Читать книгу Potyczki Rycerzy - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 7

ROZDZIAŁ DRUGI

Оглавление

Gwendolyn stała w osamotnieniu, z powrotem w Kręgu, w zamku swej matki. Rozglądała się wokół po otoczeniu i wtem dotarło do niej, że coś jest nie całkiem w porządku. Zamek był opuszczony, pozbawiony mebli, odarty z dobytku, bez okien, przepięknych witraży, które kiedyś je zdobiły. Pozostały jedynie ślady w kamiennej posadzce opromienione światłem zachodzącego słońca. W powietrzu unosił się kurz, a całe to miejsce sprawiało wrażenie, jakby od tysięcy lat nie było zamieszkane.

Wyjrzała przez okno i zobaczyła krajobraz Kręgu − ziemie, które kiedyś znała i pokochała całym sercem, a które obecnie leżały odłogiem jałowe, wynaturzone, groteskowe. Jakby na świecie nie pozostało już nic dobrego.

– Córko moja – dobiegł ją głos.

Gwendolyn obróciła się i ujrzała matkę. Była zdumiona. Kobieta spoglądała na nią. Jej twarz, pociągła i blada, ledwie przypominała jej matkę, tę, którą kiedyś znała i zapamiętała. Przypominała matkę z łoża śmierci, matkę, która wyglądała, jakby była nadto wiekowa, jak na jedno życie.

Gwen poczuła ucisk w gardle. Pojęła, iż mimo wszystkiego, co między nimi zaszło, tęskniła za nią ogromnie. Nie wiedziała, czy to za nią tak tęskniła, czy też tylko za swą rodziną, czymś znajomym, za Kręgiem. Czego by nie oddała za możliwość bycia z powrotem w domu, miejscu dobrze jej znanym.

– Matko – odparła, nie mogąc uwierzyć w widok, który miała przed sobą.

Wyciągnęła do niej ręce, lecz w tej samej chwili, nagle, znalazła się gdzie indziej. Stała na wyspie, na skraju urwiska, osmalonej ziemi, która właśnie została obrócona w popiół. W powietrzu unosił się ciężki swąd dymu i siarki, który wypalał jej nozdrza. Zwróciła się twarzą ku wyspie. Kiedy wiatr rozwiał kłęby popiołu, rozejrzała się wokół i dostrzegła łóżeczko, zrobione ze złota, osmalone, jedyny przedmiot, który ostał się w krajobrazie żaru i popiołu.

Tłukło jej się serce w piersi, kiedy podeszła bliżej, zalękniona, pragnąc zobaczyć, czy jej syn jest w środku, czy nic mu nie dolega. W jakiejś mierze upajała ją myśl, iż sięgnie, chwyci i przyciśnie dziecię do piersi, nigdy już go nie wypuści. Z drugiej strony obawiała się, że może go tam nie być – albo gorzej, że może być martwe.

Pobiegła przed siebie, nachyliła się i zajrzała do żłóbka. Serce jej pękło, kiedy przekonała się, że jest pusty.

– GUWAYNE! – zawołała, cierpiąc katusze.

Usłyszała krzyk, wysoko w powietrzu, który zgrał się z jej własnym. Podniosła wzrok i ujrzała zastępy czarnych stworzeń przypominających gargulce. Odlatywały właśnie. Serce jest stanęło, kiedy w szponach ostatniego z nich zauważyła dziecię. Zwisało bezwładnie i płakało. Odlatywało w mroczne niebo, niesione przez armię ciemności.

– NIE! – wrzasnęła Gwen,

Obudziła się z krzykiem. Usiadła na łożu, wypatrując wszędzie Guwayne’a, wyciągając ramiona, by go ocalić, przygarnąć do piersi.

Lecz nigdzie go nie było.

Siedziała na łóżku i oddychała ciężko, starając się pojąć, gdzie się znajduje. Przygaszone światło brzasku przenikało przez okiennice i dopiero po kilku chwilach dotarło do niej, gdzie jest: w Grani. W królewskim zamku.

Poczuła coś na dłoni. Spuściła wzrok i zobaczyła Krohna, który polizał jej dłoń, po czym złożył głowę na jej kolanie. Usiadła na skraju łoża, westchnęła głęboko i pogłaskała go po głowie. Z wolna orientowała się w otoczeniu, wciąż odczuwając skutki strasznego snu.

Guwayne, pomyślała. Jej sen wydawał się taki prawdziwy. Był czymś więcej niż snem, była tego pewna – był wizją. Guwayne, gdziekolwiek był, znalazł się w tarapatach. Został uprowadzony przez jakieś ciemne moce. Przeczuwała to.

Wstała wstrząśnięta bez reszty. Jeszcze nigdy wcześniej nie czuła tak palącej potrzeby odszukania syna, odszukania męża. Nade wszystko pragnęła go ujrzeć i wziąć w ramiona. Wiedziała jednak, że nie jest jej to teraz pisane.

Starła łzy, owinęła się jedwabnym szlafrokiem i szybko bosymi stopami przeszła przez pomieszczenie po kamiennych, chłodnych płytach posadzki ku strzelistemu oknu. Odepchnęła witraż i wpuściła do środka stonowane światło świtu. Pierwsze słońce wstawało właśnie, zalewając okolicę szkarłatną poświatą. Widok zapierał dech w piersiach. Gwen rozejrzała się, chłonąc pejzaż Grani, nieskazitelnej stolicy tej krainy oraz otaczających ją bezkresnych pól, rozległych pagórków i bujnych winnic, wszelkiej obfitości, jakiej nigdy w życiu w jednym miejscu nie widziała. Dalej zaś połyskiwał błękit jeziora – za którym widniały szczyty Grani, otaczające krainę idealnym kręgiem ginącym w oparach mgły. To wszystko wyglądało tak, jakby nigdy żaden kataklizm nie mógł zniszczyć tej krainy.

Przyszedł jej na myśl Thorgrin, potem Guwayne, obaj gdzieś poza tymi szczytami. Gdzie byli? Czy kiedykolwiek zobaczy ich ponownie?

Podeszła do rezerwuaru, spryskała twarz wodą, po czym szybko nałożyła odzienie. Wiedziała doskonale, że nie znajdzie Thorgrina ani Guwayne’a, siedząc tu, na miejscu, i owładnęła ją przemożna potrzeba działania. Jeśli ktokolwiek był w stanie jej w tym dopomóc, być może król był tą osobą. Musiał znać jakiś sposób.

Gwen przypomniała sobie ich wspólną rozmowę, kiedy przechadzali się po grani, obserwując wyjazd Kendricka. Przypomniała sobie tajemnicę, którą jej powierzył. O tym, że umiera. Że Grań umiera. Mogła poznać wiele innych tajemnic – lecz przerwano im. Doradcy króla w oka mgnieniu zajęli jego uwagę jakąś niecierpiącą zwłoki sprawą, ale kiedy odchodził, złożył obietnicę, że powie jej więcej – i poprosi o przysługę. Czego mógł od niej oczekiwać? zastanawiała się. O jaką przysługę mu chodziło?

Król poprosił o spotkanie w sali tronowej, o brzasku, i Gwen pospiesznie ubrała się, wiedząc, że już jest spóźniona. Była wciąż otumaniona po śnie.

Biegnąc przez komnatę, poczuła głód. Przypominało o sobie łaknienie, które wzbudziło w niej Wielkie Pustkowie. Zerknęła w bok, na pozostawione dla niej na stoliku specjały – różnorakie pieczywo, owoce i desery – chwyciła szybko co nieco i zjadła po drodze. Pochwyciła więcej, niż było jej trzeba. Schyliła się i nakarmiła połową zdobyczy Krohna, który zamruczał, wyrwał jej pokarm z dłoni i ochoczo przyłączył się do uczty. Była bardzo wdzięczna za to jedzenie, schronienie, tę całą szczodrość – za to, że pod niektórymi względami czuła się, jakby znowu była w Królewskim Dworze, na zamku, w którym dorastała.

Kiedy wyszła z komnaty, straże stanęły na baczność, otwierając przed nią ciężkie, dębowe drzwi. Przeszła obok nich zamaszystym krokiem i ruszyła słabo oświetlonym, kamiennym zamkowym korytarzem, rozświetlonym nieco przez dogasające po nocy pochodnie.

Dotarła na kraniec korytarza i wspięła się po krętych kamiennych schodach, z towarzyszącym jej nieodłącznie Krohnem. Dotarła na wyższą kondygnację, gdzie, jak już doskonale wiedziała, mieściła się sala tronowa. Powoli oswajała się z zamkiem. Pomknęła przez kolejną salę i już miała przejść łukowatym otworem w kamiennym murze, kiedy kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Wzdrygnęła się na widok czającej się w cieniu postaci.

– Gwendolyn – powiedział łagodnym, zbyt wytwornym głosem, wychylając się z cienia z pełnym samozadowolenia uśmiechem na twarzy.

Zbita z tropu Gwendolyn zamrugała powiekami. Dopiero po chwili przypomniała sobie, kim jest. Tak wielu ludziom została ostatnimi czasy przedstawiona, że wszystko zacierało się jej w pamięci.

Lecz tej jednej twarzy nie mogła zapomnieć. Był to królewski syn, ten drugi bliźniak, ten z włosami, który opowiedział się przeciw niej.

– Jesteś synem króla – powiedziała na głos. – Trzecim co do starszeństwa.

Wyszczerzył zęby w chytrym uśmieszku, który w ogóle nie przypadł jej do gustu, po czym zrobił kolejny krok w jej kierunku.

– Tak naprawdę drugim – poprawił ją. – Jesteśmy bliźniętami, jednak ja pierwszy pojawiłem się na świecie.

Gwen przyjrzała się mu bacznie, kiedy ten podszedł o kolejny krok. Zauważyła, że jest nienagannie odziany i ogolony, na jego głowie piętrzy się koafiura i pachnie perfumami i wonnymi olejkami. Obnosił się z zadowoloną z siebie miną i zalatywał wręcz arogancją i wysokim mniemaniem o sobie.

– Nie chcę, by myślano o mnie, jak o bliźniaku – kontynuował. − Jestem panem samego siebie. Me imię Mardig. Tylko przez zrządzenie losu zostałem zrodzony bliźnięciem, na co akurat wpływu nie miałem. Taka ot dola koronowanych głów, można by rzec – konkludował filozoficznie.

Gwen nie przypadło do gustu jego towarzystwo. Wciąż odczuwała niechęć z powodu jego zachowania ubiegłego wieczoru. Poczuła, jak stojący u jej boku Krohn naprężył ciało i otarł się o jej nogę zjeżoną na karku sierścią. Sama poczuła zniecierpliwienie, pragnąc jak najszybciej dowiedzieć się, czego od niej chce.

– Zawsze skrywasz się w cieniu korytarzy? – spytała.

Mardig uśmiechnął się z wyższością i podszedł jeszcze bliżej, nieco za blisko w jej mniemaniu.

– Wszak to mój zamek – odparł zaborczo. – Jestem znany z tego, iż przechadzam się po nim dość często.

– Twój zamek? – spytała. – A nie twojego ojca?

Spochmurniał na twarzy.

– Wszystko w swoim czasie – odparł tajemniczo i zrobił kolejny krok.

Gwendolyn cofnęła się odruchowo, wiedziona niechęcią do jego bliskości. Krohn zaczął groźnie pomrukiwać.

Mardig spojrzał w dół na niego lekceważąco.

– Wiesz, że zwierzęta nie sypiają na naszym zamku? – odrzekł.

Gwen zmarszczyła brwi z irytacji.

– Twój ojciec nie czynił z tego powodu wyrzutów.

– Mój ojciec nie egzekwuje prawa – odparł. – To moja rola. Królewskie straże również są pod moją komendą.

Kolejny raz zmarszczyła brwi, równie zdenerwowana.

– Czy to z tego powodu zatrzymałeś mnie tutaj? – spytała z rozdrażnieniem w głosie. – By wyegzekwować zakaz przebywania zwierząt?

Spojrzał na nią krzywo. Prawdopodobnie dotarło do niego, że napotkał godnego siebie przeciwnika. Spojrzał na nią, utkwił wzrok w jej oczach, niejako oceniając ją po wyglądzie.

– W całej Grani nie masz niewiasty, która nie wzdychałaby do mnie – powiedział. – Pomimo to, w twych oczach nie dostrzegam namiętności,

Gwen zagapiła się na niego, zdjęta zgrozą, kiedy dotarło do niej, o co w tym wszystkim chodzi.

– Namiętności? – powtórzyła z zażenowaniem. – A z jakiego powodu? Jestem zamężna, a miłość mego życia wkrótce stanie z powrotem u mego boku.

Mardig roześmiał się na głos.

– Czyżby? – spytał. – Z tego, co słyszałem, dawno już jest martwy. Lub też tak dawno zaginął, że już do ciebie nie wróci.

Gwendolyn spojrzała na niego spode łba. Jej gniew wzmagał się z każdą chwilą.

– Nawet jeśli nie powróci – powiedziała – nigdy nie wybiorę innego. A już z pewnością nie ciebie.

Spochmurniał na twarzy.

Odwróciła się z zamiarem odejścia, jednak przytrzymał ją za rękę. Krohn warknął.

– Nie mam w zwyczaju prosić o to, czego chcę – powiedział. – Po prostu to biorę. Jesteś w obcym królestwie, na łasce obcego gospodarza. Postąpisz mądrze, jeśli wyświadczysz grzeczność swoim zdobywcom. Wszak, gdyby nie nasza gościnność, zostałabyś porzucona na pustkowiu. Istnieje zaś wiele niefortunnych okoliczności, które mogą przypadkiem przytrafić się gościom – nawet u gospodarza pełnego dobrych chęci.

Spojrzała na niego z nachmurzoną miną. Widziała już w życiu zbyt wiele rzeczywistych zagrożeń, by lękać się jego błahych przestróg.

– Zdobywcom? – powiedziała. – A więc to tak nas traktujecie? Jestem wolną kobietą, jakbyś nie zauważył. Mogę odejść stąd choćby teraz, jeśli tego zechcę.

Roześmiał się, wydobywając z siebie paskudny dźwięk.

– I dokąd miałabyś pójść? Z powrotem na Pustkowie?

Uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Może i jesteś wolna, formalnie rzecz biorąc – dodał. – Ale pozwól, że zapytam: jeśli cały świat jest ci tak wrogi, to gdzie w nim twe miejsce?

Krohn warknął zjadliwie. Gwen wyczuła, że sposobi się do skoku. Z oburzeniem strzepnęła dłoń Mardiga z ramienia, sięgnęła w dół i położyła swoją na głowie Krohna, by go powstrzymać. I wówczas, kiedy spojrzała gniewnie na Mardiga, doznała nagłego olśnienia.

– Rzeknij mi coś, Mardigu – powiedziała twardym, zimnym głosem. – Z jakiego to powodu nie wyruszyłeś ze swymi braćmi, dlaczego nie walczysz u ich boku na pustyni? Z jakiego to powodu jesteś jedyną osobą, która tu pozostała? Czy to strach tobą powoduje?

Uśmiechnął się, lecz pod przykrywką śmiechu wyczuła tchórzostwo.

– Rycerskość jest dla głupców – odparł. – Tych, którzy torują drogę, by innym z łatwością przychodziło to, czego pragną. Rzuć tylko słowem rycerskość, a dają się powodować niczym kukiełki. Mnie samego nie tak łatwo wykorzystać.

Spojrzała na niego z obrzydzeniem.

– Mój mąż i Srebrni wyśmiali by kogoś takiego, jak ty – powiedziała. – Nie przeżyłbyś dwóch minut w Kręgu.

Przesunęła wzrok z niego na wyjście, które sobą zastawił.

– Masz dwojaki wybór – powiedziała. – Możesz zejść mi z drogi, lub też ten oto Krohn pożre cię na śniadanie, którego tak bardzo się domaga. Sądzę, że jesteś idealnej postury.

Zerknął w dół na Krohna. Zauważyła, jak zadrżała mu warga. Przesunął się w bok.

Lecz ona nie ruszyła tak od razu. W zamian, podeszła bliżej, uśmiechając się szyderczo. Zamierzała dać mu dobitnie do słuchu.

– Może i dowodzisz swym małym zameczkiem – warknęła złowieszczo – lecz nie zapominaj, że przemawiasz do królowej. Wolnej królowej. Nigdy nie będę słuchać twoich poleceń, ani nikogo innego, jak długo żyję. Skończyłam z tym. Co czyni mnie bardzo groźną osobą – o wiele bardziej od ciebie.

Królewicz spojrzał na nią, po czym, ku jej zaskoczeniu, uśmiechnął się.

– Podobasz mi się, królowo Gwendolyn – odrzekł. – O wiele bardziej niż sądziłem.

Z sercem tłukącym się w piersi obserwowała, jak odwrócił się i odszedł, wpełzając z powrotem w mrok, znikając w korytarzu. Echo jego kroków wkrótce zamarło, a jej przyszło do głowy pytanie: jakie niebezpieczeństwa czyhają na nią w tym zamku?

Potyczki Rycerzy

Подняться наверх