Читать книгу Mroczny Zbawiciel - Miroslav Zamboch - Страница 5
Drewniana Szczelina –
jeździec nie wiadomo skąd
ОглавлениеNie wiem, kiedy ludzie całkiem wszystko spieprzyli, ale myślę, że miarka się przebrała, kiedy ukrzyżowali Chrystusa. Ten drugi raz.
Wioska wyglądała, jakby zatrzepotały nad nią straszne ogniste skrzydła. Sądząc po wypalonych dachówkach, musiały być gorsze niż ogień piekielny. Z niektórych ścian pozostały tylko nadtopione kikuty, inne w pewnym stopniu oparły się płomieniom i mogłyby wytrzymać jeszcze kilka lat. Lecz nienaturalnie zielona roślinność z przebarwionymi aż do niebieskości korzeniami przedzierała się każdą szczeliną, kruszyła zaprawę murarską i łodygami wypychała nawierzchnie ulic w górę.
W końcu do ludzi zaczęło docierać, że oprócz naszego świata istnieje drugi, ukryty pod spodem. Kiedy zwycięzcy zniszczyli już bożków i ołtarze zwyciężonych, nie zapomnieli o wzniesieniu własnych, żeby stale być pod czyjąś opieką.
Kazałem Micumie jechać w stronę szerokiego przejścia między dwoma największymi budynkami. Kościół i dom miejscowego bogacza? Czy raczej hotel i stacja benzynowa? Po ruinach nie dało się już tego poznać. Kobyła zrobiła kilka kroków i zaczęła węszyć. Nie poganiałem jej, sam też dokładnie rozglądałem się wokoło. Micuma była jednym z ostatnich biobotów wyprodukowanych przez Mitsubishi. Pod względem fizycznym przewyższała każdego żywego konia, a oprócz umiejętności regeneracji i odporności na uszkodzenia miała zamontowaną interaktywną bazę danych Chico. Czasem odnosiłem wrażenie, że to nie zwykły komputer, na którym pracuję, ale prawdziwa istota. Bzdura. Sztuczne inteligencje przestano produkować jeszcze przed Krachem, a te, które przetrwały do dziś, nie służyły ludziom, tylko pilnowały własnych interesów.
Nawet na drugi rzut oka w tym rumowisku nie było nic specjalnego. Kiedyś budowano solidnie, miałem ogromną ochotę przyjrzeć się sklepieniom domów. W środku mogło zostać coś użytecznego, coś, co dałoby się spieniężyć albo wymienić.
Micuma zarżała i spojrzała w lewo. Zerknąłem w tym samym kierunku i wtedy go zobaczyłem – kościotrupa opierającego się o zwęglony słup, który kiedyś był drzewem. Widziałem masę kościotrupów i zazwyczaj nie robiły na mnie wielkiego wrażenia, ten jednak był szczególny. Nie został na nim nawet gram mięsa, a mimo to cała konstrukcja trzymała się solidnie, jak gdyby kości wciąż tkwiły w torebkach stawowych. Puste oczodoły gapiły się prosto na mnie.
Gdy ludzie zaczęli zabijać pogańskich bożków, a nawet wielkich bogów, których czciły pierwotne plemiona, wszystko było w porządku. Bóg z krzyża miał ich w swojej opiece i starał się, żeby to, co niewidzialne, niewidzialnym pozostało. Przez ponad dwa tysiące lat nic specjalnego się nie działo. Zapomniano o nocnych koszmarach, krwawych ofiarach i strachu przed nieznanym, a potem jeszcze większym – przed poznanym. Ta idylla jednak już dawno przeszła do historii.
Sięgnąłem do sakwy i wyciągnąłem małą lornetkę. Z boku miała wygrawerowane logo i nazwę producenta – Zeiss. Jeśli spoglądało się wprost na soczewki, na ich powierzchni widniała swastyka z wykrzywioną trupią czaszką na każdym ramieniu. Jeśli jednak przyłożyło się urządzenie do oczu, wówczas nie widziało się żadnych hakowatych krzyży, za to mnóstwo innych rzeczy.
Przez chwilę się wahałem. Korzystanie z tego diabelskiego ustrojstwa wciąż było lepsze niż rozbudzanie drugiej części mojego ja. Zsunąłem kaptur z czoła i popatrzyłem przez lornetkę. Wzdrygnąłem się, jak zawsze, gdy z niej korzystałem. Tym razem zadowoliła się kawałkiem mięsa z mojego przedramienia – w końcu na ciele są jeszcze wrażliwsze miejsca. Podczas gdy z rany wyciekała gęsta, czarna krew, pole widzenia rozjaśniało się i wyostrzało.
Kościotrupa spowijał zwój niebieskoszarych włókien przypominających spleśniałą watę cukrową. Watę cukrową? Zaskoczyło mnie to porównanie. Nie wiedziałem, z której części mojej podświadomości się wydostało, ale zbytnio się nad tym nie zastanawiałem i skoncentrowałem się na obserwacji. Nie chciałem karmić urządzenia wyprodukowanego przez jakiegoś Zeissa kolejnymi kawałkami własnego ciała.
Od kościotrupa w stronę budynków, które wydawały się puste, ciągnęły się delikatne włókna. Lornetka zmieniła ostrość obrazu i rozbite okna wypełniły się plątaniną pajęczych sieci, a za nimi, wewnątrz domu, zatliło się złowieszcze karminowe światło. Potem urządzenie, ponownie bez mojego udziału, przesunęło pole widzenia i ukazało mi muślinowy welon trzepocący na wietrze tuż przed Micumą.
Oderwałem lornetkę od oczu i niemal poczułem złość ukrytego w niej ducha, że pozbawiłem go dalszej wyżerki. Kimkolwiek był ów Zeiss, jego urządzenia działały precyzyjnie i nie domagały się niczego ponad to, co wymieniono w instrukcji obsługi.
Poluzowałem trochę siodło, pociągnąłem za uzdę, a Micuma posłusznie zawróciła w miejscu. Wydawało mi się, że wciąż widzę przed sobą zarys delikatnego welonu, ale innej drogi powrotnej nie było. Popędziłem konia, pochyliłem się i wystrzeliliśmy naprzód. To było jak smagnięcie rozżarzonym biczem z ołowiu, połowę twarzy miałem we krwi. Oczywiście tę bardziej wrażliwą, bardziej ludzką połowę.
Zatrzymałem się piętnaście kroków dalej i zerknąłem za siebie. Kościotrup w zadumie wpatrywał się we mnie pustymi oczodołami. Wyglądał złowieszczo, ale jednocześnie chyba chciał mnie ostrzec. Przypadek?
I wtedy kościotrup rozsypał się na kawałki, jakby jego zadanie właśnie dobiegło końca. Stworem sterował przebiegły telepata. Przez moment wahałem się, czy nie umieścić ostrzeżenia przed pierwszym budynkiem, ale ostatecznie dałem sobie spokój.
W tym świecie każdy jest zdany wyłącznie na siebie.
Na początku nie bardzo wiedziałem, czym żywi się urzędująca w wiosce bestia. Wreszcie dostrzegłem, że ścieżkę, wąską i czasami tak niebezpieczną, iż musiałem zeskakiwać z siodła, by posuwać się naprzód, regularnie wydeptywano. Regularnie, niezbyt często, ale też niezbyt rzadko. Odkryłem pozostałości odnawianych obozowisk, tu i tam jakieś ślady. Żadnych szczątków, resztek, odchodów, odpadów, nic takiego. A zatem ci, którzy chodzili tą ścieżką, byli doświadczeni. Wszelkie ślady ludzkiej obecności zwabiłyby Ich.
Zanim bestia dorośnie i zmądrzeje na tyle, aby dojść do ścieżki, ludzie przestaną nią chodzić i zaniknie zupełnie. Taki był los wszystkich ścieżek na peryferiach zamieszkanego świata. Powolny i nieodwracalny. W mieście wszystko działo się szybciej.
Do Drewnianej Szczeliny dotarłem po trzech dniach. To dosyć dziwna nazwa dla miasteczka, ale można spotkać jeszcze gorsze. Okoliczne pola były uprawiane, na miedzach stały ołtarzyki bogów, w których wierzyli właściciele. Na jednym z większych łanów dostrzegłem elektryczny traktor z przyczepą, a na niej pojemnik z rozpryskiwaczem. Sądząc po narysowanej na nim pomarańczowej czaszce z głupkowatym uśmiechem, ciecz w środku nie była zbyt zdrowa. Tylko że kiedy człowiek chce ochronić zbiory przed zarazą totemicznego Boly, Pana Choroby, a nie ma wsparcia żadnego z bogów czy choćby demonów, nie może zaufać szafranowi albo lukrecji.
Ostrożnie jechałem dalej, omijając pułapki. Było ich zatrzęsienie. Niewybuchy, miny przeciwpiechotne, wykopane jamy z czyhającymi w środku zaostrzonymi palami. W miarę jak się zbliżałem, drewniana palisada wokół miasteczka rosła, aż w końcu stanąłem przed otwartą bramą, zrobioną z deski z jakiegoś sprężystego tworzywa sztucznego, poruszającą się po wąskiej szynie. Mechanizm działał dzięki dwóm wiecznym agregatom akumulatorowym. Kolektor jednego z nich był pęknięty i starannie posklejany wąską, przezroczystą taśmą.
Wejścia pilnowało dwóch uzbrojonych mężczyzn przy bramie i jeszcze dwóch na drewnianych wieżach stojących zaraz przy drodze.
Pilnowałem, by kaptur skrywał czoło i połowę mojej twarzy, a także by nie było widać lewego ramienia, tylko samą dłoń w rękawicy.
Strażnicy, obydwaj opasani na krzyż rzemieniami pełnymi nabojów, nieufnie taksowali mnie wzrokiem. Dwóch z nich miało za pasem krótkie, nieco rozszerzone na końcu miecze.
Odetchnąłem. Z oddali Drewniana Szczelina sprawiała wrażenie całkiem uroczego miasteczka, z bliska jednak cuchnęła jak tort, w którego wnętrzu aż roi się od karaluchów. Odetchnąłem jeszcze raz. A tych karaluchów jest coraz więcej i zaraz wylezą na zewnątrz. Na szczęście nie należałem do delikatnisiów i nie bałem się żadnego robactwa. Ani skorpionów.
– Kim jesteś i czego tu szukasz? Nie znamy cię – odezwał się mężczyzna z krótką śrutówką. Kolbę opierał o biceps i celował we mnie z potrójnej lufy. To nie był seryjniak, konstrukcja wyglądała raczej na miejscową samoróbkę.
– Jestem kupcem – odparłem. – Kupuję i sprzedaję.
– Każdy może tak powiedzieć. Pokaż no jakiś towar! – Moja odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła.
Byli ostrożniejsi niż zwykle. Albo zachłanniejsi. Do strażnika ze śrutówką podszedł jego kompan i coś mu szepnął na ucho, zatrzymując wzrok na Micumie. Otóż to, ona sama była warta więcej niż cała ta biedna mieścina na peryferiach ludzkiego osadnictwa. Z wieży ciągle mierzyły we mnie beznamiętnie dwie lufy wielkokalibrowych karabinów maszynowych. Oczy trzymających je strażników były skierowane w tę samą stronę.
– Zapraszamy do środka – zadecydował mężczyzna ze śrutówką.
Spuściłem głowę.
Mógł to odebrać jako gest wdzięczności i pokory. Nie chciałem, by zobaczył, co kryje się pod kapturem, zanim dostanę się do środka.
Jechałem powoli, Micuma ledwo powłóczyła nogami. Po plecach, w które były wycelowane karabiny, chodziły mi ciarki, póki nie wmieszałem się w tłum na ulicy.
Przeszedłem Drewnianą Szczelinę wzdłuż i wszerz. Niegdyś wioska, teraz miała ambicje stać się czymś więcej. Ale mięso zawsze przyciąga muchy, a więc gdzieś pod powierzchnią kryły się tłuste białe czerwie. Dałbym za to głowę, ale nie miałem pojęcia, skąd o tym wiem.
To chyba było dobre miejsce dla mnie – ludzie nie wyglądali na nędzarzy, coś z tego, co przywiozłem, mogłoby im się przydać.
Pojechałem na targowisko, które zdążyło się zapełnić, gdy wędrowałem ulicami, i znalazłem wolne miejsce. Sprzedawcy obok wyglądali na tyle nędznie i ubogo, że raczej nie protestowaliby przeciwko mojej obecności. Wypakowałem stojak, wbiłem kilka gwoździ w deskę, która leżała obok, i rozwiesiłem na niej towar. Umieściłem tę prowizoryczną witrynę na stojaku, a potem czekałem i obserwowałem.
Mężczyzna po lewej stronie sprzedawał melony. Wyglądały na zdrowe i soczyste; te, które rosły najbliżej granic jego chronionego pola, wypolerował, żeby wyglądały jak najlepiej. Czułem od nich smród małych mieszkańców zdziczałego świata. Nie kalali jednak jego płodów zbyt często, dlatego sprzedawał całkiem niezłą, umiarkowanie trującą żywność. Babinka z prawej oferowała suszone zioła. Rozpoznałem kilka niebezpiecznych gatunków. Skąd mogła je wziąć? Jeśli będę miał dobry utarg, kupię u niej co nieco. Na przykład niebieską sasankę. Rosła na starych miejscach ofiarnych i pomagała...
Zauważyłem, że przygląda mi się chłopiec. Dziesięć, jedenaście lat, mały i chudy, ale nie wynędzniały. Obok przeszła para, mężczyzna z kobietą, on w starych spodniach ze starannie zaprasowanymi kantami, ona opatulona w jeszcze mało używany płaszcz. Ledwo rzucili na mnie okiem, szybko obejrzeli towar i poszli dalej. Czułem, że wrócą. W tym czasie chłopiec przeszedł do drugiego szeregu straganów i stał nieco na ukos za moimi plecami. Musiałbym się odwrócić, by go zobaczyć – gdyby moje pole widzenia było takie jak u zwykłego człowieka.
Para wróciła. Udawali, że interesuje ich niezniszczalny wieczny zegarek, który wyciągnąłem z pewnej miejskiej krypty, nie był tego wart. Tak naprawdę oglądali plastikowe pudełko z napisem „Kapsułki antykoncepcyjne” – łatwe w użyciu, długotrwałe działanie. Coś tam szeptali i zerkali ukradkiem, czy nikt na nich nie patrzy.
Zdobyłem ten towar i jeszcze kilka innych rzeczy w zapomnianym szpitalu w dżungli. Nie było to takie proste, ale koniec końców wizyta w krainie władanej przez przebiegłe pajęczaki opłaciła się.
– Czy to jeszcze działa? – zapytał nerwowo mężczyzna.
– Z tyłu jest rok produkcji, data przydatności i tego typu dane. A sposób użycia będzie widoczny w polaryzowanym świetle.
Popatrzyli zdziwieni.
– W świetle księżyca – wyjaśniłem.
Przytaknął, choć nie bardzo rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi.
– Ile to kosztuje? – szepnęła kobieta.
Bez przerwy rozglądali się nerwowo dookoła. Nigdzie nie widziałem chłopaka, musiał być gdzieś z tyłu, w martwym polu mojego wzroku.
– Sześćset – odpowiedziałem.
Zbladła, obróciła kasetkę w dłoni i chciała odłożyć z powrotem, mężczyzna chwycił ją jednak za łokieć.
– Opakowanie jest nienaruszone. Pochodzi z czasów przed Krachem – zwróciłem uwagę.
I to był punkt zwrotny w naszych pertraktacjach.
– Znajdę pana, jak będę miał pieniądze – zdecydował mężczyzna.
Przytaknąłem, trochę blada kobieta podała mi kasetkę do rąk, oparła się o partnera i odeszli nerwowym krokiem.
Rozległo się głuche kliknięcie. W ostatniej chwili poluzowałem uścisk, inaczej urżnąłbym chłopakowi rękę w przedramieniu.
Zastygł przerażony. Choć miałem na dłoni rękawicę, musiał w uścisku wyczuć coś nienaturalnego.
Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.
– Wiesz, co robi się złodziejom? – zapytałem.
– Obcina ręce – odpowiedział, starając się przy tym nie zająknąć.
Nie wszędzie panowały takie zwyczaje. Miejscowe prawo musiało być strasznie surowe.
– Przeszkadza panu ten chłopiec... A może chciał pana okraść?
Odwróciłem się pomału i stanąłem twarzą w twarz z potężnym mężczyzną w koszuli w kratkę, przepasanym dwoma pasami z amunicją i bronią na rzemiennym pasie – pistoletem automatycznym i rewolwerem. Ich wspaniale zadbana powierzchnia lśniła nawet w świetle pochmurnego dnia. Na pewno taki miejscowy Pan Prawo i Porządek.
– Nie – odpowiedziałem. Bardzo uważałem, by nadal się garbić i by kaptur zasłaniał mi twarz. – Jestem tu nowy i nie znam cen. Umówiłem się, że ten tutaj... – Posłałem chłopakowi pytające spojrzenie.
– Timothy – zareagował bezbłędnie.
– ...ten tutaj Timothy załatwi mi za prowizję porządne zakwaterowanie. I oczywiście wskaże miejsce, gdzie dobrze gotują.
Wcisnąłem chłopakowi do ręki ćwiartaka i ruchem głowy pokazałem, żeby zjeżdżał. Pan Prawo i Porządek popatrzył z niedowierzaniem, ale nic nie powiedział. Może nie wyglądałem jak spod igły, ale gości, którzy płacą twardą walutą, nigdy zbyt wielu.
– Po co pan tu przyjechał?
Wzruszyłem ramionami, starając się z całych sił, żeby gest wyglądał naturalnie – żeby obydwa ramiona uniosły się i opadły jednocześnie.
– Kupuję i sprzedaję. – Skinąłem głową w kierunku witryny i lady zarazem.
Pan Prawo i Porządek zaczął przeglądać moje towary i nagle w prawym oku zabłysnęła mu gwiazda – albo celownik. Zauważył dwa półtuzinowe opakowania nabojów w ładownikach, które pozwalały załadować bębenek jednym ruchem. Na świecie są miliony ton amunicji kalibru trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć milimetrów czy najbardziej popularnych czterdziestekpiątek, a te specjalne zabawki miały kaliber pół palca. Tylko idiota używałby broni, do której amunicję równie łatwo zdobyć jak wodę na pustyni. Pan Prawo i Porządek z pewnością był idiotą. Sięgnął po ładownik, obejrzał nabój po naboju i wyciągnął z lewej kabury rewolwer. Spodziewałem się Smith and Wessona, jedynego gnata w tym kalibrze, który znałem z czasów przed Krachem.
Pan Prawo i Porządek wydłubał własną amunicję i wprawnym ruchem włożył moją. Naboje weszły do komór jak naoliwione. Na lufie nie wygrawerowano logo producenta ani kalibru, tylko prostym, trochę niezdarnym pismem wyryto imię: Jezus Chrystus.
W pierwszym wieku po tym, jak świat zaczął schodzić na psy, niektórzy wierzyli, że jeśli będą się modlić do starych bogów, ci znowu zaczną ich chronić. Mylili się. Inni wierzyli, że jeśli poświęcą broń, polepszy się jej wydajność. To już dawało trochę lepszy efekt. Producent broni fanatycznie wierzący w swego boga potrafił czasami tchnąć w nią nieco nadprzyrodzonej siły.
– Ile pan za to chce? – wyrwał mnie z rozmyślań Pan Prawo i Porządek.
Oderwałem wzrok od imienia na lufie rewolweru.
– Siedemdziesiąt za komplet. Jeśli chce pan pojedynczy nabój, to za szesnaście.
O dziwo, nie targował się.
– Timothy na pewno zamówi panu pokój u Bzeckiej, ma dobrą opinię i ceny. Ale nie sprzedaje żadnego alkoholu, więc zobaczymy się później w barze – rzucił na pożegnanie.
Odkłoniłem się. Nie przestawałem myśleć o tej broni. Po tym jak drugi raz przybito go do krzyża, J. Ch. stał się nieobliczalny. Nie miał ulubieńców, nie można było na nim polegać. Tylko najwięksi straceńcy i hazardziści używali broni sygnowanej jego imieniem. A kto ją produkował? To już przekraczało granice mojej wyobraźni.
Zacząłem pakować towar. Nawet gdybym nie sprzedał preparatu antykoncepcyjnego, mój zarobek i tak okazał się większy, niż oczekiwałem. Miejscowy szeryf był maniakalnym wielbicielem niebezpiecznych zabawek, co dzięki korzystnemu zbiegowi okoliczności bardzo mi się opłaciło.
Nie spodziewałem się tak dobrej knajpy w Drewnianej Szczelinie, dziurze na samym krańcu peryferii. Wnętrze oświetlały dwie lampy gazowe, kontuar lśnił blaskiem starannie wypucowanego metalu, a szczytem techniki była opancerzona szafa grająca. Wprawdzie nie działała, ale w rogu siedział chudy facecik i z niemal artystycznym uniesieniem przebierał palcami po klawiszach pianina.
Bez pytania usiadłem przy kontuarze i zamówiłem piwo. Nic trudnego, wystarczyło przestać się kurczyć i wyprostować. Piwo dobre, kufle czyste. Może naprawdę znalazłem ostatnią oazę cywilizacji, miejsce, gdzie porządnym ludziom dobrze się żyje? Nie pasował mi tylko ten karaluszy smród, który wydobywał się spod apetycznie wyglądającej polewy nadmuchanego tortu. No ale cóż – to przecież nie mój tort.
Przy drugim piwie zacząłem cieszyć się smakiem, upajać pikantną goryczką na języku. Mógłbym się założyć, że lubiłem je również Przedtem. Wzbudzałem zainteresowanie jak każdy obcy, ale nikt nie był aż tak ciekawy nowinek ze świata, by zedrzeć kaptur opadający mi na twarz. Pewnie ze względu na mój wzrost... oraz mit, który otacza każdego uzbrojonego cudzoziemca i rozprzestrzenia się w miasteczkach takich jak to niczym epidemia.
Na końcu kontuaru w towarzystwie mężczyzn pijących alkohole z górnej półki chichotały dwie profesjonalistki. Stosunkowo subtelne, ale nie na tyle, by ktoś je pomylił ze zwykłymi kobietami. Doprawdy oaza cywilizacji na samym środku pustyni.
Facet trochę bardziej podpity niż reszta ze złością walnął pięścią w stół.
– Nie podoba mi się to i przysięgam, że tak tego nie zostawię – oświadczył głośno.
Gdyby jego trzej wspólnicy nie zamilkli, uznałbym, że to pospolity pijaczyna.
– Szeryf i ten przybłęda Smarfi nie będą nam rozkazywać, co mamy robić, a czego nie!
Tym razem jego słowa wywołały ogólny szum i kilka przytakujących pomruków z różnych stron sali. Współbiesiadnicy starali się uspokoić zacietrzewionego kompana.
Był nienagannie ubrany. Miał jedną z tych koszul, których nie trzeba prasować, a mimo to zawsze wyglądają jak prosto z gazet ciągle zalegających w starych magazynach. Buty również nosił dobre, bardzo dobre. Od razu było widać, że nie jest nędzarzem, wręcz przeciwnie.
– Piwo! – krzyknął i wstał od stołu. – Ostatnie, jutro będzie ważny dzień.
Barman błyskawicznie spełnił jego żądanie. Mężczyzna zaczął pić potężnymi łykami. Kiedy dotarł do połowy kufla, poczułem pieczenie gdzieś w okolicy czoła – indukcja nerwowa. Czegoś takiego się nie spodziewałem, nie tutaj. Wolną ręką odrzuciłem połę płaszcza, chwyciłem za broń i nagle zorientowałem się, że to nie ja stanowiłem cel ataku. Niektórzy uważają indukcję nerwową za bujdę na resorach, ale ja nie. Prawdziwą magię odbieram inaczej.
Odwróciłem się do porządnie ubranego faceta. Zesztywniał, odstawił kufel, lewą ręką chwycił się za pierś. Dokładnie tam, gdzie jest serce, nie gdzie ludzie myślą, że ono jest. Jeszcze tylko dał radę wycharczeć „nie mogę”, kolana się pod nim ugięły i runął na podłogę. Martwy. Ja to od razu poznam.
Ludzie zrywali się z miejsc i tłoczyli przy nim.
– Otruli go, otruli! – wrzasnął jeden z kompanów.
– Kto? – doleciało od strony drzwi. Stał w nich Pan Prawo i Porządek z kciukami włożonymi w kieszenie spodni.
– Nie-nie wiem!
– Był tutaj całe popołudnie i z tego, co wiem, tylko pił – wtrącił ktoś.
Pan Prawo i Porządek podszedł do stołu i wziął do ręki kufel.
– To jego? – zapytał.
Kilka osób przytaknęło jednocześnie w odpowiedzi.
Wydawało mi się, że słyszę brzęknięcie. Ostrzeżenie wydawane przez stary system militarny, który wykrył nieprzyjacielski promień laserowy, albo amulet, kiedy z oddali spojrzy na nas bóg śmierci. Niby wciąż patrzyłem w tę samą stronę, a tak naprawdę starałem się zerknąć w okno z pofałdowanego szkła. Na zewnątrz stał ktoś mojego wzrostu i chyba jeszcze bardziej wychudzony. Obserwował mnie, co oznaczało, że widział lepiej niż ja. Impuls indukcji nerwowej znowu zapalił mi się za czołem.
Ponownie skupiłem uwagę na szeryfie.
Obejrzał kufel, ostrożnie go obwąchał, potem trochę skosztował, roztarł językiem w ustach odrobinę pozostałej cieczy, po czym połknął.
– To piwo jest dobre – orzekł w końcu i wypił resztę.
Kilka osób zaczęło nerwowo wzdychać, między innymi barman. Zaskrzypiały drzwi. Jak to możliwe, że przed chwilą nic nie słyszałem? Nie odwracałem się, czekałem.
Wszedł chudy mężczyzna w kożuchu z watowanymi ramionami, dzięki czemu nie wyglądał tak nędznie jak w rzeczywistości. Białe włosy zdobiła czerwona niczym krew smuga spływająca z ciemienia. Emanowało z niego coś, od czego zrobiło mi się niedobrze. Ludzie pospiesznie rozstępowali się na boki i nagle wokół niego zrobiło się pusto. Budził większy lęk niż Pan Prawo i Porządek.
Mężczyzna przyklęknął przy martwym i wtedy zobaczyłem jego twarz. Była dokładnie tak wychudła, jak to sobie wyobrażałem, jedno oko ludzkie, drugie – implant z pracowni Ericha Lense. Wiedziałem to doskonale. Kiedyś mi się wydawało, że z tej samej pracowni pochodzi moje oko. Niestety, myliłem się.
– Jest martwy – skonstatował chudzielec. – Okrwawione wargi, zsiniałe palce. Zawał. Ostrzegałem go, że nie ma się co unosić. Powiadomcie rodzinę. Pogrzeb odbędzie się jutro, nie potrzebujemy tu żadnej zarazy.
Potem wstał i wbił przeszywające spojrzenie we mnie i moją zakrytą rękawicą dłoń.
– Ani żadnych pozszywanych potworów bóg wie skąd.
Nie miałem pojęcia, kim jest. Bił od niego taki sam chłód, jak od upiorów i wampirów. Możliwe, że to tylko człowiek, który z nimi walczył, wchodząc w zbyt bliski kontakt. To zmieni każdego. Ale na jego miejscu z pewnością bym się do bogów nie zwracał.
Wyprostowałem się i ruchem głowy odrzuciłem kaptur do tyłu.
Jeśli jeszcze przed chwilą ludzie podświadomie cofali się w stronę stołów, teraz przywarli do ścian i sala opustoszała. Głowę mam jak kolano, na ciemieniu trochę kanciastą, tak jakby ktoś ją nieumiejętnie zespawał, do tego krzywe usta, wyprodukowane z dwóch różnych połówek, i brodę skradzioną byczemu mutantowi. Ale najgorsze jest oko w teleskopowym tubusie z oślizłego tworzywa. Tkanka przypomina biologiczną, ale nie można jej przeciąć, a przy uszkodzeniach roni silnie żrące łzy, które zniszczą każdy materiał, nawet moją skórę. Wiele razy próbowałem się go pozbyć, bezskutecznie. Oddałbym za to wszystko, nawet przynależną do oka część mózgu, mimo że dzięki niemu widzę rzeczy, bez których dostrzeżenia zginąłbym już kilka razy.
Chudzielca zatkało. W pewien sposób byliśmy do siebie podobni – drapieżniki obleczone w ludzkie powłoki. Jego zaskoczenie trwało jednak tylko chwilę. Emblemat żelaznej bogini miłosierdzia, który nosiłem na piersi, zaczął mnie palić, jakby stawiał opór czarom tak wyrafinowanym, że nie dałem rady ich rozpoznać.
– Przestań. – Wyciągnąłem spod płaszcza Margaret.
Margaret była kiedyś wielkokalibrową półautomatyczną śrutówką z lufą zrobioną z działka przeciwlotniczego, magazynkiem na siedem nabojów i kolimatorowym celownikiem. Klasyczną kolbę z kompensatorem rtęciowym wymieniłem na zwykłą rękojeść pistoletową, usunąłem zbędne mierniki, lufę spiłowałem, powiększyłem komorę i cały mechanizm dałem do przeróbki. Do magazynku wchodziły teraz cztery naboje. Sam je robiłem – od prochowego ładunku wybuchowego aż po siekane żelazo, którym w większości były wypełnione.
Pan Prawo i Porządek od razu pojął, co wycelowałem w jego partnera. Ostrzegawczo pokręcił głową.
– To nieporozumienie – powiedział.
Położyłem palec na spuście. Amulet bogini natychmiast przestał mnie palić.
– Możliwe – zgodziłem się i napiłem. Margaret dalej mierzyła w Czarodzieja. Moje złe Oko dokładnie pokazywało punkt – palec na lewo od mostka, tam, gdzie mierzyłem. Nie poruszył się więcej niż jedna tysięczna milimetra.
– Przepraszam – odezwał się Czarodziej i wyczarował na twarzy uśmiech kościotrupa. – W ostatnim czasie mieliśmy problem z cudzoziemcami. Panowie przy bramie nie zwracali specjalnej uwagi, kogo wpuszczają do środka.
– To handlarz ze wspaniałym towarem, uczciwy chłop, choć ma protezę zamiast oka – zaczął przedstawiać mnie Pan Prawo i Porządek, pojednawczo poklepując po ramieniu.
– Tak właśnie jest. Robię interesy – potwierdziłem i schowałem Margaret.
Zastanawiałem się jeszcze przez chwilę, czy aby nie powinienem zostawić Ręki pod płaszczem, ale w końcu ją wyciągnąłem. Nagle wszyscy staliśmy się kolegami. Czy świat nie jest bajeczne piękny?
– Proszę pana! Proszę pana! – Do sali wpadł Timothy. – Mam dla pana pokój i kolację! Stół już nakryto, a stara Bzecka mówi, że kimkolwiek by pan był, jej pieczeń je się ciepłą, bo inaczej pan zobaczy.
Stara Bzecka miała prawidłowe podejście do życia.
– Wybaczcie, panowie. – Wyszedłem za Timothym.
Nie odpuściłem sobie, zerknąłem na dwie profesjonalistki za kontuarem. Z instynktem właściwym osobom parającym się tym fachem wyczuły, co skrywam pod swoim obliczem, na które wciąż dawało się patrzeć. Moje pożądliwe spojrzenie odbijało się w ich twarzach obrzydzeniem. Nie zostało we mnie zbyt wiele człowieka, ale niektóre potrzeby mam takie same. I może przez to silniejsze.
Kolacja była znakomita, najlepsza od... odkąd sięgałem pamięcią, a pokój wygodny i przytulny. Już miałem się położyć, kiedy odezwała się Micuma. Tylko krótkie telepatyczne połączenie: przyjdź. Do bardziej skomplikowanego komunikowania się nie była, niestety, zdolna.
Nie chciało mi się, ale posłusznie poszedłem do stajni. Nie wziąłem żadnej broni. Gdybym musiał, komunikat byłby ostrzejszy.
W stajni przy świetle złodziejskiej lampy stało dwóch mężczyzn. Jeden starszy i barczysty, drugi drobniejszy – waga maksymalnie piórkowa – zdołałby udźwignąć co najwyżej portfel swojego towarzysza. W ogóle się mną nie przejęli.
– My tylko oglądamy tę ślicznotkę, proszę pana – powiedział starszy, zamiast się przywitać.
Nie pytałem, dlaczego ją oglądają w ciemnościach. Zamiast tego sprawdziłem, czy Micuma ma wystarczająco dużo paszy, a do wody dodałem kilka kropel roztworu z chemikaliami potrzebnymi do kalibracji jej metabolizmu. Zawsze mnie wzywała, kiedy ktoś chciał ją ukraść. Właściciela, któremu ją ukradłem – nie.
– To Mitsubishi, prawda? Ostatni nieśmiertelny model? – dopytywał starszy mężczyzna.
Prawdopodobnie planował ją ukraść, ale jego zachwyt był szczery.
– Owszem. Niestety, jest już bezpłodna – dodałem, by nieco ostudzić ich zapał. – Już trzy razy próbowali mi ją ukraść.
Chcieli wiedzieć, co się stało ze złodziejami, ale nie mieli odwagi zapytać.
– Nie narzekałbym, gdyby znowu ktoś spróbował. Kurtka mi się w paru miejscach przetarła – rzuciłem przez ramię i ruszyłem ku wyjściu.
– Co chciał przez to powiedzieć? – usłyszałem, zanim zamknąłem za sobą drzwi.
– Jego kurtka jest ze skóry.
Właśnie tak. Istniał prosty, mający swoje podstawy w magii sposób, jak doskonale zaimpregnować ludzką skórę. Niestety, ze świńską nie było to już takie łatwe.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.