. Ja jestem sam i muszę liczyć tylko na siebie. Wyciągnąłem nóż z pochwy umocowanej nad kostką, przyszło mi do głowy, że przez ostatnie kilka dni miałem więcej pożytku z noży niż przez poprzednie dziesięć lat. Ten był ostry jak brzytwa i praca szła mi jak z płatka. Już od dłuższego czasu nie oprawiałem dużego zwierzęcia albo człowieka, ale gdy się coś robi od kilku stuleci, nie sposób tego zapomnieć. Oskalpowanie go razem ze skórą twarzy zajęło mi zaledwie krótką chwilę, wyszedłem z toalety już w przebraniu. Nie nadzwyczajnym może, ale cel uświęca środki, jak dawniej mówiono. To powiedzenie zachowało ważność do dziś.

Z pyskiem szaraka na twarzy, przebrany za pirata, zwracałem wprawdzie uwagę, ale nie wzbudzałem paniki. Byłem tylko jeszcze jedną głupią reklamą. W garażu podziemnym zrzuciłem przebranie, umyłem się możliwie najstaranniej i za pomocą pilota zabranego szarakowi odnalazłem jego samochód – volkswagen passat z wypożyczalni. Przez chwilę zastanawiałem się, jak to auto uruchomić. W ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci coraz trudniej było korzystać z nowoczesnej techniki – szczególnie z elektroniki, której nie znam, której nie rozumiem i której nie ufam. Może to błąd – jeśli mam przeciwstawiać się starszym z bractwa, będę musiał na nowoczesnej technice polegać bardziej, niż mam na to ochotę.

Krew, która poplamiła moje ubranie, zaczęła kusząco pachnieć. Ależ miałem pragnienie! Cholera. Jeśli mam skutecznie chronić swoje życie – muszę się napić. Powinienem był jednak wykorzystać szaraka.

Zawsze mogę obrabować stację krwiodawstwa, porządnej ochrony tam nie ma. Srebrzysty mercedes ruszył w kierunku wyjazdu, kierowca zwolnił daleko przed szlabanem, jakby mu się coś przed nim nie spodobało. Może leżał tam martwy kot, który zawędrował aż tu betonowym labiryntem podziemnego parkingu? A może nie. Ostatni problem związany z kwestią terytorium rozstrzygnąłem w dziewiętnastym wieku, kiedy to w rytualnym pojedynku, prowadzonym dokładnie według zasad, zabiłem Helmutha Schmitze, który jako stały przedstawiciel cesarstwa rościł sobie prawo do Czech, Moraw, Słowacji i Rusi Zakarpackiej. Ruś Zakarpacka nadal oficjalnie należała do mojego terytorium łowieckiego, o ile ktoś ze starszych brał to określenie poważnie. Słowację przegrałem w karty z Ludovitem Šturem. Moimi pobratymcami okazują się czasem osobnicy, po których nigdy bym się tego nie spodziewał.

Srebrzysty mercedes stanął. Ani się nie cofał, ani nie zamierzał wyjechać z garażu. Wyglądało na to, że volkswagen do niczego mi się nie przyda.

Zostawiłem go i posuwając się tuż przy ścianie, z mieczem schowanym za plecami, zbliżyłem się do wyjazdu. Byli tam. Jeśli wrogowie rozmieściliby się na polu czy w lesie, potrafiłbym ocenić, które miejsca są najkorzystniejsze do ukrycia się i zaatakowania, i tam bym ich odnalazł. Im staranniej wybraliby kryjówki, tym poszłoby mi z nimi łatwiej. Ale tu miałem do czynienia z profesjonalistami w kamizelkach kuloodpornych, uzbrojonymi w automaty H&K. Gdybym ich przez przypadek nie zauważył, bez trudu podziurawiliby mnie jak sito. Jeszcze przed dwustu laty wszystko było o wiele łatwiejsze. Żadnej broni samopowtarzalnej, a jeśli zwróciło się należytą uwagę na lecące kartacze, to praktycznie można było przejść przez każdą linię frontu. Oczywiście nie chodzi mi o to, żeby powtórzyć bitwę pod Borodino. Stłumiłem chęć odszukania innego wyjścia. Z jakiego powodu ci chłopcy tu byli? Z powodu trupów w szalecie? Absurd, nawet rosyjski oddział Alfa nie mógł tak szybko zareagować. CIA też nie. Ktoś miał mnie na celowniku i poczynał sobie bardzo zdecydowanie. Jedyną wskazówką była informacja uzyskana w klubie od glyhena, a ja nadal zbytnio jej nie dowierzałem. Tizoc należał do najstarszych i najpotężniejszych. Dlaczego miałby sobie zawracać mną głowę? Znajdowałem się daleko od strefy jego zainteresowań. A może wykorzystałem kiedyś członka jego klanu i to po prostu zemsta? Jednak powoływanie się na wielkiego mistrza przy okazji osobistego rewanżu nie jest zbyt mądre, szefowie tego nie lubią. Nie miałem jednak czasu na rozmyślania. Najpierw pierwsze, a potem drugie. A najpierw należało stąd zniknąć.

Jeszcze kilka kroków, a wejdę w przestrzeń, której pilnują, w pole śmierci.

Ostatni metr.

Pierwszy z nich już mnie spostrzegł, odblask światła na hełmie poruszył się, lufa broni nieznacznie podążyła w moim kierunku.

Krok na zgiętą nogę, błyskawiczne odbicie. Elastyczna podeszwa pomogła, wszystkich czarnych sprinterów zostawiłbym za sobą. Błysk ognia, kule podziurawiły ścianę za mną.

Dostrzegło mnie kolejnych dwóch i szykowało się do otwarcia ognia. Jeden z nich celował dokładnie pomimo mojej ogromnej szybkości.

Skok na dekiel koła czarnego BMW, limuzyna zachwiała się, przeciążenie zaskrzypiało mi w stawach, w ułamku sekundy zmieniłem kierunek i jeszcze przyśpieszyłem. Miecza już nie ukrywałem, trzymałem go w prawej ręce, uniesiony ukośnie w górę.

Dwie serie skrzyżowały się za moimi plecami, widział mnie już cały oddział, ale pozostali nie zaczęli jeszcze strzelać, przypuszczali, że pierwsi dwaj mnie zatrzymają.

Od pierwszego strzelca dzieliły mnie już tylko metry. Teraz miał szansę trafić, zbliżałem się do niego po prostej. Nie zdążył poderwać broni wystarczająco szybko, te H&K są jednak dość ciężkie. Klinga świsnęła i przechodząc dokładnie pod skrajem hełmu, tam gdzie osłona jest najsłabsza, przecięła szyję.

To byli ludzie, jednostka interwencyjna niećwiczona do walki z wampirami.

Niewzmocniony but trochę poddał się podczas następnego odbicia, nie straciłem wprawdzie równowagi, ale też nie osiągnąłem takiej szybkości, jakiej się spodziewałem. Kolejnego strzelca dopadłem jednak szybciej, niż uważał to za możliwe, i z nieoczekiwanego przezeń kierunku. Nie zadałem cięcia mieczem, bo już musiałem zwrócić się ku trzeciemu, odbiłem się tylko od jego głowy, tak jak przedtem od koła samochodu. Zupełnie wystarczyło.

Pozostali zrozumieli, że coś jest nie w porządku, i otworzyli ogień, nie zwracając uwagi na kompanów, przez których już się przebiłem.

Mocno nie w porę, przynajmniej dla mnie. Trafili mnie w nogę i w ramię, upadłem na maskę poobijanego SUV-a. Nadal jednak wiedziałem, w jakim położeniu się znajduję, gdzie skierowany jest miecz i gdzie stoi jeszcze jeden członek komanda. Jego hełm nie wytrzymał pchnięcia w przeziernik, czaszka również nie. Grzechot wystrzałów zlał się w jeden głośny huk, odbijający się od ścian. Ześliznąłem się z maski i spadłem na ziemię. Na chwilę zapadła cisza, wymieniali magazynki.

Mogłem zerwać się i rzucić na nich albo uciekać, ale przegapiłem stosowny moment. A właściwie nie miałem na to dosyć sił. Trafili mnie jeszcze raz, tym razem w bok. Kula pozostała w ranie. Cholera. Leżałem na plecach z rozrzuconymi rękami, z mieczem luźno trzymanym w dłoni i z podkurczonymi nogami, opartymi o karoserię auta. Ściślej, o ramę nośną. Oczy miałem otwarte, jak często zdarza się to w przypadku zabitych. Mam w tym doświadczenie.

Nie mam natomiast doświadczenia w czekaniu na kilku śmiertelnie wystraszonych wojaków, którym właśnie pozabijałem kumpli. Jeśli wywalą do mnie z bliska cały magazynek, będę miał przechlapane.

Zbliżali się. Miałem nadzieję, że jestem tak samo twardy i zimnokrwisty jak dawniej. Nie była to jednak prawda, wygodne życie każdego zmienia.

Pierwszy pojawił się w czujnej postawie, z bronią gotową do strzału, celował mi prosto między oczy. Skoncentrowanym wzrokiem widziałem nacięty na krzyż czubek pocisku w komorze nabojowej. A więc załadowali amunicję zabronioną przez prawo. Czasem superwzrok nie daje powodów do radości.

– Już po nim – oznajmił, ale H&K w jego ręce nawet nie drgnął.

– Daj mu jeszcze raz dla pewności – zaproponował któryś.

Słyszałem przybliżające się ostrożne kroki.

– Nie. – Pokręcił głową.

Wiedziałem dlaczego. Magazynek z zabronionymi nabojami załadował w ferworze walki, gdy wydawało się, że nie zostałem zraniony. A teraz nie chciał, żeby ktoś niepotrzebnie wypytywał, co za pociski znaleziono w martwym ciele.

– Postrzelany jak sito.

Zgadzałem się z nim. Bolało mnie piekielnie i z każdą sekundą ubywało sił.

Czekałem na tę jedną chwilę i miałem nadzieję, że nadejdzie.

– Fakt, załatwiony ze szczętem.

Mój anioł zguby spojrzał na niego. Poprzez osłonę hełmu nie widziałem jego oczu, ale mówiąc to, nieznacznie poruszył głową. Wystarczyła chwila. Ostrze mignęło ukośnym łukiem ku górze, nie sprawdzałem, jak celnie trafiłem, jeśli niezbyt celnie, to byłby koniec. Przetoczyłem się przez ramię i ciąłem poziomo z taką siłą, że obciąłem mu obie nogi równocześnie. Zdążył jednak wystrzelić, trafiając mnie w goleń. Ale czułem się jak na haju. Ryknąłem, drugą ręką złapałem automat, który jeszcze nie zdążył upaść na ziemię. Zerwałem się na jednej nodze w chwili, kiedy ostatnia trójka rzuciła się w moim kierunku. Otworzyłem ogień – po nogach, zawsze są najsłabiej chronione, a ja nie musiałem ich zabijać, tylko wyłączyć z walki. Automat zamilkł, zamek pozostał w tylnym położeniu. Jeden z nich utrzymał się na nogach, celował we mnie, ale chwiał się coraz silniej. Nie miałem już żadnego asa w rękawie. Odbicie światła w przezierniku jego hełmu zadrżało i zniknęło, gdy padał na plecy. Dobrze jest, jeśli pogotowie niedługo dotrze, to przeżyje.

Teraz musiałem zająć się sobą. Czułem, że ja też zaczynam się chwiać. Rzuciłem pusty automat, podniosłem tego, któremu przebiłem mózg, zarzuciłem go sobie na ramię i kulejąc, poszedłem ku drzwiom opatrzonym napisem: „Wstęp tylko dla zatrudnionych”. Były otwarte, nie musiałem użyć granatu, jaki miał przy sobie zabity.

Rozejrzałem się. Nie zauważyłem żadnych ciekawskich. Nic dziwnego, tylko kompletny idiota biegłby popatrzeć na strzelaninę.

Doszedłem jakieś dziesięć metrów do komórki ze środkami czyszczącymi i tam upadłem bez sił. Boże, tylu ran nie odniosłem przez ostatnie pięćdziesiąt lat! Ćmiło mi się w oczach, musiałem szybko się napić albo padnę. Jakimś gałganem wytarłem sobie twarz, klej zdążył już zaschnąć na mojej skórze, ale to była drobnostka. Położyłem zabitego na podłodze, przegryzłem mu szyję i zacząłem pić. Mój żołądek, tak jak i ludzki, ma pojemność około dwóch litrów, ale w moim krew nie zatrzymuje się długo i natychmiast przechodzi dalej. Skończyłem więc z pełnym brzuchem, miałem mdłości i wiedziałem, że jeśli zacznę wymiotować, na pewno popadnę w kłopoty. Śpiączka po zranieniu jest tak samo niebezpieczna jak szok anafilaktyczny z nadmiaru krwi. Instynkt kazał mi zwinąć się w kłębek i czekać, aż organizm przyswoi ilość substancji niezbędnej wampirowi do życia, ale instynkty w tym świecie stanowiły niebezpieczeństwo. Musiałem gdzieś się schronić. Cholera, dawniej wszystko było znacznie prostsze. Las, pastwisko, w nocy jakiś odludny dworek. W końcu dowlokłem się na zewnętrzny parking dla pracowników, wybrałem poobijanego pick-upa, wgramoliłem się na skrzynię ładunkową i ułożyłem pod płachtą, którą właściciel na moje szczęście zostawił.

Dopiero teraz pozwoliłem sobie zapaść w półsen. Słyszałem tupot nóg biegających ludzi, odgłos niespokojnych rozmów, klątwy śledczych. Później zaczął padać deszcz i ochłodziło się. Deszcz zmyje ślady, przyszło mi do głowy zupełnie bez sensu. Z tą myślą wreszcie zasnąłem na dobre.

* * *

Przebudziłem się głodny, spragniony i słaby. Każdy ruch przypominał mi, że niedawno ledwie uciekłem grabarzowi spod łopaty. Ale można było wytrzymać. Najlepsze zaś, że nadal leżałem pod płachtą. A to oznaczało, że mnie nie znaleźli. A więc jeśli właściciel pick-upa nie miał za zadanie zbierania trupów i nie uznał mnie za element swego zbioru, to wszystko było w porządku. Swoją drogą, nieźle by się zdziwił, gdybym wyprowadził go z błędu.

Wygramoliłem się spod płachty. Wystarczyło głęboko odetchnąć, żeby zorientować się, że miasto musi być daleko stąd. Czułem zapach lasu, pola niedawno pokrytego nawozem, a także chlewa i świń. Ostrożnie rozejrzałem się wokoło. Pick-up stał przed częściowo wyremontowaną posiadłością, w okolicy nie dostrzegałem żadnych innych domostw. Samotna farma. Ponieważ na parkingu przed domem stały dwa poobtłukiwane samochody, wewnątrz było zapewne kilku ludzi. Mógłbym z nich pić bez umiaru przez kilka dni, chyba że w międzyczasie ktoś jeszcze by nadjechał. Cholera, skarciłem sam siebie, zanim zlazłem ze skrzyni. Takiego głupiego pomysłu nie miałem już od dawna. W tym świecie udawało mi się przeżyć tylko dzięki temu, że nie rzucałem się w oczy. A w stanie, w jakim się znajdowałem, tylko z trudem bym się powstrzymał, żeby zdobyczy nie zabić. Po czym rozpocząłby się pościg z łatwym do przewidzenia rezultatem. Potrzebowałem pomocy. Nie mam przyjaciół wśród swoich. Pomiędzy ludźmi – kilku użytecznych znajomych. Są jednak istoty należące do obu gatunków, dla których wyświadczona mi przysługa oznaczałaby korzyść. Ale nie wiedziałem, na kogo mogę w danej chwili liczyć, zawsze istnieje możliwość, że ktoś drugi zaoferuje więcej niż ja. Może nadszedł czas na inny sposób, na prośbę o uprzejmość?

Sięgnąłem do kieszeni, przy czym uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem pokryty zaschniętą krwią. Telefon na szczęście działał. To był duży plus.

– Derwisz? – zapytałem.

– Jest druga nad ranem – zachrypiał zaspany głos kogoś, kto bardzo dużo pali.

– To ja – powiedziałem spokojnie, choć miałem ochotę się rozłączyć.

Ludzie to tylko ludzie.

– No tak, cholera, wybacz Mathias – powiedział zakłopotany.

– Potrzebuję transportu. Poślę ci SMS-em współrzędne do GPS-u. Jeśli masz możność wyboru, to weź jakieś stare auto, jestem dość brudny.

– OK, zaraz ruszam. Przyjadę tak szybko, jak się da.

– Weź ze sobą jakieś surowe mięso, najlepiej świeże.

Mogłem posłużyć się którąś ze świń, ale nie byłem pewny, czy po kolejnym zabiciu nawet tylko zwierzęcia utrzymam w ryzach dziką część swego ja. Żeby przeżyć, musiałem być bardzo przewidujący.

Zakończyłem rozmowę, przełączyłem telefon na funkcję odbioru GPS-u i wysłałem współrzędne. Sporo czasu kiedyś minęło, zanim chociaż z grubsza pojąłem, jak ten cud techniki działa, kiedy można na nim polegać, a kiedy nie. Początkowo uważałem to za stratę czasu, ale w końcu zmusiłem się do nauki. Teraz się to opłaciło.

Jeśli Derwisz był taki sam jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi, miałby wielką szansę zabezpieczenia siebie i swojej rodziny na resztę życia. Już za samą historię dostałby niemałe wynagrodzenie, a gdyby mnie wydał nieprzyjaciołom… Trochę mnie zdenerwowało, że o nic nie wypytywał i przyjął wszystko z niezwykle zimną krwią.

Odszedłem z parkingu i oddaliłem się wyboistą drogą. Była tylko ta jedna, nie musiałem się obawiać, że rozminę się z transportem. Myślałem, idąc, czy mogę polegać na Derwiszu i do jakiego stopnia.

Spotkałem go przed laty jako ofiarę kraksy samochodowej. Był nieprzytomny, dziewczyna siedząca na fotelu obok kierowcy umierała. Nie była żadną pięknością; z mózgiem widocznym w rozbitej czaszce żadna nie wyglądałaby pociągająco. Ale w jakiś sposób strasznie przypominała mi moją matkę. Mam na myśli przybraną matkę, która mnie znalazła i wychowała. Kochałem ją, z upływem czasu coraz mocniej, bo tylko ona jedyna w całym moim życiu kochała mnie. I niczego ode mnie nie chciała.

Z Peggy, partnerki Derwisza, napiłem się, dodając jej do krwi trochę tego, co tworzy wampira. Poczekałem do przyjazdu karetki, podałem informację o wypadku, opisałem swoje próby pomocy i zniknąłem.

W podobny, choć o wiele bardziej skomplikowany sposób, z użyciem alchemii czy raczej właściwie chemii, niektórzy z nas zmieniają ludzi w glyheny. Ja tylko doraźnie pomogłem jej podwyższyć zdolności regeneracyjne organizmu.

Derwisz odszukał mnie kilka miesięcy później. Wyśledził mnie sam i odwiedził wraz z Peggy – teraz swoją żoną w zaawansowanej ciąży. Podziękował mi i oznajmił, że pomoże mi w potrzebie. Dawno bym o tym zapomniał, gdyby nie to, że informował mnie o każdej zmianie numeru telefonu czy adresu. Później kilka razy kontaktowaliśmy się, kiedy skorzystałem z jego zawodu dziennikarza, aby uzyskać informacje, do których miałbym utrudniony dostęp. On nie był taki jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi. I dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięćdziesiąt dziewięć procent moich pobratymców.

Po upływie godziny i dwudziestu minut drogę oświetliły migające pośród drzew żółte reflektory. Schowałem miecz za siebie i stanąłem w pozie autostopowicza.

To był Derwisz.

– Muszę się dostać do domu – powiedziałem, kiedy tylko usadowiłem się i zamknąłem drzwiczki. Miecz położyłem na tylnym siedzeniu.

Stara škoda przesiąkła zapachem bezliku wypalonych papierosów, fotele skrzypiały przy każdym podskoku auta.

– Jasne – powiedział i zapalił.

W świetle zapalniczki przyjrzał mi się przez chwilę. Lampka kabinowa nie działała, miał tylko taką możliwość.

– Wyglądasz okropnie – zauważył, ruszając i nabierając szybkości. – Jak rzeźnik, któremu źle poszło świniobicie.

Miał to być dowcip, ale nie był aż tak daleki od prawdy. Świniobicie naprawdę się nie udało, tyle że nie byłem rzeźnikiem, ale świnią przeznaczoną do zarżnięcia.

– Masz mięso?

Kiedy zaspokoję głód, będzie mi łatwiej zwalczyć pragnienie. Wiedziałem to z doświadczenia. Podał mi ciężką paczkę zawiniętą w wilgotny papier.

– Jedyne, co znalazłem w lodówce. Zawinąłem w gazetę. To jedna z niewielu rzeczy, jakich mamy w domu pod dostatkiem.

Trochę farby drukarskiej nie zaszkodzi. Wyciągnąłem nóż z pochwy, ukroiłem plaster i zacząłem jeść. To była wołowina. Dobra, z młodej sztuki. Kierowca rzucił mi kolejne spojrzenie, ale nic nie powiedział i spokojnie prowadził auto.

Pochłonięcie kilograma mięsa nie zajęło mi więcej czasu, niż było potrzebne do przejechania dwudziestu kilometrów. Ale pragnienie miałem dalej.

– Na tylnym siedzeniu znajdziesz coś jeszcze – powiedział, nie spuszczając oczu z drogi.

Był trochę spięty, ale nie wydawało mi się, żeby miał zamiar wydać mnie komukolwiek. Mimo że znałem go tylko z naszych krótkich kontaktów i przekazywanych informacji, zawsze wydawał mi się taki sam. Derwisz, trochę postrzelony dziennikarz, koncentrujący się na nieprawidłowościach, jakich dopuszczały się wszechmocne koncerny z krzywdą dla konsumentów. Zanim po raz pierwszy zwróciłem się do niego o pomoc, sprawdziłem go dokładnie.

Sięgnąłem do tyłu, gotów w każdej chwili zadać cios łokciem. Jechaliśmy niezbyt szybko i ja na pewno przeżyłbym kraksę. On z rozbitą czaszką raczej nie. Na tylnym siedzeniu znalazłem termotorbę, a w niej dwa worki krwi.

Chyba powinienem go zabić, mignęła mi pierwsza myśl.

– Wiem, że nie jesteś człowiekiem – rzekł spokojnie, nadal skupiając uwagę na prowadzeniu, w ciemności żarzył się koniec jego papierosa.

Zabić go mogę zawsze.

Atmosfera ze spokojnej i nieco ospałej zmieniła się w napiętą.

– Odkąd o tym wiesz?

– Od chwili, kiedy uratowałeś Peggy.

Nawet nie wiedziałem, czy nadal z nią jest. Nie pytałem o nią, nie chcąc bez potrzeby ożywiać starych wspomnień.

Wróciłem myślami wstecz i znów zobaczyłem wypadek, jak na filmie wideo.

– Nie byłem przez cały czas nieprzytomny. Widziałem, co zrobiłeś. Wtedy wydawało mi się to bez sensu. Dopiero o wiele później zrozumiałem, kiedy wszystko sobie przypomniałem i wiedziałem, że ona przeżyje. Kiedy urodziła się nasza córka. Zdrowa. I kiedy zauważyłem, że mała rozwija się i dojrzewa harmonijnie, ale trochę wolniej niż ja, niż zwyczajni ludzie.

Nie miałem pojęcia, że jego partnerka była w ciąży, a później nigdy nie przyszło mi do głowy skojarzyć daty wypadku z datą urodzin jego córki. Nie było po temu powodu i nie interesowałem się tym. Był tylko człowiekiem, a ja łowcą, predatorem.

Miałem okropne pragnienie. Szybko otworzyłem plastikowe zamknięcie i zacząłem się odżywiać.

– Co wiesz? – zapytałem.

Škoda zmierzała ku miastu, trzęsąc się znacznie mniej, bo w końcu opuściliśmy drogę czwartej klasy, o której prawdopodobnie mało kto wiedział.

– Sporo. Jestem dziennikarzem, jak wiesz.

Zabić go mogę zawsze, przypomniałem sobie.

– A co z tym zrobiłeś? Z tym, co o mnie wiesz – zapytałem na pozór obojętnie.

– Uratowałeś życie mojej żonie i córce. – Wzruszył ramionami, otworzył okienko i wyrzucił niedopałek.

Rozżarzył się jak meteor i zniknął na zawsze.

– Jeśli jestem tym, czym myślisz, to czy wiesz, ilu ludzi zabiłem?

Znowu wzruszył ramionami.

– Nie widziałem, jak zabijałeś, widziałem, jak ratowałeś życie.

Zawsze to tępe, aż bydlęce, ludzkie oddanie. Rozczulił mnie, naprawdę rozczulił.

– Zabiłem tych w pasażu.

– Domyśliłem się tego – przytaknął – kiedy na fotografiach zobaczyłem twój miecz. Koledzy z działu kryminalnego bardzo się tym interesują. Służbom specjalnym nie udało się ukryć faktu, że ich oddział interwencyjny został zmasakrowany przez jakiegoś szaleńca z mieczem. Internet jest tego pełny, wszędzie toczą się dyskusje, kto mógł to zrobić. Kto się dogrzebie do jakichś wiarygodnych szczegółów, będzie miał reportaż życia.

Marna pociecha dla mnie, który zawsze czyniłem starania, żeby nie zwracać na siebie uwagi.

Zbliżało się miasto, coraz częściej spotykaliśmy ciężarówki, które sprawiały wrażenie, jakby chciały połknąć sfatygowane auto Derwisza.

– Czy to rozsądne wracać do mieszkania? Szukają cię. Mogą już tam czekać.

Miał rację, ale dysponowałem kilkoma zapasowymi mieszkaniami, chociaż używałem tylko jednego.

– Mam ich więcej – oznajmiłem, karcąc się równocześnie w duchu za szczerość.

Zdobycz nigdy, ale to nigdy nie powinna znać zwyczajów łowcy. Ale nadal potrzebowałem transportu. Podałem mu adres i… ocknąłem się.

* * *

Leżałem w łóżku, w ubraniu, ale przykryty, lodówka włączała się co pewien czas, a radio wyrażało swą radość z nadchodzącego południa. Lodówka warczała. Nie zwracam na ogół uwagi na takie szczegóły. Mając wrażenie, że ostatnie czterdzieści osiem godzin spędziłem na jakimś hiszpańskim narzędziu tortur w towarzystwie zaangażowanego kata, wstałem. Ciekawe, że nieprzyjemne wspomnienia potrafią pozostać w pamięci nawet po upływie setek lat. Lodówka była pusta z wyjątkiem jednego worka z sympatycznie czerwoną cieczą. Temperatura nie była szczególnie odpowiednia dla magazynowania, ale krew jeszcze się nie zepsuła. Wypiłem ją bez grymaszenia, potem szybko zrzuciłem ubranie, jak wąż zrzuca skórę, zostawiłem je na podłodze i goły przeszedłem do łazienki. Każde opuszczone mieszkanie, nawet najlepiej na początku wysprzątane, po kilku tygodniach zaczyna nabierać charakterystycznego zapachu, pojawia się kurz, a z kranów leci rdzawa woda. O ile w ogóle leci. Nie przeszkadzał mi ani zaduch, ani pleśń, ani odpadająca z sufitu farba. Pozbyłem się pokrywającej mnie krwi i brudu i odkryłem, że brakuje mi miecza.

Wylazłem spod prysznica i wróciłem do łóżka, zostawiając na podłodze mokre ślady. Na nocnym stoliku leżał nieco pognieciony tubus na rysunki. Nie mój! Zdenerwowany szybko go otworzyłem, miecz był w środku. Poczułem ulgę. Już nie byłem bezbronny. Klinga była czysta, pachniała olejem, tak samo wypucowana została rękojeść i jelec. Na Derwiszu można było polegać.

Otworzyłem szafę, przez chwilę przeglądałem jej zawartość, sprawdzając, co sobie przygotowałem przed kilkoma tygodniami. W każdym zapasowym mieszkaniu mam trochę podstawowych rzeczy na wszelki wypadek, które wymieniam w regularnych odstępach czasu. Miałem tu dżinsy, kurtkę dżinsową, koszulkę z napisem „Bloody Bastard”, a do tego wysokie buty na specjalnej kompozytowej podeszwie. Kupuję te podeszwy wprost od producenta, a do butów przylepia mi je dobry szewc. Dziś zwany obuwnikiem. Wyposażenia dopełniała szczoteczka do zębów, mydło, brzytwa, pianka do golenia, płyn do wywabiania plam. Poszedłem do ubikacji, podniosłem pokrywę rezerwuaru, nie bez trudu wyjąłem fałszywe dno i wydobyłem automatycznego glocka z zapasowym magazynkiem, szczelnie opakowane w folię igelitową. Brakowało tylko telefonu komórkowego, ale za nic nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie go schowałem.

Lodówka umilkła. Otworzyłem zamrażarkę, pod tylną ścianką tkwiło zapomniane pudełko paluszków rybnych. Pokrywała je warstwa szronu, a w środku coś grzechotało. Był to telefon. A ja nie lubię paluszków rybnych.

Bateria była oczywiście wyczerpana, ale ładowarkę też umieściłem razem z telefonem. Włączyłem go do ładowania i ubrałem się. Z tubusem na rysunki i w dżinsach będę wyglądał trochę dziwnie, ale co robić.

Ogoliłem się, brzytwą poprawiłem fryzurę na krótką, wojskową i usiadłem na łóżku gotowy do wyjścia.

W krótkim czasie wydarzyło się bardzo wiele, a ja po prostu nie rozumiałem, co się dzieje. Najpierw, nie wiadomo po co, napadł na mnie Tizoc, czy raczej jego psy gończe. Co wychodzi na to samo. Potem zasadziło się na mnie aż za bardzo przygotowane komando ludzkie. Nie wierzyłem, że chodziło tu o rutynową akcję przeciw wrogowi społeczeństwa. Tę akcję poruczył im raczej ktoś inny niż komenda policji. Więc dla kogo pracowali? Dla Tizoca? Musiałby zapuścić korzenie bardzo głęboko w Czechach. Nie wydawało mi się to możliwe.

W tym mieszkaniu wprawdzie panował spokój, ale nie było już bezpiecznie. Nie przypuszczałem, żeby Derwisz mnie zdradził, ale nietrudno było go złamać. Każdy w końcu wszystko powie. Był tylko człowiekiem, miał niewielką wytrzymałość. Oprócz tego potrzebowałem posiłku.

W drugiej z kolei restauracji zacząłem znowu rozmyślać. Przecież nawet zamówienie dwóch befsztyków tatarskich mogło wzbudzić podejrzenia, a tego chciałem za każdą cenę uniknąć.

Kelner odniósł talerz, lecz zanim zdążył odejść, wskazałem znów na kartę dań. Wciąż jeszcze byłem głodny. Wprawdzie już umiarkowanie, ale jeśli się porządnie najem, łatwiej mi będzie przeciwstawić się innemu rodzajowi niezaspokojenia, nazywanemu pragnieniem.

Musiałem się napić, zatrzeć za sobą ślady i przejść do kontrataku, na czymkolwiek miałby on polegać. A może uciec? Schować się, zacząć od nowa w innym miejscu. Myślałem nad tym, z coraz mniejszą ochotą grzebiąc w filecie z łososia. Nie chciałem uciekać. Republika Czeska była terytorium łowieckim o wielkości minimalnej, jak dla moich potrzeb wyżywienia bez zwracania na siebie uwagi. Oczywiście na krótką metę wystarczyłoby i mniejsze terytorium z mniejszą ilością ludzi, ale gdybym chciał przebywać gdzieś dłużej, przez kilka ludzkich generacji, to zaczęłyby się kłopoty. A wielkie metropolie mnie nie pociągały. Życie toczyło się w nich zbyt szybko, pełne chaosu i rozgardiaszu, a przecież i tam musiałbym wywalczyć sobie miejsce, ponieważ wolnych terytoriów łowieckich nie ma na tej planecie co najmniej od stu lat. Tych zapewniających utrzymanie, oczywiście.

Napić się i tak dalej.

Zapłaciłem i wskoczyłem do przejeżdżającego tramwaju. Już wewnątrz zorientowałem się, że przypadkiem dokonałem właściwego wyboru. Tramwaj jechał na Smichov, gdzie miałem jedną ze swoich tajnych skrytek. Znajdowała się wewnątrz pnia starego dębu. W ostatnich latach drzewa mają w Pradze większą trwałość niż domy mieszkalne czy inne budynki. Park był pusty z uwagi na wiszący w powietrzu deszcz. Wgramoliłem się na konar i zacząłem szukać. Drzewo zmieniło się przez ten czas, kiedy mnie tu nie było. Musiałem się skupić, przypomnieć sobie, gdzie wsadziłem metalowy pojemnik. Jak bardzo mogło urosnąć to drzewo? Znalazłem właściwe miejsce o metr wyżej, niż przypuszczałem, a wyciągnięcie pojemnika z dziupli kosztowało mnie sporo sił. Zadowolony wróciłem na przystanek tramwajowy, chowając ręce w kieszeniach. Podczas wyciągania kasetki połamałem paznokcie i poocierałem skórę, a to mogłoby zwrócić uwagę. Z uczuciem ulgi usiadłem na wolnym miejscu. Dziwnie się czułem, kręciło mi się w głowie i trochę trzęsły kolana, jakbym znajdował się u kresu sił. Zaniepokoiło mnie to nieco, od posiłku minęło trochę czasu, powinienem już czuć się coraz lepiej. Ale chyba dostałem w kość bardziej, niż mi się wydawało.

Młoda kobieta w dżinsach, pantoflach na średnio wysokim obcasie i płaszczyku z wzorem naśladującym skórę węża przypatrywała mi się spod oka. Trochę opiekuńczy typ, namiętna, ale wyraźnie miała aktualnego partnera. Poznałem to po serii szybkich, prawie niedostrzegalnych zmian wyrazu jej twarzy towarzyszących kolejnym wyobrażeniom dotyczącym mojej osoby. Nie była odpowiednim dla mnie typem, przynajmniej nie w tej chwili.

W pasażu obok sklepu z odzieżą, dokąd zmierzałem, przeliczyłem gotówkę. Było jej dość dużo. Rozdzieliłem pieniądze na trzy części, a kiedy ostatnią chowałem do tylnej kieszeni spodni, coś przyszło mi do głowy. Wyjąłem pieniądze i jeszcze raz obejrzałem. Schowałem je przed dwudziestu pięciu laty, a przez ten czas miało miejsce tyle zmian, że mogły stracić ważność. Cholera, w tym szybko zmieniającym się świecie podobne przypadki zdarzały mi się coraz częściej. Pozostawało mi tylko użyć karty bankowej, ale to oznaczało pozostawienie śladu. Niestety.

Opróżniłem bieżące konto i wyruszyłem na łowy. Do godziny piątej, kiedy większość ludzi opuści biura, pozostawało jeszcze trochę czasu, ale to nie przeszkadzało. Wystarczająca ilość potencjalnych ofiar chodziła po ulicach, pasażach handlowych lub siedziała w restauracjach.

Nie krążyłem w jednym miejscu, to byłby błąd, który mógł zwrócić na mnie niepożądaną uwagę, a przy odrobinie pecha mógłbym skończyć na posterunku policji. Bez pośpiechu spacerowałem pośród wielkich domów bankowych, siedzib towarzystw międzynarodowych, luksusowych hoteli, klubów i salonów fryzjerskich. Nie poszukiwałem jakiejś konkretnej kobiety, blondynki, brunetki, rudej, szczupłej czy przy kości. Było mi to obojętne. Powinna być pewna siebie, niezależna i oczywiście powinna lubić mężczyzn. I do tego musiała być w odpowiednim nastroju.

Powoli chodziłem po tych łowieckich ścieżkach, kilka razy zauważyłem interesującą kobietę, kilka razy nawiązałem kontakt wzrokowy czy wymieniłem kilka zdań, ale nie było to nic, czym zainteresowałbym się poważnie. Dwukrotnie rozegrałem szczególnie obiecującą grę, w tym jedną z wyglądającą na nieprzystępną businesswoman. Ale wystarczyło popatrzeć na jej szpilki, małymi detalami odróżniające się od tego, co uważa się za szpilki klasyczne, albo na sukienkę, która miała odpowiednią długość, zgodną z kanonami mody, choć o rozcięciu nie dało się tego powiedzieć. Sposób, w jaki się poruszała, też nie miał wiele wspólnego z nieprzystępnością. Była w sumie idealnym typem, ale przeczuwałem, że z nią potrwałoby to raczej długo. Nie była w typie pierwsza randka – pierwsza noc.

Cztery godziny później, kiedy wyszedłem z centrum handlowego i przechodziłem przez tereny wypoczynkowe, usiadłem w kawiarni i zamówiłem kawę z ekspresu. Źle się czułem. Od czasu potyczki z ludźmi Tizoca i oddziałem policyjnym wciąż nie mogłem przyjść do siebie i było mi coraz gorzej.

Obok przeszła atrakcyjna brunetka w mini, jednak wyraźnie gdzieś się śpieszyła. Potem dwie przyjaciółki. Z dwiema też można było dać sobie radę, ale te zachowywały się nerwowo, chyba nie znały okolicy, raczej zjawiły się tu przypadkiem. Podano mi kawę, uniosłem filiżankę i z rozkoszą wdychałem woń parującego płynu. Znakomita. Poprzez gorącą parę unoszącą się nad filiżanką dostrzegłem rudowłosą z długimi, pomalowanymi na perłowo paznokciami. W dłoni trzymała kościaną fifkę z papierosem. Na ustniku dostrzegłem ledwie zauważalny ślad szminki. Patrzyła w moim kierunku, ale z tak zamyślonym wyrazem twarzy, że nie byłem pewny, czy mnie w ogóle dostrzega. Napiłem się kawy i otarłem usta serwetką. Sądząc po jej prawie niezauważalnej mimice, jednak mnie widziała. Wstałem, podszedłem do jej stolika.

– Madame, czy mogę prosić panią o przysługę?

Oceniała mnie, ale decyzji jeszcze nie podjęła.

Wybredna.

Wyjąłem z kieszeni paczkę papierosów. Na co dzień nie palę, ale papierosy są bardzo pomocne przy nawiązywaniu kontaktu.

– Czy użyczy mi pani ognia?

Sukienka do kolan, dopasowana z szerokim paskiem, biała koszula w stylu hiszpańskim, z szerokim kołnierzykiem. Błyszczący opal na złotym sznureczku, niesymetryczne kolczyki również ozdobione opalami. Długie nogi, smukła, ładna szyja, kształt przedramion wskazywał, że grywa raczej w squasha niż w tenisa.

– Zgubił pan zapalniczkę? – zapytała z nutą rozbawienia w głosie.

– Nie – odpowiedziałem. – Ognia użyłem tylko jako pretekstu do rozpoczęcia rozmowy.

Spodobało jej się to.

– Zawsze pan taki bezpośredni?

– Tylko wtedy, gdy jest to użyteczne. Kiedy trzeba, jestem bardzo cierpliwy, żeby osiągnąć cel.

– Zależy, co jest tym celem – odparła.

Wystukała niedopalonego papierosa i wsadziła do fifki nowego. Nie widziałem takich w sprzedaży, zapewne specjalny dostawca albo wyrób na zamówienie.

Wyjąłem z kieszeni pudełko zapałek, zapaliłem jedną i podałem jej ogień w taki sposób, żeby musiała bardziej pochylić głowę. Uzyskałem teraz znacznie lepszy wgląd w jej dekolt. Zdawała sobie z tego sprawę. Nosiła biały koronkowy staniczek. Pachniała tak, jak powinna pachnieć kobieta, jak powinna pachnieć zdobycz. Dzisiejsze łowy zaczynałem pragmatycznie, tylko w celu ugaszenia pragnienia, ale to zapowiadało się również bardzo przyjemnie.

Bez czekania usiadłem przy jej stoliku.

Zmysłowo wydmuchnęła dym. Był w nim tytoń i jeszcze jakiś dodatek, coś raczej uspokajającego niż odurzającego.

Ja również zapaliłem i siedziałem w milczeniu. Zdaje się, że odpowiadało jej to.

– Pije pani tylko kawę? – zapytałem w stosownej chwili.

– Kiedy jestem sama, to kawę, a w towarzystwie również coś innego. – Uniosła lekko kąciki warg.

– Towarzystwo to czasami dobra rzecz – przytaknąłem, wskazując na bar po przeciwnej stronie pasażu.

– Zależy, jakie towarzystwo – oznajmiła, przywołując kelnera.

Pomogłem jej nałożyć płaszczyk, ale ramienia nie zaoferowałem. Sama wyznaczała granice, obserwując mnie, jak zagospodaruję pozostawione mi możliwości.

W barze usiedliśmy na wysokich stołkach, zauważyłem, że jej nogi nie były aż tak szczupłe, jak mi się wydawało. Właściwie akurat takie, jak trzeba.

Percepcja

Подняться наверх