Читать книгу Blask Chwały - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 13
ROZDZIAŁ SZÓSTY
ОглавлениеThor otworzył oczy o brzasku i ujrzał delikatnie kołyszące się wody oceanu, wznoszące się i opadające wysokie grzbiety fal rozświetlone miękkimi promieniami pierwszego słońca. Jasnożółte wody Tartuwianu skrzyły się w porannej mgle. Łódź unosiła się cicho na wodzie, a ciszę przerywał jedynie odgłos uderzających o nią fal.
Thor podniósł się i rozejrzał. Powieki ciążyły mu ze zmęczenia – tak naprawdę nigdy nie czuł się tak wykończony, jak teraz. Płynęli wiele dni i wszystko tutaj, po tej stronie świata, zdawało się inne. Powietrze było gęste od wilgoci, a temperatura – znacznie wyższa i Thor czuł się, jak gdyby oddychał pod nieustannym strumieniem wody. Morzył go przez to sen, a jego kończyny sprawiały wrażenie niezwykle ciężkich. Czuł się, jak gdyby przybył do lata.
Thor rozejrzał się i zauważył, że jego przyjaciele, zwykle na nogach przed świtem, teraz jeszcze spali, rozrzuceni w niedbałych pozach po pokładzie. Nawet Krohn, który nigdy nie spał, teraz drzemał obok niego. Gęsta tropikalna pogoda dała się wszystkim we znaki. Nikt już nawet nie próbował trzymać steru – poddali się kilka dni temu. Nie było sensu: żagle były zawsze w pełni rozwinięte i dął w nie silny zachodni wiatr, a magiczne fale tego oceanu nieustannie pchały ich łódź w jednym kierunku, jak gdyby przyciągało ich jedno miejsce. Kilka razy próbowali chwycić ster albo zmienić kurs – lecz ich wysiłki na nic się nie zdawały. Poddali się więc Tartuwianowi i pozwolili mu nieść się tam, gdzie zamierzał ich doprowadzić.
I tak nie wiedzieli, w którą część Imperium się udać, pomyślał Thor. O ile fale doprowadzą ich na suchy ląd, myślał, to im wystarczy.
Krohn podniósł się i miauknął, po czym podszedł do Thora i polizał go po twarzy. Thor sięgnął do swojej sakwy, niemal pustej, i dał Krohnowi swój ostatni kawałek suszonego mięsa. Ku zaskoczeniu Thora, Krohn nie wyrwał mu go z dłoni jak zwykle; zamiast tego spojrzał na mięso, na pustą sakwę, a potem znacząco na Thora. Wahał się, czy wziąć jedzenie i Thor zrozumiał, że Krohn nie chciał pozbawiać go ostatniego kawałka pożywienia.
Thora poruszyło zachowanie Krohna, ale nalegał, wpychając mięso do pyska swojego przyjaciela. Thor wiedział, że niedługo skończy im się jedzenie i modlił się, by dotarli do lądu. Nie miał pojęcia, jak długo jeszcze potrwa ta podróż; co, jeśli będą tak płynąć miesiącami? Czym będą się żywić?
Słońce szybko wędrowało tu po nieboskłonie, i zbyt szybko jego promienie zaczynały oślepiać i palić. Mgła powoli podnosiła się znad wody. Thor wstał i przeszedł na dziób łodzi.
Zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Pokład pod jego stopami delikatnie się kołysał. Thor spojrzał przed siebie, na rozpraszającą się mgłę. Zamrugał, zastanawiając się, czy mu się nie przywidziało – na horyzoncie pojawił się odległy zarys lądu. Serce zaczęło mu bić szybciej. Ląd! To naprawdę ląd!
Ziemia, która ukazała się jego oczom, odznaczała się najniezwyklejszym kształtem: były to dwa długie, wąskie półwyspy wysunięte w morze, niczym dwa końce wideł, i kiedy mgła się podniosła, Thor rozejrzał się na boki i z zaskoczeniem spostrzegł dwa pasy ziemi po każdej stronie, każdy w odległości około pięćdziesięciu jardów. Wciągało ich prosto w środek długiej zatoczki.
Thor gwizdnął, budząc swoich braci legionistów. Podpierając się rękami, szybko się podnieśli i pospieszyli w jego stronę. Stanęli na dziobie i rozejrzeli się.
Zaparło im dech w piersi: ta kraina miała najbardziej egzotyczne brzegi, jakie do tej pory widzieli, porośnięte gęstą puszczą, o strzelistych drzewach wczepionych w linię brzegową, rosnących tak gęsto, że nie dało się dostrzec, co kryje się za nimi. Thor spostrzegł ogromne paprocie, wysokie na trzydzieści stóp, pochylające się nad wodą oraz żółte i fioletowe drzewa, które zdawały się sięgać niebios. Zewsząd dochodziły ich nieznane i niecichnące odgłosy zwierząt, ptaków, owadów i kto wie, czego jeszcze, warczących, krzyczących i śpiewających.
Thor przełknął ślinę. Czuł, że wkraczają w nieprzeniknione królestwo zwierząt. Wszystko było tu inne; powietrze pachniało inaczej, obco. Nic tutaj ani trochę nie przypominało Kręgu. Pozostali legioniści odwrócili się i spojrzeli po sobie. Thor dostrzegł wahanie w ich oczach. Wszyscy zastanawiali się, jakie stwory czekały na nich w gęstwinie tej dżungli.
I tak nie mieli wyboru. Prąd znosił ich w jednym kierunku i najwidoczniej to tutaj musieli wysiąść na ziemie Imperium.
– Patrzcie! – krzyknął O’Connor.
Podbiegli do burty, za którą wychylał się O’Connor i spojrzeli w kierunku czegoś, co wskazywał im w wodzie. Przy łodzi płynął ogromny owad, świetliście fioletowy, długi na dziesięć stóp, o setkach odnóży. Pobłyskiwał pod falami, po czym częściowo się wynurzył; wtedy tysiące jego małych skrzydełek zaczęły poruszać się z niezwykłą szybkością i owad uniósł się tuż nad wodę. Po chwili znowu ślizgał się po jej powierzchni, po czym gwałtownie rzucił się w dół. I powtórzył wszystko od początku.
Kiedy się mu przyglądali, nagle uniósł się wyżej, na wysokość wzroku chłopców i zawisł w powietrzu, wpatrując się w nich swoimi czterema sporymi zielonymi ślepiami. Zasyczał i wszyscy mimowolnie odskoczyli, chwytając za miecze.
Elden postąpił naprzód i zamachnął się na niego. Lecz kiedy jego miecz przecinał powietrze, owad był już z powrotem w wodzie.
Thor i pozostali przewrócili się na pokład, gdy ich łódź gwałtownie zatrzymała się na brzegu.
Serce Thora zabiło szybciej, gdy spojrzał za burtę: pod nimi znajdował się wąski pas plaży składający się z tysięcy małych, ostro zakończonych kamyków w kolorze żywego fioletu.
Ląd. Udało im się.
Elden jako pierwszy ruszył do kotwicy. Pozostali chłopcy podążyli za nim i wspólnymi siłami unieśli ją i przerzucili na zewnątrz. Wszyscy zeszli po łańcuchu, zeskakując z niego na ziemię. Thor podał Eldenowi Krohna, gdy posuwał się w dół.
Thor westchnął, kiedy postawił stopę na lądzie. Dobrze było poczuć ziemię – suchy, stały ląd – pod stopami. Nie miałby nic przeciwko temu, by już nigdy nie wsiadać na łódź.
Chwycili liny i wciągnęli łódź tak głęboko na brzeg, jak się dało.
– Myślicie, że przypływ ją zabierze? – spytał Reece, przypatrując się łodzi.
Thor spojrzał na nią; wydawała się tkwić mocno w piasku.
– Nie z tą kotwicą – powiedział Elden.
– Przypływ jej nie zabierze – powiedział O’Connor. – Lecz to nie oznacza, że nie zrobi tego nikt inny.
Thor przyjrzał się łodzi po raz ostatni i zdał sobie sprawę z tego, że przyjaciel ma rację. Nawet jeśli odnajdą miecz, po powrocie mogą zastać pusty brzeg.
– Jak wtedy wrócimy? – spytał Conval.
Thor miał wrażenie, że na każdym kroku tej wyprawy palą za sobą kolejne mosty.
– Znajdziemy jakiś sposób – powiedział Thor. – Wszak w Imperium muszą być inne łodzie, prawda?
Thor starał się brzmieć pewnie, by uspokoić swoich przyjaciół. Jednak gdzieś w głębi duszy sam nie był do końca przekonany. Miał coraz gorsze przeczucia co do tej wyprawy.
Jak jeden mąż wszyscy odwrócili się i spojrzeli na dżunglę. Była to ściana listowia, za którą kryła się czerń. Odgłosy zwierząt rozchodziły się wokół nich kakofonią tak głośną, że Thor ledwie słyszał własne myśli. Jak gdyby każda bestia Imperium krzyczała, by ich powitać.
Albo ostrzec.
*
Thor i pozostali przedzierali się ramię przy ramieniu, ostrożnie, przez gęstą tropikalną dżunglę. Każdy z nich był czujny. Thorowi trudno było usłyszeć własne myśli – tak natarczywe były krzyki i nawoływania orkiestry owadów i ptaków dokoła. Mimo tego, gdy próbował dojrzeć coś w ciemności, nie udawało mu się nic zobaczyć.
Krohn szedł przy jego nodze powarkując, z sierścią najeżoną na grzbiecie. Thor nigdy nie widział, by był tak czujny. Obejrzał się na swoich towarzyszy broni i zobaczył, że wszyscy, jak on, trzymają dłoń na rękojeści miecza, a nerwy mają napięte jak postronki.
Wędrowali już kilka godzin, zapuszczając się coraz głębiej w dżunglę, powietrze stawało się coraz cieplejsze i gęstsze, bardziej wilgotne, coraz trudniej było oddychać. Szli po śladach czegoś, co kiedyś było chyba przesieką – kilka złamanych gałęzi wskazywało na drogę, którą mogli obrać przybyli tu ludzie. Thor żywił nadzieję, że była to ścieżka tych, którzy ukradli miecz.
Thor spojrzał w górę, podziwiając przyrodę: wszystko tu osiągało niebosiężne rozmiary, każdy liść był tak wielki, jak on sam. Czuł się jak owad w krainie olbrzymów. Widział, że coś porusza się za liśćmi, ale nie mógł dostrzec, co się tam kryło. Miał złe przeczucie, że są obserwowani.
Szlak zakończył się nagle gęstą ścianą listowia. Wszyscy zatrzymali się i spojrzeli po sobie, zbici z pantałyku.
– Szlak nie może po prostu zniknąć! – powiedział O’Connor, nagle tracąc nadzieję.
– Nie zniknął – powiedział Reece, przyglądając się liściom. – Dżungla po prostu ponownie zarosła.
– Którędy teraz? – spytał Conval.
Thor obrócił się i rozejrzał wokół, zastanawiając się nad tym samym. Zewsząd otaczała ich gęsta ściana listowia i zdawało się, że nie ma stamtąd wyjścia. Thor miał złe przeczucie i czuł się coraz bardziej zagubiony.
Nagle coś przyszło mu do głowy.
– Krohn – powiedział, klękając i szepcząc mu do ucha. – Wdrap się na to drzewo. Bądź naszymi oczami. Powiedz nam, którędy wiedzie droga.
Krohn spojrzał na niego przenikliwie i Thor czuł, że go zrozumiał.
Krohn pognał w stronę ogromnego drzewa, o pniu szerokim na dziesięciu mężczyzn, bez zastanowienia na nie skoczył i zaczął piąć się w górę. Wspiął się na jego wierzchołek, po czym przeskoczył na jedną z najwyższych gałęzi. Przeszedł na sam jej koniec i rozejrzał się, uszy postawił na sztorc. Thor zawsze przeczuwał, że Krohn go rozumie, a teraz miał co do tego pewność.
Kron odchylił się w tył i wydał z siebie dziwny, gardłowy pomruk, po czym zbiegł w dół pnia i wystrzelił w jednym kierunku. Chłopcy wymienili zaciekawione spojrzenia, po czym wszyscy się odwrócili i podążyli za Krohnem w leśną gęstwinę, odgarniając grube liście, które zagradzały im drogę.
Po kilku minutach Thor z ulgą zauważył, że ścieżka znowu się pojawia – ślady w postaci złamanych gałęzi i listowia wskazywały drogę, którą podążali mężczyźni. Thor pochylił się i poklepał Krohna, całując go w głowę.
– Nie wiem, co byśmy zrobili bez niego – rzekł Reece.
– Ja również – odpowiedział Thor.
Krohn zamruczał, dumny i zadowolony.
Kiedy zapuścili się krętą ścieżką głębiej w dżunglę, natrafili na ścianę nowego listowia, o ogromnych kwiatach wielkości Thora, mieniących się wszystkimi możliwymi barwami. Z innych drzew zwieszały się owoce wielkości głazów.
Wszyscy zatrzymali się w zadziwieniu, a Conval podszedł do jednego z owoców, kuszącego czerwienią i wyciągnął rękę, chcąc go dotknąć.
Nagle rozległ się głęboki, gardłowy warkot.
Conval cofnął się i chwycił swój miecz, a pozostali spojrzeli po sobie z niepokojem.
– Co to było? – spytał Conval.
– Odgłos dobiegł stąd – powiedział Reece, wskazując na inną część dżungli.
Wszyscy odwrócili się i spojrzeli. Lecz Thor nie dostrzegł nic prócz liści. Krohn zawarczał na coś w ciemności.
Dźwięk narastał i stawał się coraz bardziej natarczywy. W końcu liście zaczęły się poruszać. Thor i pozostali cofnęli się o krok, dobyli mieczy i trwali w bezruchu, spodziewając się najgorszego.
To, co wyłoniło się z leśnej gęstwiny, przekroczyło nawet najśmielsze oczekiwania Thora. Stał przed nimi ogromny owad, pięć razy większy od Thora, przypominający modliszkę, o dwóch tylnych odnóżach i dwóch mniejszych przednich, które zwisały w powietrzu i były zakończone ostrymi szponami. Był fluorescencyjnie zielony, pokryty łuskami i miał niewielkie skrzydła, brzęczące i rozedrgane. Na czubku jego głowy znajdowało się dwoje ślepi i trzecie na czubku nosa. Wyciągnął odnóża i odsłonił jeszcze więcej szponów – skrytych pod gardłem – które drgały i uderzały o siebie z trzaskiem.
Owad stał tak nad nimi, gdy kolejne szpony wysuneły się z jego brzucha – długa, stercząca, chuda ręka – i nagle tak szybko, że nikt nie zdołał zareagować, sięgnął po O’Connora. Chwycił go, zaciskając na nim trzy rozrastające się szpony, które owinęły się wokół jego pasa. Uniósł go wysoko w górę, jak gdyby był piórkiem.
O’Connor zamachnął się mieczem, lecz zrobił to zdecydowanie za wolno. Stwór potrząsnął nim kilka razy, po czym otworzył nagle paszczę, ukazując rzędy ostrych zębów, odwrócił O’Connora bokiem i zaczął zbliżać do paszczy.
O’Connor wydał z siebie krzyk, gdy w oczy zajrzało mu widmo nagłej i bolesnej śmierci.
Thor nie zwlekał. Bez zastanowienia umieścił kamień w swojej procy, obrał cel i cisnął nim w trzecie ślepie stwora, znajdujące się na czubku jego nosa.
Był to celny strzał. Stwór wrzasnął – a był to okropny dźwięk, głośny na tyle, by przeciąć drzewo wpół. Wypuścił O’Connora, który obróciwszy się kilka razy w powietrzu wylądował na miękkim runie dżungli.
Wtedy bestia, rozwścieczona, przeniosła wzrok na Thora.
Thor wiedział, że stawianie oporu i walka z tym stworem byłyby daremne. Najmniej jeden z jego braci by zginął, Krohn pewnie też, i pozbawiłoby ich to cennych resztek sił. Pomyślał, że może weszli na jego terytorium i jeśli szybko stamtąd odejdą, bestia zostawi ich w spokoju.
– UCIEKAJCIE! – krzyknął.
Odwrócili się i zaczęli biec. Bestia ruszyła za nimi.
Thor słyszał, jak szpony stwora przecinają gęste listowie tuż za nimi, świszcząc w powietrzu i omijając jego głowę o kilka stóp. Strzępy liści fruwały w powietrzu i spadały na nich. Legioniści biegli jak jeden mąż i Thor przeczuwał, że jeśli tylko uda im się zyskać przewagę nad stworem, uda im się też znaleźć schronienie. Jeśli nie, będą musieli stanąć do walki.
Nagle biegnący obok niego Reece przewrócił się, potknąwszy się o gałąź i wpadłszy twarzą w listowie. Thor wiedział, że nie zdąży wstać, zatrzymał się więc przy nim, dobył miecza i zagrodził drogę bestii.
– BIEGNIJCIE DALEJ! – krzyknął Thor przez ramię do pozostałych, stojąc obok Reece’a, gotów go bronić.
Stwór rzucił się na niego z rykiem i zamachnął szponem na jego twarz. Thor zrobił unik i jednocześnie zamachnął się mieczem. Bestia wydała z siebie przeraźliwy krzyk, kiedy Thor odciął jeden z jej szponów. Zielony płyn wytrysnął z rany i opryskał Thora, który podniósł wzrok i zobaczył z przerażeniem, że szpon bestii odrasta równie szybko, jak został odcięty. Jak gdyby Thor nigdy jej nie zranił.
Thor przełknął ślinę. Nie da się zabić tej bestii. A on ją rozwścieczył.
Bestia zamachnęła się jeszcze inną ręką, sięgającą z jakiegoś innego miejsca na jej ciele i uderzyła Thora mocno w brzuch, wyrzucając go w powietrze tak, że wylądował na kępie drzew. Zbliżyła jeden ze swych szponów ku Thorowi i Thor wiedział, że jest w tarapatach.
Elden, O’Connor i bliźniacy rzucili się naprzód i gdy stwór zbliżył się z kolejnym szponem do Thora, O’Connor posłał strzałę prosto w jego paszczę. Strzała utkwiła w tyle gardła i bestia wydała z siebie głośny ryk. Elden sięgnął po swój dwuręczny topór i uderzył w plecy stwora, a Conven i Conval rzucili po włóczni, trafiając z obu stron jego gardła. Reece skoczył na nogi i zatopił ostrze miecza w jej brzuchu. Thor podskoczył i zamachnął się mieczem na kolejną rękę bestii, odcinając ją. Krohn dołączył do nich, skoczył na stwora i zanurzył kły w jego gardle.
Bestia wydawała z siebie krzyk za krzykiem, kiedy zadawali jej więcej ran, niż Thor myślał, że jest możliwe. Thor pomyślał, że to niesamowite, że bestia jeszcze trzyma się na nogach, a jej skrzydła wciąż drgają. Ten stwór nie zamierza umrzeć.
Patrzyli z przerażeniem, jak – po kolei – bestia chwyta i zaczyna wyciągać włócznie, miecze i topór ze swojego ciała – a wszystkie rany goją się w okamgnieniu.
Tej bestii nie dało się pokonać.
Bestia wygięła się w tył i ryknęła tak głośno, że legioniści spojrzeli w górę, w szoku. Dali z siebie wszystko, próbując ją zranić, a nie zadali jej nawet niewielkich ran.
Bestia szykowała się do kolejnego ataku, wystawiając ostre jak brzytwa zęby i szpony i Thor zdał sobie sprawę z tego, że nic więcej nie mogli już zrobić. Wszyscy zginą.
– Z DROGI! – rozległ się nagle krzyk.
Głos dochodził zza Thora i brzmiał młodo. Thor odwrócił się i zobaczył małego chłopca, w wieku może jedenastu lat, który biegł w ich kierunku, trzymając w dłoni coś, co wyglądało na dzban z wodą. Thor uchylił się, a chłopiec wylał wodę na pysk bestii.
Stwór wygiął się w tył i zaskrzeczał, a z jego pyska zaczęła unosić się para. Bestia wyciągnęła szpony ku twarzy i pocierała nimi po policzkach, ślepiach, głowie. Ryczała cały czas, i to tak głośno, że Thor musiał zakryć uszy dłońmi.
W końcu odwróciła się i wystrzeliła z powrotem w dżunglę, znikając w listowiu.
Wszyscy odwrócili się i spojrzeli na chłopca zdumieni, z nowo odkrytą wdzięcznością. Chłopiec ubrany był w łachmany, miał długawe, brązowe włosy i bladozielone oczy o inteligentnym wejrzeniu, cały był pokryty pyłem. Jego bose stopy i brudne ręce wskazywały na to, że tu mieszkał.
Thor nigdy nie był nikomu tak wdzięczny jak jemu w tej chwili.
– Orężem nic nie wskóracie przy gatorbestii – powiedział chłopiec, przewracając oczyma. – Mieliście fart, że usłyszałem krzyki i byłem niedaleko. W przeciwnym razie już byście nie żyli. Nie wiecie, że nigdy nie staje się na drodze gatorbestii?
Thor spojrzał na swoich przyjaciół, oniemiały.
– Nie stanęliśmy jej na drodze – rzekł Elden. – To ona stanęła nam na drodze.
– One nigdy nie stają nikomu na drodze – powiedział chłopiec. – Chyba że wkroczycie na ich terytorium.
– Co powinniśmy byli zrobić? – spytał Reece.
– Cóż, przede wszystkim nie patrzeć jej w ślepia – odrzekł chłopiec. – A jeśli zaatakuje, położyć się twarzą do ziemi i poczekać, aż odejdzie. I najważniejsze, nigdy, przenigdy nie próbować uciekać.
Thor postąpił krok naprzód i położył dłoń na ramieniu chłopca.
– Ocaliłeś nam życie – powiedział. – Jesteśmy twymi dłużnikami.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Nie wyglądacie na żołnierzy Imperium – powiedział. – Wyglądacie, jakbyście przybyli z jakiegoś innego miejsca w świecie. Dlaczego więc nie miałbym wam pomóc? Wyglądacie jak ta grupa, która przyszła z łodzi kilka dni temu.
Thor i pozostali wymienili porozumiewawcze spojrzenia i zwrócili się do chłopca.
– Wiesz, którędy poszła ta grupa? – spytał Thor.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Było ich wielu i nieśli jakąś broń. Wyglądała na ciężką – wszyscy musieli ją podtrzymywać. Tropiłem ich wiele dni. Łatwo było ich wytropić. Poruszali się powoli i byli przy tym niezdarni i nieuważni. Wiem, dokąd poszli, choć nie tropiłem ich daleko za wioską. Mogę was tam zaprowadzić i wskazać właściwy kierunek, jeśli chcecie. Ale nie dziś.
Wszyscy wymienili skonsternowane spojrzenia.
– Dlaczego nie? – spytał Thor.
– Za kilka godzin zapadnie noc. Nie można być na zewnątrz po zmierzchu.
– Ale dlaczego? – zapytał Reece.
Chłopiec spojrzał na niego jak na szaleńca.
– Etabugi – odrzekł.
Thor zrobił krok naprzód i spojrzał na chłopca. Od razu zapałał do niego sympatią. Był inteligentny, poważny, nieustraszony i zdawał się mieć wielkie serce.
– Znasz jakieś miejsce, w którym moglibyśmy się schronić przez noc?
Chłopiec spojrzał na Thora i wzruszył ramionami z niepewną miną. Wahał się.
– Chyba nie powinienem – powiedział. – Dziadek będzie zły.
Nagle Krohn wychynął zza Thora i podszedł do chłopca – jego oczy rozpromieniły się radością.
– Jejku! – krzyknął.
Krohn zaczął lizać chłopca po twarzy, a ten śmiejąc się radośnie wyciągnął rękę i pogładził Krohna po głowie. Chłopiec przyklęknął, opuścił włócznię i objął Krohna. Zdawało się, że Krohn też go objął i chłopiec zaczął się śmiać bez opamiętania.
– Jak się wabi? – zapytał chłopiec. – Co to jest?
– Wabi się Krohn – powiedział Thor z uśmiechem. – To rzadki gatunek białej pantery. Pochodzi zza oceanu. Z Kręgu. My też stamtąd pochodzimy. Polubił cię.
Chłopiec pocałował Krohna kilka razy, po czym w końcu wstał i spojrzał na Thora.
– Cóż – powiedział chłopiec z wahaniem. – Chyba mogę was zaprowadzić do naszej wioski. Oby dziadek za bardzo się nie złościł. Jeśli się zezłości, będziecie w tarapatach. Chodźcie za mną. Musimy się pospieszyć. Za chwilę zapadnie zmrok.
Chłopiec odwrócił się i zaczął przedzierać się przez dżunglę, a Thor i pozostali ruszyli za nim. Thor był zdumiony zręcznością chłopca i tym, jak dobrze znał dżunglę. Trudno było za nim nadążyć.
– Ludzie pojawiają się tutaj od czasu do czasu – odezwał się chłopiec. – Ocean, prąd niosą ich prosto do przystani. Niektórzy ludzie idąc od morza przecinają tędy, w drodze w jakieś inne miejsce. Większości z nich nie udaje się przeżyć. Pożera ich któryś z leśnych stworów. Wy mieliście szczęście. Są tu stwory znacznie gorsze niż gatorbestie.
Thor przełknął ślinę.
– Gorsze niż to? Na przykład jakie?
Chłopiec pokręcił głową, nie przerywając wędrówki.
– Nie chcecie wiedzieć. Byłem tu świadkiem strasznych rzeczy.
– Jak długo tu jesteś? – spytał Thor, zaciekawiony.
– Całe życie – odrzekł chłopiec. – Mój dziadek nas tu przeniósł, kiedy byłem mały.
– Ale czemu tutaj, w to miejsce? Z pewnością istnieją miejsca bardziej przyjazne niż to.
– Nie znasz Imperium, prawda? – spytał chłopiec. – Wszędzie są żołnierze. Nie tak łatwo się przed nimi ukryć. Jeśli nas złapią, zrobią z nas niewolników. Ale tutaj rzadko się zapuszczają – nie tak głęboko w dżunglę.
Kiedy przedzierali się przez gęstwinę listowia, Thor uniósł dłoń, żeby odsunąć liść ze swojej drogi, lecz chłopiec odwrócił się i odepchnął jego rękę, krzycząc:
– NIE DOTYKAJ TEGO!
Wszyscy się zatrzymali, a Thor spojrzał na liść, którego niemal dotknął. Był ogromny, żółty i zdawał się być zupełnie nieszkodliwy.
Chłopiec uniósł swój kij i lekko przytknął jego koniec do liścia. Kiedy to zrobił, liść nagle i niezwykle szybko owinął się wokół niego. Towarzyszył temu świszczący dźwięk. Czubek kija wyparował.
Thor był w szoku.
– Liść rankli – powiedział chłopiec. – Trucizna. Gdybyś go dotknął, nie miałbyś już dłoni.
Thor rozejrzał się po listowiu z nowo odkrytym szacunkiem. Nie mógł się nadziwić, jak dużo mieli szczęścia, że spotkali tego chłopca.
Ruszyli w dalszą wędrówkę. Teraz wszyscy trzymali już ręce blisko ciała. Starali się bardziej uważać, patrzeć pod nogi.
– Trzymajcie się blisko siebie i idźcie dokładnie po moich śladach – powiedział chłopiec. – Niczego nie dotykajcie. Nie próbujcie jeść tych owoców. I nie wąchajcie tych kwiatów – chyba że chcecie zemdleć.
– Hej, a to co? – zapytał O’Connor, odwracając się i patrząc na ogromny owoc zwieszający się z gałęzi, długi i wąski, błyszczący na żółto. O’Connor zrobił krok w jego stronę, wyciągając dłoń.
– NIE! – krzyknął chłopiec.
Lecz było już za późno. Kiedy go dotknął, ziemia pod nimi zapadła się i Thor poczuł, że ześlizguje się w dół, osuwając się po zboczu spływającym błotem i wodą. Spadali z lawiną błota i nie mogli się zatrzymać.
Z krzykiem sunęli w dół przez setki stóp, prosto w czarną otchłań dżungli.