Читать книгу Herbaciarz. Gdy życie staje się podróżą - Monika Lipińska - Страница 5

Z Rzymu na kraniec świata

Оглавление

Przepraszam, signora, znajdzie się tu dla mnie miejsce? Nie, proszę nie wstawać! Wie pani, to moja ulubiona kawiarnia… O tej porze trudno znaleźć wolne krzesło, ale postanowiłem spróbować. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Bardzo się cieszę. Czuje się trochę samotny. Moja żona wyjechała z Rzymu i wraca dopiero za tydzień. Nie wiem, co ze sobą zrobić, bo już dawno nie rozstawaliśmy się na tak długo. Oczywiście dwa tygodnie to nie wieczność, ale jednak się dłużą… Żeby jakoś zabić czas, wieczorami spaceruję po Rzymie, przypominam sobie lata młodości. Nasze wspólne lata. Wie pani, jak to jest…

A signora, przepraszam, przyjechała na długo? Całe dwa tygodnie? Proszę… Skąd pani pochodzi? Z Polski? Nie, nigdy tam nie byłem, ale oczywiście znam pani kraj. W końcu w Watykanie mieszkał jeden z najsławniejszych Polaków. Czym się pani zajmuje, jeśli oczywiście wolno spytać? A, książkami. Doskonale. Lubię książki. Zawsze lubiłem, choć nie zawsze miałem czas na czytanie. Teraz to się oczywiście zmieniło. Jestem na emeryturze, nadrabiam zaległości. Chociaż najchętniej czytam książki o historii herbaty. Interesuję się tym od zawsze.

Odziedziczyłem niewielki sklep z herbatą. Pracowałem w nim przez długie lata, a teraz przekazałem go wnuczce. Stopniowo wprowadzam ją we wszystko, czego sam się nauczyłem. Solidne podstawy otrzymałem od dziadka, a potem wyjechałem do Azji, gdzie zacząłem studia herbaciane. Znalazłem się tam właściwie przypadkiem…

Chce pani posłuchać mojej opowieści? Jak już wspomniałem, mam czas i lubię wracać pamięcią do tamtych dni. Możemy zacząć już dzisiaj, jeśli ma pani ochotę… Tak? Znakomicie! W takim razie zamówmy porządne latte. Wprawdzie opowieść będzie o herbacie, ale jesteśmy we Włoszech, a tutaj przecież króluje kawa…

Nazywam się Marco Guarioli. Urodziłem się w Rzymie sześćdziesiąt jeden lat temu. Rodzice mojej matki prowadzili niewielką aptekę w pobliżu Piazza Colonna. Plac ten był swego czasu znany ze znakomitych kawiarni i lokali rozrywkowych, ze sławną Ronzi&Singer na czele.

Apteka to niezły interes. Wprawdzie lata gospodarczej recesji minęły, ale nasze państwo potrzebowało sporo czasu, by stanąć na nogi. Przejęcie apteki było rozważną decyzją. Moi rodzice z góry założyli, że pójdę w ich ślady i zostanę aptekarzem, więc zmuszali mnie do pomocy, gdy tylko skończyłem szesnaście lat.

Nie lubiłem specyficznego zapachu medykamentów, białych półek, porcelanowych pojemników, stosów pudełek, brązowych słoików i cukierków ślazowych wypełniających wielki słój stojący na ladzie. Valeria, moja siostra, była inna. Dwa lata młodsza, mogła godzinami siedzieć w aptece i nigdy nie miała dość. Podziwiałem ją. Sam chodziłem tam pod przymusem, ciągle szukając okazji do ucieczki. Z ulgą porzucałem sterylne wnętrze, pospiesznie zatrzaskując za sobą drzwi. Oddychałem pełną piersią, pędząc prosto na Via Tomacelli. Tam, w pobliżu Ponte Cavour, mieścił się niewielki sklep mojego dziadka, ojca mojego ojca, uchodzącego w rodzinie za dziwaka i straniero – obcego. Podobno miał szansę na karierę wojskową, ale zmarnował okazję, odkupując od kogoś niewielki sklepik z ziołami. I tak zaczęła się jego herbaciana kariera.

Za czasów młodości nonno Luigiego w Rzymie mieszkało wielu Anglików, zamożnych i ustosunkowanych. Przenosili tu swoje zwyczaje i zamiast popijać kawę, pili wyłącznie herbatę. Dziadek – już wtedy marzący o dalekich lądach – robił wszystko, by jak najwięcej przebywać w ich towarzystwie. Zatrudnił się nawet jako kelner w jednej z obleganych przez nich kawiarni i obserwował ich zwyczaje. Tak właśnie odkrył w sobie nową pasję, której pozostał wierny aż do śmierci.

Moi rodzice mawiali, że ten, kto pozbył się zakurzonego sklepu, zrobił interes życia. Powtarzali to bardzo często. Bali się, że stanę się taki jak dziadek, ale ja właściwie zawsze byłem do niego podobny. Nie interesowały mnie ani mnożenie pieniędzy, ani apteka.

Jako dziecko sporo czasu spędzałem w sklepie dziadka. Rodzice trzymali mnie z daleka od szacownej klienteli swojej apteki, a on zajmował się mną bardzo chętnie. Siedziałem na krześle, przesypując między palcami herbaciane listki. Lubiłem zapach suszu, a jeszcze bardziej zapach świeżo zaparzonej herbaty. Lubiłem też słuchać opowieści dziadka: historii o dalekich krainach, o wielkich połaciach herbacianych plantacji, o Chińczykach rozróżniających pięć rodzajów herbacianych listków i niezwykłym kulcie herbaty w dalekiej Japonii. Lubiłem mroczny sklep ze starymi, drewnianymi regałami, tak bardzo różny od sterylnej apteki. Rodzice nie rozumieli mojej komitywy z dziadkiem, ale nie zabraniali mi go odwiedzać.

W wakacje poprzedzające rozpoczęcie studiów farmaceutycznych dziadek zaczął mnie wprowadzać w świat herbaty. Na zapleczu sklepu, gdzie spędzaliśmy długie godziny, poznawałem zasady sporządzania mieszanek. To było moje miejsce. Chciałem zamieszkać z dziadkiem, ale nie było o tym mowy. Rodzice niechętnie się godzili nawet na to, bym nocował u niego podczas wakacji. Ale – jak to mówią – co komu pisane, to go nie minie. Zakazy tylko podsycały moje zainteresowanie. Nie chciałem być surowym aptekarzem w białym fartuchu. Pragnąłem zostać kimś takim jak dziadek – potargany, z błyszczącymi oczami, pełen pasji. Był osią, wokół której kręciło się moje życie, zwłaszcza wtedy, gdy zmuszony przez rodziców w końcu rozpocząłem studia. Cóż, farmacja nie była dla mnie. Wiedziałem to od pierwszej chwili, gdy zasiadłem w uniwersyteckiej auli. Początkowo myślałem tylko o tym, by się zbuntować, ale zmieniłem zdanie. Bunt nie służył nikomu i niczemu, dużo więcej możliwości dawała konformistyczna postawa.

Na studiach radziłem sobie całkiem nieźle. Zaliczałem rok za rokiem. Poświęcałem na naukę niewiele czasu, za to bardzo chętnie odwiedzałem dziadka – podobnie jak wielu mieszkańców Rzymu, gdyż jego znakomite receptury zyskiwały coraz większą popularność. Rzymianie, choć urodzeni kawosze, zaczynali podążać za przybyłą zza morza nową modą, takie przynajmniej można było odnieść wrażenie. Herbata szybko zyskiwała na znaczeniu jako napar przywracający siły witalne, a popijanie jej stało się jednym ze sposobów dbania o zdrowie. Równie ważna była oprawa: delikatne japońskie czarki i chińskie filiżanki zamiast filiżaneczek do espresso. Sklepik dziadka doskonale wpisywał się w nowy trend, który zdobywał coraz więcej zwolenników.

Nonno Luigi miał kilku pomocników, ścisłe grono zaufanych współpracowników załatwiających interesy z handlarzami suszem. Nie znałem tych ludzi. Znikali równie szybko, jak się pojawiali. Zapełniali magazyn na zapleczu sklepu workami pełnymi suszonych liści i owoców, a potem odchodzili, nim zdążyłem im się przyjrzeć. Nie zawracałem sobie nimi głowy. Pod czujnym okiem dziadka układałem w magazynie herbatę: białą, zieloną, czerwoną, czarną… Każda dzieliła się na różne rodzaje i podgatunki. Każda była cenna niczym złoto, przynajmniej w oczach dziadka.

Nie, dziadek nie uprawiał działalności dobroczynnej. Sprawiedliwie wyceniał swoją pracę, ale prawdziwych smakoszy i amatorów herbaty to nie odstraszało. Za paczkę herbaty płacili sumę równą paczce dobrej kawy… Proszę się nie dziwić, signora. Przecież dzisiaj wielu ludzi robi dokładnie tak samo.

Studia skończyłem o czasie, ku ogromnemu zadowoleniu rodziców. Niby żadne osiągnięcie, ale farmacja nie jest kierunkiem łatwym i przyjemnym. W pewnym momencie musiałem przysiąść nad skryptami i wbić sobie do głowy sporo wiedzy. Pomogło mi w tym kilka koleżanek, co zaowocowało trzema niezobowiązującymi związkami. Skończyły się równie szybko, jak zaczęły, bez szkody dla żadnej ze stron. Szczerze mówiąc, nie zależało mi na dziewczynach. Miałem dwadzieścia cztery lata i całe życie przed sobą. Studia nie przekonały mnie do zawodu farmaceuty, ale zrobiłem to, czego ode mnie wymagano. Wywalczyłem sobie w końcu dwa miesiące wakacji, po których miałem rozpocząć pracę w aptece. – Dwa miesiące i ani dnia dłużej – rzekł ojciec. – Najwyższy czas zacząć na siebie zarabiać, Marco.

Miał rację. Mnie również korciła finansowa niezależność, tyle że niekoniecznie chciałem zarabiać w aptece.

– Mam dwa miesiące, dziadku – poinformowałem nonno Luigiego. – Potem… zostanę aptekarzem.

– Nie martw się na zapas – odparł, starannie wycierając wielki szklany słój. – Popracujemy solidnie, a czas pokaże, co będzie dalej. Chciałbym nauczyć cię wszystkiego, co umiem.

Z ulgą opuściłem mieszkanie nad apteką i zająłem niewielki pokoik w mieszkaniu dziadka, z oknem wychodzącym na ocienioną platanami ulicę. Zwykle było tu dość ciemno, ale nie przeszkadzało mi to, bo mało tam przebywałem. Dzieliłem czas między pracę w sklepie i pomoc na zapleczu.

W sklepie zajmowałem się przede wszystkim obsługą coraz liczniejszych klientów. Dziadek powoli stawał się sławny, chyba trochę wbrew własnej woli, bo był nieco mrukliwym starszym panem i ostatnie, czego potrzebował, to rozgłos. Tymczasem wartość jego herbacianych mieszanek zdawała się ciągle rosnąć, zwłaszcza że pomagały w rozmaitych dolegliwościach. Zmęczenie, otępienie, ból głowy, ociężałość, bóle mięśni – niemal wszystkie przypadłości można było złagodzić, pijąc odpowiednio dobraną herbatę.

Do magazynu napływały coraz to nowe dostawy suszu, dzwonek nad drzwiami wejściowymi sklepu regularnie dźwięczał, zwiastując raz po raz nowego klienta, a kasa napełniała się banknotami. Wyglądało na to, że nic nie mogło przeszkodzić dziadkowi w zdobyciu fortuny.

Pewnego lipcowego wieczoru przed samym zamknięciem w sklepie pojawił się sam Vittorio Montanari, właściciel jednej z największych ówczesnych rzymskich kawiarni. Rodzina Montanarich była znana i szanowana, a trzy należące do niej przybytki były stałym miejscem spotkań rzymskiej śmietanki towarzyskiej. Każdy, kto chciał się pokazać, szedł na kawę do Montanarich. – Dzień dobry – powiedział, podchodząc do lady. – Czy mógłbym porozmawiać z Luigim Guariolim?

Długo nie mogłem wydusić słowa. Wpatrywałem się w niego tępym wzrokiem, co mógł uznać za irytujące lub niegrzeczne. – Dziadek… – wymamrotałem wreszcie, zastanawiając się, czy wypada go na chwilę zostawić, by przywołać nonno z zaplecza.

Na szczęście problem rozwiązał się sam. Usłyszałem szybkie kroki i zza kotary oddzielającej sklep od mieszkania wyszedł dziadek, jak zwykle z nieco nieobecnym wzrokiem.

– Signor Montanari – powiedział spokojnie, otrzepując fartuch. – Buona sera. Widzę, że wreszcie zawitał pan do mojego sklepu! Marco, zostaw nas, proszę. Idź się przejść i wróć za godzinę.

Musiałem posłuchać, choć wcale nie miałem na to ochoty. Niechętnie rozwiązałem tasiemki fartucha i poszedłem na zaplecze po kurtkę. Ubierałem się powoli w nadziei, że uda mi się podsłuchać choć fragment rozmowy, ale oni milczeli. Najwyraźniej czekali, aż sobie pójdę. Pożegnałem się więc i wyszedłem, cicho zamykając za sobą drzwi.

Stanąłem na ulicy. Nie wiedziałem, dokąd iść. Po prawej stronie miałem kamienne przęsła Ponte Cavour, jednego z wielu mostów spinających brzegi rzeki Tevere. Mogłem się udać na przykład w kierunku Palazzo di Giustizia, a potem Via della Conciliazione na Plac Świętego Piotra. Nie byłem zbyt religijny, ale często chodziłem do Watykanu odetchnąć innym powietrzem. Teraz jednak postanowiłem nie oddalać się od domu. Dziadek mógł mnie potrzebować.

Ruszyłem niespiesznie w kierunku Piazza di Spagna. Przychodziłem tu w chwilach wytchnienia od nauki, zwykle z jakąś dziewczyną. Eleganckie lokale robiły wrażenie. Podobnie jak ceny w miejscach przeznaczonych dla zamożnych turystów. Lubiłem ich ukradkiem obserwować.

Marzyłem o podróżach. Chciałem poznać kraje, o których opowiadał mi dziadek. Japonia, Chiny, Brazylia… Odległe, egzotyczne miejsca. Dla wielu dostawców herbaty wszystkie były na wyciągnięcie ręki. Dla mnie stały się marzeniem bez szans na realizację.

Oczywiście, byłem dorosły. Mogłem jechać, dokąd tylko chciałem. Teoretycznie, bo w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Nie miałem ani pieniędzy, ani żadnego stażu w zawodzie. Młody człowiek u progu dorosłego życia musiał pokonać wiele przeciwności, zanim poznał smak zupełniej niezależności. Ale tak jest zawsze. Nawet teraz, gdy czasy są tak bardzo niepewne. Założę się, że sama pani tego doświadczyła, signora…

Wróciłem do sklepu godzinę później, ściskając w dłoni papierową torbę z pszennymi bułeczkami. Drzwi były zamknięte, rolety opuszczone. Wszedłem w wąską bramę, kierując się ku klatce schodowej. Mieszkanie znajdowało się na parterze, tuż obok schodów. Zapukałem. Wkrótce po drugiej stronie drzwi rozległy się charakterystyczne kroki. Zgrzytnęła zasuwa. Odetchnąłem z ulgą, gdy dziadek cały i zdrowy pojawił się na progu.

– Buona sera, nonno – powiedziałem z uśmiechem. – Kupiłem na kolację panini.

– Doskonale. Ja też coś przygotowałem. Siadajmy do stołu. Chciałbym z tobą pomówić.

Potrafił gotować nie gorzej niż moja matka. Przygotowywał proste posiłki, hojnie dosypując przypraw. Tego wieczoru jedliśmy pastę z oliwą i mozzarellą, popijając ją delikatnym winem.

– Chciałbym potem ze dwie godziny popracować – powiedział, wycierając oliwę z talerza kawałkiem panini. – Może wtedy spokojnie porozmawiamy…

Skinąłem głową, z trudem przełykając ślinę. Nie miałem wątpliwości, że rozmowa ma związek z panem Montanarim i bardzo mi się to nie podobało.

Po kolacji zeszliśmy do pracowni na poziomie piwnicy. Tutaj także mieścił się magazyn z torebkami, workami i słojami z herbatą. Pracownia była stosunkowo nieduża. Jej dużą część zajmował stojący na środku drewniany stół, a na nim waga i metalowe odważniki, pipety i łyżeczki o rozmaitej pojemności. Nie zabrakło również brązowego zeszytu, jednego z wielu zawierających tajne receptury dziadka. Jakiś czas temu przejąłem obowiązki asystenta. Moja praca polegała na zapisywaniu jego kolejnych kart. Dziadek szybko dyktował, a ja nie miałem czasu pytać o szczegóły. Musiałem być bardzo dokładny. W takich chwilach błogosławiłem wyrobiony na studiach nawyk precyzji i podzielność uwagi. W ten sposób przygotowywałem się do przejęcia schedy.

A jednak dziadek bardzo powoli wtajemniczał mnie w arkana swojego fachu. Uczył mnie teorii, planował wdrożyć do trudniejszej pracy, ale na planach się kończyło. A przecież czułem się gotowy! Chciałem samodzielnie przygotowywać receptury, jednak gdy prosiłem, by pozwolił mi dotknąć cennych składników, on odmawiał.

Tego wieczoru nie miałem szans na poruszenie interesującego mnie tematu. Wizyta signora Montanariego była ważna, skoro dziadek postanowił ją ze mną omówić.

– Widzisz, Marco, Vittorio Montanari zaproponował mi, bym mu sprzedał kilkanaście najlepszych receptur – powiedział dziadek, gdy usiedliśmy przy stole – Uważa, że nie potrafię odpowiednio spieniężyć mojej wiedzy i umiejętności.

– Jak to? Przecież masz wielu klientów. – Byłem naprawdę zdziwiony. – Zostawiają w sklepie sporo pieniędzy.

– Owszem – pokiwał głową – ale Montanari to milioner. Inaczej rozumuje i odmiennie widzi pewne sprawy. Dlatego chce odkupić ode mnie receptury i zrobić z nich użytek we własnej kawiarni. Wspomniał nawet o otwarciu nowego lokalu. Jest gotów mnie zatrudnić, wyobrażasz sobie? Twierdzi, że rynek… Jak on to ujął…? Nasycił się kawą i ludzie chcą odmiany, a moje specjalne mieszanki to strzał w dziesiątkę. Ponoć na światowych rynkach niektóre herbaty osiągają zawrotne ceny. Sam o tym dobrze wiem, Marco. Montanari nie powiedział mi nic nowego. Ale to wcale nie znaczy, że jestem gotów się sprzedać. Nawet jemu. A może zwłaszcza jemu… Pewnie myśli, że jeśli będzie nachalny, uda mu się mnie przekupić, ale nie ma na to szans. Jak się domyślasz, sklep chcę przekazać właśnie tobie, zanim jednak to zrobię, muszę być pewien, że jesteś w stanie to udźwignąć, Marco. Wiesz pewnie, że mój sklep ma pewną renomę, na którą pracowałem przez lata. Musisz stać się prawdziwym herbaciarzem, a to wymaga czasu. Nie wystarczy nauczyć się rodzajów i właściwości herbaty. Nie wystarczy zmieszać trochę tego i tamtego… Musisz to poczuć całym sobą. Musisz zrozumieć drogę herbaty. Musisz samodzielnie odkryć jej najcenniejsze właściwości. Na własnej skórze musisz poczuć, jak dzięki herbacie zmienia się twoje życie. Montanari to dobry człowiek, ale nie udało mu się wyjść poza zwykły herbaciany interes. A dla mnie herbata to sens istnienia, czuję jej moc w ciele i duszy. I ty również poczujesz, jeśli tylko będziesz miał odpowiednią motywację. Na razie ucz się pilnie. Życie pokaże, co będzie dalej. Kiedy nadejdzie czas, zaczniesz wykorzystywać swoją wiedzę. Cierpliwości, Marco.

Nie byłem cierpliwy, wprost przeciwnie. Ogarnęła mnie jakaś dziwna gorączka, pęd do działania. Chciałem przekonać dziadka, że poważnie podchodzę do tego, co mówił, więc znów zacząłem czytać i chłonąć wszystkie bezcenne w pracy herbaciarza informacje.

Magazyn już nie miał dla mnie tajemnic. Czułem satysfakcję, bez trudu odgadując rozmaite gatunki herbat. Wdychałem charakterystyczne, mniej lub bardziej cierpkie aromaty. Lubiłem camellię assamicę przeznaczoną do produkcji gorzkiej herbaty assam oraz czerwoną pu-erh o cytrynowym aromacie. Często zaparzałem liście suszu czerwonokrzewu afrykańskiego z gór Cederberg, znanego jako rooibos. Upodobałem sobie szczególnie właśnie ten napar o miodowym zapachu i łagodnym smaku. Czas płynął, a ja podświadomie czekałem na coś, co odmieniłoby moje życie. A raczej na kogoś, bo jak się pani domyśla, signora, w końcu poznałem dziewczynę...

Lipiec już się kończył, ale turystów ciągle było wielu. Wyglądało na to, że połowa świata postanowiła odwiedzić Rzym podczas sierpniowych upałów. Letnie noce są długie i gwarne, miasto ożywa i nie chce iść spać.

Nocami często spacerowałem po Rzymie i zaglądałem w okna mijanych lokali. W połowie lipca odwiedziłem z dziadkiem sławną kawiarnię Vittoria Montanariego, który jeszcze dwa razy ponawiał swoją propozycję. Zaprosił dziadka na herbatę we włas-nym lokalu, a nonno dla świętego spokoju się zgodził. Chciał, bym mu towarzyszył, więc pewnego wieczoru usiedliśmy przy stole pod kryształowym kandelabrem. Herbata była dobra i zapewne warta wysokiej ceny, jednak nie mogła się równać z autorskimi mieszankami dziadka. Nic dziwnego, że Montanari pragnął je mieć.

– Nigdy – oświadczył dziadek, płacąc za herbatę sumę, za którą dostalibyśmy dużą pizzę w pobliskiej pizzerii. – Nie wszystko można kupić. Dobrze to zapamiętaj, Marco.

Zapamiętałem. Myślałem o tym, spacerując po Rzymie, aż w końcu doszedłem do Ponte Cavour. W ciemnościach nocy rzeka Tevere wydawała się stać w miejscu. Stanąłem z zamkniętymi oczami, opierając dłonie o zimny kamień balustrady. Wsłuchiwałem się w dalekie odgłosy miasta. Lubiłem te chwile samotności. Szum rzeki przywodził mi na myśl dalekie podróże…

– Tylko nie skacz!

Odwróciłem się gwałtownie i zamrugałem, wpatrując się w wysoką, szczupłą sylwetkę odcinająca się wyraźnie od ciemnego tła nieba.

– Żartowałam – powiedziała swobodnie dziewczyna, podchodząc bliżej. Ubrana w wąskie spodnie i ciemną bluzkę, była jedną z najładniejszych kobiet, jakie dane mi było spotkać. Miałem już pewne doświadczenie z dziewczynami, a w tej wyczuwałem nadmierną pewność siebie. To nie ona należała do świata. To świat należał do niej.

– Mam na imię Julia – powiedziała długowłosa dziewczyna. – A ty?

– Marco – powiedziałem. – Marco Guarioli.

Nie wymieniła swojego nazwiska, ale wtedy nie zwróciłem na to uwagi. Nie interesowało mnie to. Spodobała mi się od pierwszej chwili, do tego stopnia, że zapragnąłem kontynuować tę oryginalnie rozpoczętą znajomość.

Tego wieczoru rozstaliśmy się dosyć szybko. Podobno spieszyła się do domu. Jej ojciec, jak wspomniała, był bardzo surowy i nie akceptował późnych powrotów. Wydało mi się to dziwne, zwłaszcza w przypadku dwudziestodwuletniej studentki, nie miałem jednak zamiaru podnosić tego tematu. Pozostało tylko umówić się na kolejne spotkanie – jutro w tym samym miejscu. Miałem zamiar dokładnie ją wypytać o studia i plany na przyszłość. Bardzo się cieszyłem, że już definitywnie zakończyłem edukację – dzięki temu zyskałem kilka atutów, szczególnie w oczach dziewczyny, w której tego wieczoru bez pamięci się zadurzyłem. Myśli pani, że to niemożliwe, signora? Dzisiaj również wydaje mi się to śmieszne, ale wtedy byłem pewien, że to właśnie ona zmieni moje życie. I proszę mi wierzyć, że tak też się stało.

* * *

– Nie zrozum mnie źle, Marco, ale dosyć już się naczytałam drogich Umberto i Moravii. I nic z tego dla mnie nie wynikło. Zazdroszczę ci, że masz za sobą studia… Szczerze mówiąc, gdyby nie ojciec, nigdy nie przekroczyłabym progu uniwersytetu. Ale on się uparł. Wiesz, koniecznie chciał, byśmy skończyli studia. Oczywiście Francesco i Armando potulnie zrobili, co im kazał. Obaj poszli na prawo, bo tak sobie wymyślił kochany babbo. Ale ja się nie dałam. Uznałam, że literatura jest w miarę prosta, więc właśnie taki kierunek wybrałam, ale prochu dzięki temu nie wymyślę… W życiu liczy się spryt, Marco. Jeśli masz szczęście i trochę odwagi, to wiele możesz osiągnąć. Spójrz na swojego dziadka! Sam mówiłeś, że nie skończył wielu szkół, a jednak osiągnął sukces. Musisz mnie z nim poznać… Słyszysz, Marco? Ile jeszcze mam czekać?

Siedzieliśmy pod kolorową markizą jednej z przytulnych kawiarni na Piazza di Spagna. W lokalu Montanarich naprzeciw kłębił się tłum. Wyglądało na to, że właściciel znalazł jakiś inny sposób na przyciągnięcie klientów. Zerkałem w tamtą stronę, nie mogąc powstrzymać ciekawości, ale Julia nie zwracała na otoczenie najmniejszej uwagi.

Trzy tygodnie regularnych spotkań mocno pogłębiły moje uczucie do tej dziewczyny. Nie potrafiłem bez niej normalnie funkcjonować. Była gadułą, ale – w przeciwieństwie do innych znanych mi dziewczyn – nie trajkotała bez sensu o gwiazdach kina czy modzie. Nie poświęcała też zbytniej uwagi studiom z literatury włoskiej. Traktowała je raczej jako nudny dodatek do prawdziwego życia. Z jakiegoś powodu fascynowała ją historia nonno Luigiego.

– A kiedy ja poznam twoją rodzinę?

– Wszystko po kolei – rzuciła, wzruszając ramionami. – Mój ojciec jest surowy i lubi trzymać ludzi na dystans. Wolałabym najpierw poznać twoją rodzinę… A przede wszystkim sławnego dziadka.

– Nie jest sławny – zaprzeczyłem, ale oczywiście ona miała na ten temat własne zdanie.

– Jego herbaty są sławne! Myślę, że mógłby zbić na nich fortunę. Kupić większy lokal, zatrudnić pracowników… A tymczasem czeka nie wiadomo na co. Przepraszam cię, Marco, ale nie potrafię spokojnie patrzeć, gdy ktoś marnuje swój potencjał.

Westchnąłem głęboko. Nie zamierzałem wtajemniczać Julii w propozycję Vittoria Montanariego. Poza tym chyba byłem trochę zazdrosny. Czasem miałem wrażenie, że interesuje się mną tylko dlatego, że moim dziadkiem był Luigi Guarioli.

– Dobrze, porozmawiam z nim – obiecałem. – Umówimy się na kolację. Dobrze?

– Doskonale – powiedziała i uśmiechnęła się promiennie. – Jestem pewna, że miło spędzimy czas.

Nie podzielałem jej pewności, pierwszy raz bowiem miałem przyprowadzić do domu dziewczynę i nie miałem pojęcia, jak dziadek zareaguje na ten pomysł. Nigdy nie poruszał ze mną tematu kobiet.

– Twój dziadek spełnia marzenia – powiedziała Julia, gdy zapłaciłem rachunek i szliśmy wolnym krokiem wzdłuż Piazza di Spagna. – Nie śmiej się, Marco! Robi pieniądze na tym, co sprawia mu radość. Niewielu ludzi może tak o sobie powiedzieć. Czy twoi rodzice są w aptece szczęśliwi? Nie sądzę. Nauczyli się tego i robią, co do nich należy, ale nigdy nie będą mieli widoków na taką fortunę jak twój dziadek. Gdyby oczywiście chciał z tego skorzystać…

Wzruszyłem ramionami. Obsesja Julii na punkcie pieniędzy była irytująca. Czasem miałem wrażenie, że w jej głowie nie ma nic poza mityczną fortuną – czy to dziadka, czy jej własną. Nie kryła swojego pociągu do bogactwa. Nie chciała powiedzieć, czym zajmują się jej rodzice, poza tym, że ojciec jest „handlarzem”, cokolwiek to miało znaczyć. Skoro jednak troje dzieci wysłał na studia, musiał mieć jakieś pieniądze. Julii to jednak nie wystarczało.

– Chcę luksusu – wyznała – i ty, Marco, też powinieneś chcieć. Wiesz, wszelkie ideologie są dobre, ale tylko wtedy, gdy masz wypchany portfel. Zamiast bujać w obłokach, powinieneś pomyśleć o przyszłości. Jeśli twój dziadek przekaże ci receptury, możesz je drogo sprzedać lub zmonopolizować rynek – będzie cały twój! No, przynajmniej część rynku – dorzuciła, jakby w obawie, że uznam ją za zbyt zachłanną.

– Nie obchodzi mnie to – powtarzałem, byle tylko skierować rozmowę na inny temat.– Chcę żyć szczęśliwie, to wszystko.

– Nigdy nie będziesz szczęśliwy bez pieniędzy! Nie uda ci się. Ludzie mydlą sobie oczy, gadając o szczęściu, o którym nie mają pojęcia. Zadowalają się byle czym, zamiast sięgać wysoko. I nikt mnie nie przekona, że jest inaczej! W każdym razie ja nie zamierzam tak żyć, Marco…

– Ciekawe, co zrobisz – powiedziałem bez przekonania. – Bogactwo nie spada z nieba.

– Och, coś wymyślę. Mam głowę na karku. Tobie radzę to samo. Ale przedtem poznaj mnie ze swoim dziadkiem. Obiecałeś… To nie była prawda. Niczego jej nie obiecywałem. Ale postanowiłem zrobić wszystko, by spełnić jej marzenie.

Dziadek bez zdziwienia przyjął fakt, że spotykam się z dziewczyną. Nie robił najmniejszego problemu, gdy spytałem, czy mogę ją przyprowadzić na kolację. Obiecał nawet przygotować coś smacznego, a na deser podać najciekawsze mieszanki ze swojej pracowni. Nie wątpiłem, że Julia będzie zadowolona.

Zapukała do drzwi punktualnie o siódmej. Otworzyłem stremowany. Ten wieczór miał być przełomowy w naszej relacji. Założyła zieloną sukienkę, a włosy zaplotła w schludny warkocz. Najwyraźniej postanowiła zrobić na dziadku wrażenie.

– Wejdź, proszę – powiedziałem i usunąłem się z przejścia. – Masz okazję zobaczyć sklep dziadka. Jak widzisz, nie jest zbyt duży…

– Ładnie tu – stwierdziła, rozglądając się dookoła. – Tak właś-nie to sobie wyobrażałam.

– Cieszę się, że ci się podoba – rzuciłem, biorąc ją za rękę. – Chodźmy. Dziadek na nas czeka.

Zaprowadziłem ją na zaplecze przez niewielki korytarzyk dzielący sklep od mieszkania. Stała tu jedynie wąska szafka wypchana książkami.

Dziadek wyszedł nam na spotkanie, powiewając białym fartuchem ozdobionym tu i ówdzie niewielkimi plamami. Julia wystąpiła naprzód i uśmiechnęła się. Odetchnąłem z ulgą. Wyglądało na to, że pierwsza wizyta obejdzie się bez zgrzytów.

Kolację wyjątkowo zjedliśmy w jadalni. Pieczone bakłażany, świeża pasta z sosem śmietanowym, sałatka z rukolą. Piliśmy czerwone wino z wodą.

– Później pójdziemy do pracowni. Będziesz miała okazję spróbować kilku dobrych herbat. Marco mówił, że bardzo się tym interesujesz – powiedział dziadek, dolewając Julii wody do opróżnionego w połowie kieliszka.

Po kolacji zaprowadziliśmy Julię do pracowni. Wskazałem jej miejsce za stołem. W oczekiwaniu na herbatę, rozmawialiśmy o studiach, których szczerze nie znosiła i wcale się z tym nie kryła. Niestety, nie potrafiłem jej pocieszyć. Aż za dobrze pamiętałem studia farmaceutyczne.

W końcu dziadek postawił przed nią cztery chińskie czarki z porcelanowymi przykrywkami. Odkrył pierwszą z nich. Buchnęła mlecznobiała para.

– Yin zhen, chińska biała herbata – wyjaśnił. – Białe należą do najrzadszych… Właściwie zaliczamy je do grupy herbat zielonych, ponieważ podobnie jak tamte nie są poddawane fermentacji. To rzadki napar, bo liście są zbierane tylko dwa razy do roku. A tutaj mamy coś innego – powiedział, podsuwając kolejną czarkę. – Gyokuro, czyli „cudowna kropla rosy”. Powinna ci smakować, moja droga.

Julia chętnie spróbowała gyokuro oraz kilku innych naparów: chińskiej półfermentowanej oolong, japońskiej genmaichy, czarnej z chińskiej prowincji Yunnan. Po czarkach przyszła kolej na filiżanki. Niczym wytrawny koneser smakowała długo i w skupieniu. Nie wyglądała jak nowicjuszka oszołomiona bogactwem herbat, co kładłem na karb tego, że często wyciągała ode mnie informacje o dziadku. Wiedziała, czego się spodziewać w pracowni herbaciarza.

– Podobno pierwsze krzewy herbaciane wyrosły z powiek mnicha, który odciął je i rzucił na ziemię – oznajmiła, na co dziadek oczywiście musiał zareagować.

– Podobno tak było – powiedział. – To bardzo stara opowieść. Bodhidharma, wyznawca buddyzmu, przybył z Indii do Chin w piątym wieku naszej ery. Zamierzał oczywiście głosić nauki Buddy. Przewędrował cały kraj, opowiadając o czterech szlachetnych prawdach, które… eee… nie będę się zagłębiać w szczegóły. W każdym razie po wielu latach zakończył swą misję, usiadł pod wysokim krzewem i zaczął medytować. Niestety, był tylko człowiekiem i nie mógł opanować senności, więc odciął powieki i rzucił je na ziemię. Dzięki temu miał pewność, że nie zaśnie. W miejscu odciętych powiek wyrósł krzew herbaciany o liściach podobnych do powiek. Oto cała historia.

Julia siedziała zasłuchana. Dziadek potrafił opowiadać. Byłby niezłym gawędziarzem, gdyby nie odsunął się od ludzi.

– Fascynujące – powiedziała w końcu, obracając w dłoniach pustą czarkę. – Zazdroszczę panu, signor. Oddał pan życie swojej pasji. Niewielu ludzi może się tym pochwalić.

I tym podbiła dziadkowe serce. Nawet nie sądziłem, że dziadek może czuć potrzebę uznania. Jeszcze nie zdążyłem tego przetrawić, a już czekała mnie nowa niespodzianka. Z zakamarków stojącego w kącie kredensu dziadek wydobył cztery brązowe zeszyty zawierające jego receptury herbat o specjalnych leczniczych właściwościach. Dwa ostatnie zawierały zapiski prowadzone moją ręką, więc traktowałem je szczególnie osobiście.

– Może chcesz zerknąć, moja droga?

Z błyszczącymi oczami przewracała zabazgrane, poplamione kartki. Gdzieniegdzie między stronami znajdowała zasuszony liść, czasem pomarszczone płatki kwiatów – hibiskusa, róży czy jaśminu, tak chętnie dodawanego przez dziadka do delikatnych naparów.

– Następnym razem wypróbujesz kilka moich specjalnych mieszanek – powiedział dziadek, zerkając na nią spod oka. – Wydaje mi się, że będą ci smakowały.

– Z przyjemnością, proszę pana. – Julia uśmiechnęła się promiennie. – Jeśli pan pozwoli, chętnie przyjdę raz jeszcze.

Jak się pani domyśla, signora, po drugim razie nastąpiły kolejne. Julia stała się częstym gościem w pracowni dziadka, a nasza znajomość zaczęła się rozwijać. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej strony, bo ona nigdy nie zrewanżowała się zaproszeniem na kolację.

W połowie sierpnia nasza relacja była już bardzo zażyła. Przychodziła do nas codziennie po zamknięciu sklepu. Zostawała na kolacji, po której najczęściej szliśmy do pracowni dziadka. Byłem zdumiony, bo dość łatwo zdobyła jego zaufanie. Nie byłem zazdrosny, nic z tych rzeczy, ale coś mi jednak nie pasowało. Nie powinien tak szybko wprowadzać obcej osoby do swojej pracowni. Jak się okazało, Julia była bardzo dobrym psychologiem. Doskonale wiedziała, jak grać na ludzkich uczuciach i wykorzystywać rozmaite słabostki. Teraz wiem, że nie miała skrupułów.

– Czemu sam nie spróbujesz? – spytała pewnego sierpniowego popołudnia, gdy siedzieliśmy w kuchni, popijając yerba mate, najnowszy nabytek dziadka sprowadzony z Brazylii.

– Nie wiem – wzruszyłem ramionami, opierając się o ścianę. – Dziadek nie chce, żebym robił mieszanki. Uważa, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment.

– Myli się – powiedziała z dziwnym uśmiechem. – Przedwczoraj mówił, jak ważne jest stawanie się herbaciarzem, samodzielne robienie mieszanek, jak długa droga do tego prowadzi. Im wcześniej zaczniesz, tym lepiej dla ciebie, nie sądzisz? Mówię poważnie, Marco. Musisz wreszcie spróbować.

Kiedy taka osoba mówi „musisz”, to wiesz, że nie masz innego wyjścia. Jej wiara wzmacniała moje poczucie pewności siebie.

– Za tydzień mam urodziny. Wreszcie skończę dwadzieścia trzy lata. Zrób mi prezent. Niezwykły prezent tylko dla mnie. Wymyśl herbatę, która podbije świat.

Zaśmiała się niczym z dobrego żartu, ale nie miałem wątpliwości, że mówi serio. Nie grzeszyła skromnością. Brakło mi odwagi, by jej uświadomić, że tydzień to za mało na takie wyzwanie. Tym bardziej, że zadeklarowała rezygnację ze spotkań, bym miał więcej czasu na dopracowanie swojej receptury.

– Dziadek nie będzie zadowolony… – zacząłem, sięgając po ostateczny argument, ale prychnęła rozzłoszczona.

– Dziadek i dziadek! Marco, weź się w garść! Jesteś dorosły. Czas, żebyś sam wziął za siebie odpowiedzialność! Nie możesz przez całe życie zasłaniać się dziadkiem. Nie staniesz się herbaciarzem, póki czegoś nie zrobisz. Zacznij od mojej urodzinowej herbaty. Na pewno nie pożałujesz.

Byłem niczym wosk w jej dłoniach. Nie miałem innego wyjścia, niż zakasać rękawy i zabrać się do pracy. Musiałem to zrobić w tajemnicy przed dziadkiem. Miałem sporo szczęścia, bo w tym czasie postanowił zrobić sobie przerwę w opracowywaniu nowych receptur. Zamiast tego studiował wielką księgę herbaty, zapisując jej marginesy nieczytelnymi dla mnie uwagami. Cieszyłem się, że ma zajęcie i nie będzie mi przeszkadzał. Aby oddalić wszelkie podejrzenia, zaproponowałem, że zrobię w pracowni wielkie porządki.

Przez kolejny tydzień co wieczór po kolacji zamykałem za sobą drzwi, odgradzając się od świata. Pobieżnie układałem pudła i worki, symulując sprzątanie, a potem zabierałem się do pracy. Było ciężko, muszę to przyznać, signora. Setki razy widywałem dziadka przy pracy. Wydawała się prosta. Jednak kiedy sam spróbowałem zrobić coś sensownego, zadanie to stało się absolutnie niewykonalne. Dopiero teraz mogłem docenić jego zdolności – potrafił wyczuć najsubtelniejsze różnice w naparze. Szybko się przekonałem, że nie wystarczy wrzucić do menzurki trochę tego i tamtego, a potem zamieszać lub wstrząsnąć. Tu potrzeba jednak niemal alchemicznej wiedzy. Praca herbaciarza była żmudna i ciężka. Wymagała skupienia i wyostrzenia zmysłów. Już po pierwszym dniu chciałem wywiesić białą flagę i może bym to zrobił, ale nie istniały telefony komórkowe i kontakt z Julią był utrudniony. Tymczasem ona zapadła się pod ziemię.

Coraz trudniej mi było panować nad zniecierpliwieniem. Dosypywałem, odmierzałem, dosypywałem, dolewałem wody, brudziłem kolejne filiżanki… Zapisywałem niezliczone kartki, ale żadna z receptur nie nadawała się do zaprezentowania Julii. Nie mogłem osiągnąć nawet minimalnego poziomu, którego nie musiałbym się wstydzić.

Nadszedł wreszcie ostatni dzień prób i błędów. Następnego wieczoru miałem zaprezentować Julii mieszankę, a byłem w tym samym miejscu, w którym tydzień wcześniej rozpocząłem pracę. Z trudem pokonałem zniechęcenie i usiadłem za stołem. Bezmyślnie odmierzałem kolejne łyżeczki herbacianego suszu, machinalnie notując rodzaj i ilość zużytych produktów. Doszedłem do wniosku, że i tak nic wyjątkowego nie wymyślę, więc przestałem się ograniczać. Zamiast tego dobierałem na chybił trafił kolejne składniki. Przymykałem oczy, wyobrażając sobie kolor kolejnych naparów. Obracałem je na języku, próbując przeniknąć zielonkawą słodycz jaśminu, czerwień zdecydowanego hibiskusa, pomarańczowe orzeźwienie bergamotki, przenikliwą cierpkość mięty pieprzowej oraz wielu innych składników, które akurat wpadły mi w ręce. Szukałem kontrastowego dopełnienia smaków i zapachów: na tym opierała się przecież egzotyka dalekowschodniej kuchni, znanej jako najbardziej wykwintna i intrygująca na świecie. Myślałem o marzeniach Julii, która dzień i noc śniła o dalekich podróżach. Chciała jechać do Azji. Według niej tam właśnie biło serce świata.

Była pierwsza w nocy, gdy skończyłem pracę. Recepturę, a raczej dziwny zestaw składników, zapisałem na obwolucie jakiejś starej broszury o rzymskich kawiarniach, która leżała na kredensie. Dziadek znosił do pracowni najdziwniejsze rzeczy, zależnie od tego, jaki temat w danym momencie najbardziej go interesował. Miałem nadzieję, że nie zaczął rozważać na serio propozycji signora Montanariego… To byłby koniec świata! Musiałbym założyć biały fartuch i do końca życia sprzedawać rzymianom aspirynę i syrop wykrztuśny.

Wsunąłem broszurę do kieszeni, uporządkowałem bałagan na stole, pochowałem składniki. Była druga, gdy naciągałem kołdrę na głowę. Zasypiając, zdałem sobie sprawę, że nawet nie spróbowałem naparu sporządzonego według tej ostatniej, przypadkowej receptury. Teraz już było na to za późno. Mogłem tylko mieć nadzieję, że Julia zdoła go przełknąć bez wstrętu. Zasypiałem pełen złych przeczuć.

– Julia przyjdzie wieczorem – poinformowałem dziadka przy śniadaniu. – Nie masz nic przeciwko temu?

– Skądże – uśmiechnął się. – Zastanawiałem się nawet, gdzie ona się podziewa. Myślałem, że się pokłóciliście. Tym bardziej, że rzuciłeś się w wir pracy, a to znaczy, że bardzo chcesz o czymś zapomnieć.

Poczułem gorąco. Miałem wyrzuty sumienia. Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się porządnie wysprzątać pracowni. Poświęciłem tej czynności minimum czasu i uwagi, zajmując się czymś, czego dziadek zapewne by nie pochwalił.

– Nie jesteśmy pokłóceni – zapewniłem z pośpiechem. – Nie widywaliśmy się przez tydzień, bo… tak wyszło. Za to dzisiaj przyjdzie na pewno.

– W takim razie musisz ją ode mnie pozdrowić – powiedział. – Wychodzę na cały wieczór i pewnie wrócę późno. Zebranie naszego klubu brydżowego. Francesco zaprosił kilku starych przyjaciół.

Pokiwałem głową. Czułem, że zepsułem urodzinową recepturę, a myśl o tym wytrąciła mnie z równowagi.

Julia pojawiła chwilę po wyjściu dziadka. Założyła sukienkę z chińskiego jedwabiu ozdobioną charakterystyczną stójką. Z powodzeniem mogła uchodzić za Azjatkę.

– Wyglądasz wspaniale – powiedziałem z zachwytem. – Mogłabyś być modelką.

– Albo hostessą w nocnym klubie w Hongkongu – roześmiała się, rzucając na krzesło wypchaną czarną torebkę. – Mam nadzieję, że herbata gotowa?

Zaprosiłem ją do pracowni. Wprawdzie najpierw planowałem podać herbatę w moim pokoju, jednak później zmieniłem zdanie.

– Siadaj, proszę – powiedziałem i podsunąłem jej krzesło. – Dziadek wróci późno. Dziś wieczorem gra w brydża. Przesyła pozdrowienia – dodałem, dostrzegając jej dziwnie triumfalne spojrzenie. Najwyraźniej wcale nie żałowała, że go nie ma.

– Twój prezent urodzinowy – powiedziałem, kiedy już wygodnie siedziała, patrząc na mnie z oczekiwaniem, a potem wsypałem czubatą łyżeczkę mieszanki do filiżanki i zalałem wodą. Uniosła się aromatyczna para.

Zerknęła na mnie przelotnie, przenosząc całą uwagę na filiżankę. Pierwszy łyk był ostrożny. Właściwie ledwie zamoczyła usta. Zrobiła kolejny, skrzywiła się nieznacznie i odstawiła naczynie.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Herbaciarz. Gdy życie staje się podróżą

Подняться наверх