Читать книгу Na zgliszczach Zakonu - Morawska Zuzanna - Страница 4
Kobiałki z jagodami
ОглавлениеJakkolwiek dzwony wielkiej uroczystości w zamku krzyżackim nie czyniły miłego wrażenia, a ludność miejska i okoliczna kryła się, żeby nawet dźwięku ich nie słyszeć, znalazły się wszakże tak odważne istoty, które podszedłszy pod same mury, wsłuchiwały się pilnie, jak gdyby chciały przeniknąć, co dzwony te głoszą.
Były to dwie niewiasty ubrane bardzo biednie, jak w ogóle lud zgnębiony w okolicach Marienburga się odziewał. Szare płótnianki, mocno połatane, nie sięgały kostek, duże biedne chusty na głowie, nasunięte na czoło, były związane tak szczelnie, że zaledwie oczy spod nich wyglądały. Nikt też nie mógł poznać, czy były stare, czy młode, a ruchy ich ociężałe również nie zdradzały wieku. Obie niosły duże, z kory brzezinowej kobiałki, napełnione rumieniącymi się poziomkami. Nogi zaś bose, wsunięte w łapcie z łyka mocno zapylone świadczyły, iż z daleka przychodzą. Mimo tych ruchów ociężałych, chwilami szły żwawiej, podsuwały się pod grube mury otaczające zamek, a wtedy postaci ich zgnębione prostowały się, a oczy wpatrywały się śmiało w czerwone cegły, jak gdyby w nich jakiegoś znaku czy otworu szukały. Wtedy można było dostrzec, że jedna była dużo wyższa i już w podeszłych leciech6, druga ledwo z lat dziecięcych w hoże dziewczę rozkwitała.
Okrążyły tak dokoła zamek tuż nad samą fosą, czasem chwytały się za ręce, podtrzymując wzajem, jak gdyby lękały się spaść z wału, i znów przypatrywały się murom.
– Próżna nasza droga. Dziś nic nie wskóramy – szepnęła duża.
– Może chociaż dowiemy się, co te dzwony znaczą – odrzekła druga.
– Czatownik obaczy – ostrzegała pierwsza.
– Nie bójcie się, babo, powiemy, że przynosimy dary dla Zakonu – mówiło dziewczę wesoło, wskazując na króbki7 napełnione czerwieniącymi się jagodami.
– Bylebyś jeno srogo nie okupiła zbytniej swojej śmiałości – szepnęła stara.
Wtem dzwony umilkły.
– Drugi raz już kołyszą się i dzwonią. To coś znamionuje. Nigdy jeszcze tak nie było – mówiła dziewczyna.
I obie poczęły nasłuchiwać.
Dzwony przebrzmiały. Cisza zaległa dokoła. Jeno jakieś ptaszę cirkało w uwitym na murze gnieździe, a słońce czerwcowe w całej swojej krasie złociło mury i u stóp ich porastające ziele. Tak zaś ta cisza czy też nadchodzące południe ukołysało wszystkich, że przeszły koło głównej bramy, a czatownik ich nie spostrzegł.
Wtem głośny rozgwar wypełnił przestworze. Zmieszane głosy, śmiechy wznosiły się jak tuman, przedzierając grube mury.
Kobiety wstrzymały oddech, żeby cośkolwiek z tego gwaru uchwycić. Nic wszakże prócz zmieszanych głosów nie dochodziło ich ucha.
– Próżno, uchodźmy, bo jak się wysypie ta gwarna czereda za mury, biada nam będzie – mówiła stara.
– To pewnikiem ci rycerze, co mieli przybyć, tak głośno się zabawiają. Oni nie skorzy za mury – mówiła dziewczyna z taką pewnością, jakby świadoma obyczajów tych, co w zamku gościli.
I z pewnym uporem szła naprzód, nie spuszczając z oczu żadnej cegły u stóp muru.
Baba, chcąc nie chcąc, podążała za nią, zachmurzona była wszakże, a w myśli szeptała:
„Zawsze to było takie przekorne. A niech ją Bóg uchroni od niebezpieczeństwa, jakie od tych zbójów grozić jej może”.
Nagle z bocznej czatowni, wzniesionej tuż przy dziesiątym podwórcu, głos gromki się ozwał:
– Hej, wy diable pazury, czego się pod murami włóczycie?!
– Na Belzebuba, toć to niewiasty! Gdzie piekło nie może, to te zatyki piekielne pośle! – wrzeszczał na całe gardło czatownik. – Precz mi stąd, jeżeli nie chcecie, żebym was kamieniami jak psów wygonił! – wrzeszczał dalej.
Obie kobiety skuliły się zaraz i stały się pokorne, przygnębione, lękliwe, zgoła niepodobne do śmiałych przed chwilą, tak rezolutnie rozmawiających niewiast.
Starsza jednak wzięła na odwagę, podniosła kobiałkę z jagodami i poczęła coś bełkotać. Młodsza tymczasem, otuliwszy się chustą, że jej wcale twarzy widać nie było, skuliła się jeszcze więcej i prawie przysiadła do ziemi.
Głos starej zapewne nie doszedł do czatowni, lecz wzrok Falsa, który w tej chwili straż odbywał, dostrzegł czerwieniące się jagody. Zaświeciły mu się oczy na widok leśnego owocu, nie mógł wszakże z swej wysokości sięgnąć po nie ani też zejść ze swego stanowiska. Krzyknął więc na całe gardło uprzejmiejszym już nieco głosem:
– Poczekaj, stara czarownico! Poczekaj, małżonko najstarszego diabła, wiedźmo najśliczniejsza, zaraz ten piękny owoc z twoich czarnych pazurów odbiorę!
Baba zapewne nie dosłyszała tych uprzejmych wyrazów, zrozumiała za to wymowne ruchy Falsa, który spuszczał dłonie ku dołowi, potem je cofał, jak gdyby coś wyciągał, wreszcie rozszerzał ramiona i przytulał je do siebie, jak gdyby ją chciał wraz z kobiałką wziąć w swoje objęcia.
Wrzeszczał też na całe gardło:
– Nie odchodź, nadobna małżonko najstarszego z szatanów, nie odchodź, zaklinam cię na smołę piekielną! Nie odchodź, póki jagody z twych czarnych pazurów nie znajdą się w moich dostojnych rękach. Potem niech cię piekło pochłonie! – dodał z humorem i odwrócił się w głąb podwórca.
Przechodził właśnie Jakub, począł więc Fals do niego:
– Bracie, ozdobo wszystkich knechtów, skocz przez ukrytą furtę i odbierz dwom wiedźmom jagody, z którymi się przywlokły pod same mury!
Jakubowi oczy zabłysły i twarz cała się rozjaśniła, odkrzyknął wszakże:
– Miłuję cię, Falsie, jak własne oko, ale gdy kto dojrzy, że się wychylam za furtę!…
– Nikt nie dojrzy! – przerwał czatownik. – Biber z innymi zabawia się przy misie i konwi, kiedy my dwaj skazani jesteśmy na głód i pragnienie! Ty, jako najmłodszy, czekający swojej kolei, a skracający sobie czas zamiataniem podwórca, ja, jako wielki dostojnik czuwający nad bezpieczeństwem całego zamku! – wrzeszczał dalej Fals, wychylając się przez drzwi czatowni.
Jakub wcale się nie kwapił ze spełnieniem żądania, owszem, potrząsał głową, wciąż odkrzykując:
– Nein, nein, kann nicht8!
Lecz oczy coraz jaśniej mu błyszczały chęcią spełnienia tego rozkazu.
Fals wrzeszczał i nalegał, zaklinając go na wszystkie pożądane przez knechtów uciechy, dając przy tym nader wymowne znaki.
– Gdyby kto spostrzegł, powiem, żem dojrzał skradające się wiedźmy i ciebie jako najodważniejszego z odważnych wysłał dla wyłomotania im skóry! – wrzeszczał dalej czatownik.
Czy pochlebstwo podziałało na Jakuba, czy też inny jakiś powód przeważył, dość że nie oglądając się na nic, śpieszył w stronę ukrytej furtki.
– A nie połknij jagód wraz z kobiałką! – rzucił za nim Fals, oblizując się zawczasu na tyle pożądane przysmaki.
Odwrócił się też zaraz i wzrok łakomy posłał za mury.
Kobiety tymczasem, siedząc przytulone do siebie, zgarbione, w postaci lękliwej, naradzały się znać z sobą, co dalej czynić.
– A jak mi cię porwą wraz z jagodami? – mówiła stara.
– Nie bójcie się, nie bójcie! Chłopaka wzięliby, ale dziewkę…
I wzruszyła ramionami.
– Oj, Salo, Salo, nie wiesz sama, co pleciesz – rzekła stara, przygarniając dziewczynę, jakby ją chciała uchronić przed niebezpieczeństwem. – Te przeklęte Krzyżaki na wszystko łakome.
– To był jeno czatownik, nie żaden rycerz, a ten chyba na jagody się złakomi – przerwała Sala.
– To i co, jagody zabierze, da nam po karku, naszturcha i tyle! Nic nie wskóramy! – perswadowała stara.
– Toć krzyknął, żeby poczekać. Pewnikiem przyśle kogo po jagody, może nam się uda dowiedzieć, co znaczą te dzwony. A może…
Furta tak szczelnie była przywarta i tak cicho się otwierała na wgłębionych w mur zawiasach, że jeno ten mógł wiedzieć o jej istnieniu, kto był świadom wszelkich arkanów przez Krzyżaków wymyślonych. Na zewnątrz murów nikt nie dostrzegł najmniejszej szczeliny, ba, nawet kreski na murze, a i wewnątrz obce oko próżno by jej szukało.
Na widok knechta Sala krzyknęła i poczęła biec, potykając się, kulejąc i kołysząc w niezgrabnym chodzie. Dziw jeno, że miasto9 uciekać w przeciwną stronę, zbliżała się ku niemu, jakby straciwszy głowę z wielkiego lęku.
Stara podążała za nią również niezgrabnym, niedołężnym krokiem.
Jakub tymczasem z wielkim zamachem schwycił kobiałkę z jagodami, szepcąc jednocześnie:
– Udawaj, że nie chcesz oddać, ja cię będę rzekomo walił w kark i szamotał.
Zaczęła się więc szarpanina dwóch kobiet z knechtem, który zamierzając się udawał, że z całej siły okłada pięścią to jedną, to drugą. Tak okładając mówił:
– Książę niderlandzki składał przysięgę na rycerza. Darował im swe ziemie. Dzwony to głosiły. Z naszych nikt nie przybył. Zakon szykuje się do wojny z Polską. Lada chwila wyruszą. Chciałbym, by i mnie wzięto. Moc ogromna rycerzy. Moc broni, koni. Pewni są zwycięstwa. Wiozą okowy, pęta. Mówią, że zabiorą moc ludu i ziemi. Trzeba naszych sił wiele.
– Kiedy wyruszają, jaką drogą? – pytała stara.
– Nie wiem, ale wkrótce. Jutro pono przednie straże mają wyruszyć, wkrótce rycerstwo. Ach, jakżebym chciał, żeby i mnie wysłano! – mówił gorączkowo, spuszczając rzekomo pięść na plecy Sali.
– Za trzy dni będziemy o świcie – szepnęła Sala.
– Przy której furcie? – rzekła stara.
– Pięćdziesiąt kroków od tej, cegła z białym brzegiem, naprzeciw dębu – odszepnął knecht.
Niepotrzebnie wszakże szeptali, bo choćby słyszał kto zza muru, nie rozumiałby ich mowy.
Podczas tego Jakub wciąż szarpał się z kobietami, te się broniły, wieszając u rąk jego. On zaś uderzał to jedną, to drugą, opowiadał o wszystkim, co się działo w Zakonie, co jego uszu doszło, i to, co widział i słyszał podczas dzisiejszej uroczystości.
– Synu, pamiętaj, coś winien ojczyźnie! Noś skórę wilczą, wślizguj się jak wąż, dowiaduj, a sercem bądź tym, kim być winieneś – szeptała stara.
– Nie bójcie się, pamiętam przelaną krew ojca, krew mego narodu!
– Jest nas tylko dwoje. Na nas ciąży cały obowiązek – szeptała Sala, czepiając się rąk knechta.
Ten wszakże, nie chcąc przedłużać swego pobytu za murami, szepnął teraz:
– Trzeba o niebywałej sile krzyżackiej naszych jak najprędzej powiadomić.
I ostatnim wysiłkiem wydzierał kobiałki.
Kobiety oddały je wreszcie, on zaś uderzył jedną i drugą w kark, te powaliły się na ziemię, jęcząc wniebogłosy. Na zakończenie kopnął je nogą. Obie staczały się po gładkiej murawie wału. Jakub zabrawszy kobiałki wracał śpiesznie tąż samą ukrytą furtą.
Gdy znalazł się w podwórcu, z wielkim triumfem i ożywieniem pokazał oczekującemu Falsowi swą zdobycz. Niebawem obaj siedząc w czatowni, raczyli się smacznym owocem.
– Te wiedźmy, to prawdziwe czarownice! Tfuj! – mówił Jakub, spluwając. – Najwidoczniej mają jakąś nieczystą w sobie siłę. Ledwiem je zmógł!
– Ba, jak czarownice – rzekł Fals z przekonaniem, pakując do ust całą garść jagód. – Ale się broniły, no! Myślałem, że im nie podołasz! – dorzucił.
– Eh, toćem nie ułomek! Ale tak się mnie czepiły na wszystkie strony jak pijawki, a gadają tak, że nic zrozumieć nie można.
– Ba, zwyczajnie, polskie świnie. Toć ich tu jeszcze pełno po wsiach – mówił Fals z pogardą.
Jakub haniebnie się w tej chwili skrzywił i splunął gwałtownie. Ale zaraz rzekł:
– Znać w jagody jakiegoś robaka wsadziły.
– Cha! cha! cha! To umyślnie dla ciebie! – zaśmiał się Fals. – Nie jedz już, bracie, nie jedz. Ostaw resztę dla mnie! – śmiał się dalej czatownik, wysypując resztę jagód z kobiałki do szeroko rozwartej gęby.
Zapach jagód rozszedł się po czatowni, ale Jakuba woń ta nie nęciła. Wciąż spluwał, a opuszczając czatownię, zaciskał pięści, jak gdyby chciał nimi kogoś uderzyć.
Zabrał się też zaraz do dalszego zamiatania podwórca, a czynił to z wielką zaciętością, wywierając złość na miotle, na długim kiju osadzonej.
– O, najdroższe, najpiękniejsze wiedźmy, dzięki wam za onego robaka, co go zgryzł wasz pogromca, inaczej byłby mi z pewnością drugiej nie zostawił – mówił do siebie Fals, zabierając się do otworzenia drugiej kobiałki.
Wtem zaroiło się w podwórcu wracającymi knechtami. Falsowi przyszła znać inna myśl do głowy, bo odstawił kobiałkę, nie tkniętą, i patrzył za mury wzrokiem człowieka spełniającego pilnie swój obowiązek. Po chwili wszedł inny knecht, żeby go zastąpić, i zaraz na wstępie rzekł:
– O, jak tu wonieje!
Fals podetknął mu pod nos zamkniętą kobiałkę, którą poprzednio wraził w pętlę długiego sznura i śmiejąc się zawołał:
– Patrz jeno pilnie w niebo, to ci takie same stamtąd spadną!
Po czym zbiegł prędko ze schodów i skierował się wprost do wychodzącego z izby jadalnej Bibera. Podał mu kobiałkę i rzekł z tajemniczą miną:
– Jakaś wiedźma słaniała się tuż pod murami, chciałem ją wziąć na pętlę, ale znać była to czarownica, bo wraziła w pętlę kobiałkę, a sama zniknęła.
Biber wziął delikatnie, z pewnym lękiem, szczelnie zamknięty koszyk, wciągnął w siebie woń z niego uchodzącą i rzekł:
– Coś jakby lasem wonieje!
– I mnie tak za nos chwyciło! – przyświadczył Fals. – Ciekawość jednak, co to takiego? – dorzucił, mrugając oczami.
– Czarownice to tak umieją omamić, nawet wonią – mówił Biber, oglądając kobiałkę.
– Eh, toć wiecie, że krzyż święty wszelką nieczystą siłę odpędza – zachęcał dowcipniś.
– No, tak… – odrzekł Biber z wielką determinacją i powagą, a udając bodaj samego mistrza Zakonu, począł: – In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti10! – dokończył powstrzymując śmiech knecht.
Biber z pewną ostrożnością rozwiązał łyko kobiałki.
– Jagody leśne, Boga mi, jagody! – zawołał z uciechą, wciągając woń dojrzałego owocu.
– Po samej woni poznałem i dlatego nienaruszone w darze wam przynoszę – mówił Fals, oblizując się łakomie.
– Lepiej, że miasto11 wiedźmy ułowiłeś kobiałkę – rzekł Biber, zapychając usta jagodami.
Fals zaś myślał:
„Lepiej byłbym sam połknął. Ten stary nic mi przecie nie da. Mogłem tak samo mówić: in nomine czy jak tam i czary odegnać, boć ten robak, co go połknął Jakub, to pewnikiem czary. Chodzi teraz jak struty”.
W tej właśnie chwili przeszedł koło niego Jakub. Setnie był nachmurzony, patrzył spode łba, zdawał się nikogo nie widzieć, a pięści wciąż zaciskał. Nie rzekł też ni słowa, zerknął jeno na zajadającego wonne jagody Bibera i wszedł do izby na południowy posiłek.
„Jemu wciąż się zdaje, że wali czarownice” – pomyślał Fals.
Nie spuszczał jednak z oka Bibera, który, nie bacząc na czary, wyjadał owoc z kobiałki.
„Pożre, Boga mi, pożre, nic nie ostawi” – myślał Fals.
Odchrząknął też i rzekł:
– Zawszeć te jagody od wiedźmy pochodzą… A nuż tam, na dnie, są jakie szkodliwe? Toćeście jeno z wierzchu je odżegnali…
Biber drgnął i garść jagód, niesioną do ust, w połowie drogi zatrzymał.
– Przewąchałeś co? Możeś umyślnie dał mi zatruty owoc? – mówił przestraszony Biber.
– Nicem nie przewąchał, bom nie wąchał, alem dał do powąchania Jakubowi, ten wciągnął w siebie woń, a że nie była jeszcze odżegnana, chodzi teraz jak otruty. Przyszło mi do głowy, żeście jeno z wierzchu kobiałkę odżegnali, a tam, od spodu…
– Żeby cię, psi synu, z twymi jagodami! – przerwał przestraszony dozorca.
I rzucił kobiałką w dowcipnisia, a sam przeżegnawszy się uchodził śpiesznie.
Ten uchwycił zręcznie kobiałkę. Nieco jagód z niej wyleciało, a knecht usunąwszy się we wnękę ściany, wsypywał do ust resztę pozostałych, mlaskając językiem.
Teraz i Biber był markotny. Zapomniał nawet fukać i gderać, szeptał jeno coś pod nosem, spluwał, bo zdawało mu się, że go pali we wnętrzu. Aż Fals zbliżył się do niego z pokorną miną i mówił:
– Nie bójcie się, ojcze, nie zjedliście nic szkodliwego, bo oto dopiero na dnie pod jagodami były dwa czarne robaki, którem zgniótł na krzyż, odmawiając jak wy in nomine… Resztę z kobiałki wrzuciłem do dołu, by nieczystości nieczystą siłę strawiły.
Biber zamierzył się na sprawcę jego umartwienia, ale wtem ukazał się jeden z urzędników Zakonu i rozkazującym głosem zawołał:
– Sekretarz wielkiego mistrza kazał się dozorcy dziesiątego podwórca w tej chwili stawić!
6
w leciech – dziś popr. forma: w latach; tj. tu: w podeszłym wieku. [przypis edytorski]
7
króbka (daw.) – koszyczek, łubianka. [przypis edytorski]
8
nein, nein, kann nicht (niem.) – nie, nie, nie mogę. [przypis redakcyjny]
9
miasto (tu daw.) – zamiast. [przypis edytorski]
10
In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti (łac.) – w imię Ojca i Syna, i Duch Świętego. [przypis edytorski]
11
miasto (tu daw.) – zamiast. [przypis edytorski]