Читать книгу Zdradzona - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 11

ROZDZIAŁ CZWARTY

Оглавление

Caitlin biegła. Kwiaty rosnące na polu sięgały jej do pasa. Brnąc przez nie, pozostawiała za sobą widoczny ślad. Krwistoczerwone słońce wisiało nad horyzontem niczym ogromna kula.

Na horyzoncie, odwrócony tyłem do słońca, stał jej ojciec. Albo przynajmniej tak jej się zdawało, sądząc po jego sylwetce. Nie mogła rozróżnić szczegółów, jednak była pewna, że to on.

Biegła i biegła, kierowana rozpaczliwym pragnieniem ujrzenia go i objęcia rękoma, kiedy słońce nagle zaszło. Zbyt szybko. Wszystko potoczyło się zbyt szybko. Po kilku sekundach słońce znikło zupełnie.

Biegła teraz przez pole kwiatów pośród ciemnej nocy. Jej ojciec stał tam nadal i czekał. Czuła, że chciał, by przyspieszyła, chciał wziąć ją w objęcia. Lecz jej nogi nie potrafiły ponieść jej szybciej. Bez względu na to, jak bardzo się starała, jej ojciec z każdą chwilą jakby się od niej oddalał.

Biegła wciąż, kiedy nad horyzont wzniósł się nagle księżyc – wielki, krwistoczerwony, wypełniający całe niebo. Caitlin widziała wszystkie szczegóły, wszystkie karby i kratery. Wszystko było takie wyraźne, krystaliczne. Jej ojciec stał tam nadal. Jego sylwetka zarysowana na tle księżyca, przyciągała ją do siebie. Caitlin starała się biec coraz szybciej i szybciej. Jakby mknęła ku samemu księżycowi.

Jednakże na nic się to zdało. Jej nogi i stopy nagle przestały się poruszać. Całkowicie. Zerknęła w dół i dostrzegła, że to kwiaty owinęły się wokół nich i przeistaczały w pnącza. Chwilę później były już na tyle grube i silne, że wcale nie mogła się poruszać.

W pewnym momencie zauważyła ogromnego węża, który pełzł po polu w jej kierunku. Próbowała walczyć, wyrwać się, ale była bezradna. Mogła jedynie obserwować, jak zbliżał się do niej. Wtem poderwał się z ziemi, rzucił wprost ku jej szyi. Odwróciła się i krzyknęła. I poczuła długie kły wbijające się w jej skórę. Poraził ją okropny ból.

Zerwała się ze snu. Usiadła wyprostowana na łóżku, oddychając ciężko. Sięgnęła dłonią do szyi i dotknęła dwóch zasklepionych blizn. Przez chwilę pomyliła jawę ze snem i rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu węża. Nie było żadnego.

Roztarła bolące miejsce na szyi. Rana nadal dawała o sobie znać, jednak nie tak bardzo, jak w tym śnie. Odetchnęła głęboko.

Oblewał ją zimny pot, a jej serce nadal waliło mocno. Przetarła twarz i skronie i poczuła swe zimne, mokre włosy sklejone ze skórą. Ile to czasu minęło od ostatniej kąpieli? Kiedy ostatni raz myła włosy? Nie mogła sobie przypomnieć. Jak długo tu leżała? I co to było za miejsce?

Rozejrzała się po pokoju. Przypominał to samo miejsce, w którym kiedyś w przeszłości już była – a może przyśnił się jej tylko, albo przebudziła się na chwilę wcześniej i stąd te przebłyski? Pokój wykuty był w całości z kamienia i posiadał jedno strzeliste okno, przez które widziała nocne niebo i potężny księżyc w pełni, którego poświata rozlewała się po pokoju.

Usiadła na brzegu łóżka i rozmasowała czoło, próbując cokolwiek sobie przypomnieć. W tym momencie poczuła rozdzierający ból w boku. Sięgnęła dłonią i poczuła strup pokrywający ranę. Próbowała przypomnieć sobie, skąd się wziął. Czy ktoś na nią napadł?

Rozmyślała gorączkowo, aż w końcu, z wolna, wszystko zaczęło wracać. Boston. Freedom Trail. King’s Chapel. Miecz. A potem… jak została zaatakowana. A potem…

Caleb. On tam był. Spoglądał na nią. Czuła, jak życie wymyka się z jej ciała. I poprosiła go. Przemień mnie, wyszeptała błagalnym tonem…

Uniosła dłonie i dotknęła dwóch śladów na szyi. Wiedziała, że ją posłuchał.

To wszystko wyjaśniało. Zerwała się na nogi, uświadomiwszy sobie, że została przemieniona. Zabrali ją gdzieś, pewnie po to, by doszła do siebie, zapewne pod czujnym okiem Caleba. Poruszyła rękoma i nogami, pokręciła szyją, ciałem…

Czuła się jakoś inaczej. Tego była pewna. Nie była już sobą. Czuła nieograniczoną siłę czającą się w jej ciele. Czuła pragnienie, by biec, pędzić, przebijać się przez ściany, skoczyć wysoko. Wyczuwała też coś jeszcze: dwie niewielkie wypukłości na plecach, tuż za łopatkami. Niewielkie, lecz była pewna, że tam są. Skrzydła. Wiedziała, że gdyby miała ochotę poszybować, otworzyłyby się dla niej.

Nowo nabyte siły odurzały ją. Czuła desperacką wręcz chęć wypróbowania ich. Tu zaś było jak w więzieniu − nie miała pojęcia, jak długo tu tkwiła – i chciała sprawdzić, jak wygląda to jej nowe życie. Czuła też coś innego, nowego: miała wrażenie, iż stać ją teraz na większą brawurę. Czuła, że nie może już umrzeć. Że może popełniać błędy, że ma przed sobą nieskończoną ilość żyć. Chciała dotrzeć do granic możliwości.

Odwróciła się i spojrzała przez okno na nocne niebo. Okno miało kształt szerokiego łuku, a ponieważ nie było oszklone, pokój był podatny na działanie żywiołów. Coś jak w starym, średniowiecznym klasztorze.

W przeszłości, Caitlin, a raczej jej stara, ludzka wersja, zawahałaby się, namyśliła nad tym, co miała zamiar zrobić. Przewidziałaby konsekwencje. Jednak w odrodzonej Caitlin nie było miejsca na rozterkę. Właściwie, sekundę po tym, jak przyszło jej to na myśl, ruszyła pędem do okna.

W kilku krótkich krokach dotarła do parapetu i zanurkowała w powietrze, na zewnątrz.

Coś w niej, jakiś instynkt, podpowiadał jej, że kiedy już znajdzie się w powietrzu, jej skrzydła same się rozwiną. Gdyby się myliła, oznaczałoby to ciężki upadek, setki stóp w dół na ziemię. Jednak odrodzona Caitlin czuła, że nie może się mylić. Nigdy

I tak było. Kiedy skoczyła w mrok, jej skrzydła wyrosły nagle zza łopatek. Przeszył ją dreszcz rozkoszy. Leciała. Szybowała w powietrzu. Poczuła zachwyt i zadowolenie z długich i szerokich skrzydeł. Ekscytował ją powiew świeżego, nocnego powietrza muskającego jej twarz i ciało. Była noc, jednak księżyc stał w pełni, był tak ogromny, że rozświetlał ciemność, jakby to był dzień.

Spojrzała w dół. Roztaczał się przed nią widok z lotu ptaka. Wyczuła wodę i miała rację. Była na wyspie. Wszędzie dokoła rozciągały się spokojne, rozświetlone księżycowym blaskiem wody potężnej, zjawiskowej rzeki. Była najszersza ze wszystkich, jakie Caitlin do tej pory widziała. A na środku leżała maleńka wysepka. Ta, na której jeszcze niedawno spała. Niewielka wyspa liczyła niewiele ponad kilkadziesiąt akrów. Nad jednym z jej brzegów górował niszczejący, szkocki zamek, który w połowie zdążył już popaść w ruinę. Resztę wyspy skrywał gęsty las.

Unosiła się w powietrzu targana jego prądami, raz w górę, raz w dół. Zawracając co chwila, pikując i nurkując, otoczyła wysepkę kolejny raz. Położony na niej zamek okazał się wielki i wspaniały. Częściowo przypominający rumowisko, posiadał jednak niektóre elementy, te niewidoczne z zewnątrz, zupełnie nietknięte: wewnętrzne dziedzińce i podwórza, wały, wieżyczki, kręte schody i niezliczony ciąg ogrodów. Był na tyle duży, że z łatwością pomieściłby niewielką armię.

Zanurkowała i spostrzegła, że wnętrze zamku jaśniało światłem płonących pochodni. Dostrzegła też kłębiących się tam ludzi. Wampiry? Jej zmysły podpowiadały, że miała rację. Jej własny rodzaj. Chodzili w tę i z powrotem i rozmawiali ze sobą. Niektórzy trenowali, walczyli na miecze, grali. Wyspa tętniła życiem. Kim byli? Dlaczego ją tu sprowadzili? Czyżby ją przygarnęli?

Kiedy zamknęła krąg, zauważyła pokój, z którego wyskoczyła. Umieścili ją na szczycie najwyższej wieży otwierającej się na potężny wał zwieńczony szerokim, otwartym tarasem. Na nim stał jeden, osamotniony wampir. Nie musiała podlatywać bliżej, żeby wiedzieć, kto to. Znała go dobrze. W głębi serca i duszy. Jego krew płynęła teraz w jej żyłach. Kochała go całym swym sercem. Teraz zaś, kiedy już ją przemienił, darzyła go czymś silniejszym nawet od miłości. Wiedziała, mimo dzielącej ich odległości, że osobą przechadzającą się na zewnątrz jej pokoju był Caleb.

Na jego widok serce zabiło jej mocniej. Był tu. Naprawdę tu był. Stał i czekał przed jej pokojem. Musiał czekać przez ten cały czas, wypatrywać oznak poprawy jej stanu.

Kto wie, ile czasu minęło? Trwał cały czas u jej boku. Nawet teraz, po tym wszystkim, co się stało. Co działo się wokół nich. Kochała go bardziej, niż mogłaby to wyrazić. I teraz mieli już być ze sobą na wieki.

Stał oparty o blanki, spoglądając na rzekę. Wyglądał na zaniepokojonego i smutnego zarazem.

Caitlin zanurkowała w jego stronę, mając nadzieję, że go zaskoczy, zaimponuje odkrytą właśnie umiejętnością.

Caleb podniósł wzrok zszokowany, a jego twarz rozpromieniła radość.

Kiedy jednak Caitlin zaczęła zbliżać się ku schodom, coś poszło nie tak. Poczuła, że traci równowagę, koordynację ruchów. Miała wrażenie, że obniża się zbyt szybko i nie miała czasu na skorygowanie tego. Kiedy przeleciała nad blankami, rozdarła kolano o kamienną krawędź, po czym wylądowała zbyt gwałtownie i potoczyła się boleśnie po kamiennym podłożu.

− Caitlin! – krzyknął Caleb, biegnąc w jej kierunku.

Leżała na twardym kamieniu i czuła falę nowego bólu promieniującego w górę nogi. Poza tym czuła się dobrze. Gdyby przydarzyło się to dawnej Caitlin, tej ludzkiej, z pewnością połamałaby kilka kości. Odrodzona Caitlin wiedziała jednak, że pozbiera się szybko, dojdzie do siebie prawdopodobnie w kilka minut.

Była jednak zażenowana. Chciała zaskoczyć Caleba i mu zaimponować. A teraz wyszła na idiotkę.

− Caitlin? – zapytał ponownie. Uklęknął przy niej i położył dłoń na ramieniu. – W porządku?

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się głupawo.

− Niezły sposób, żeby wywrzeć na tobie wrażenie – powiedziała, czując się jak dureń.

Przesunął dłonią wzdłuż jej nogi, sprawdzając jej obrażenia.

− Już nie jestem człowiekiem – odburknęła. – Nie musisz się o mnie martwić.

Natychmiast pożałowała swych słów. I ich tonu. Zabrzmiały jak oskarżenie, jakby żałowała niemal, że została przemieniona. Nie chciała też powiedzieć tego w tak szorstki sposób. Wręcz przeciwnie, uwielbiała jego dotyk, to, że nadal był wobec niej tak opiekuńczy. Chciała mu podziękować, powiedzieć o tym i innych rzeczach. Lecz jak zwykle wszystko schrzaniła. Powiedziała nie to, co trzeba, nie w tym momencie.

Jako nowa Caitlin, wywarła tragiczne pierwsze wrażenie. I nadal nie potrafiła trzymać języka za zębami. Najwyraźniej niektóre rzeczy nigdy się nie zmieniały. Nawet w przypadku nieśmiertelności.

Wyprostowała się i już miała położyć dłoń na jego ramieniu, by go przeprosić, kiedy nagle usłyszała skomlenie. Poczuła puszysty kłębek na twarzy. Odchyliła się i zorientowała, co to.

Róża. Jej wilcze szczenię. Skoczyła w ramiona Caitlin. Skamlała z entuzjazmem i lizała ją po całej twarzy. Caitlin nie zdołała powstrzymać się i wybuchnęła śmiechem. Uściskała Różę, odsunęła od siebie i objęła wzrokiem.

Róża, choć nadal była szczenięciem, urosła ostatnio i była większa, niż Caitlin ją zapamiętała. Dziewczyna przypomniała sobie wówczas, kiedy ostatnio ją widziała. Były w King’s Chapel i wilczyca leżała na ziemi zakrwawiona, postrzelona przez Samanthę. Caitlin była pewna, że Róża nie żyje.

− Wykurowała się – powiedział Caleb, czytając jak zwykle w jej myślach. – Jest twarda. Jak jej matka – dodał z uśmiechem.

Caleb zapewne zajmował się nimi obydwiema przez ten cały czas.

− Jak długo byłam zamroczona? – zapytała Caitlin.

− Tydzień – odparł Caleb.

Cały tydzień, pomyślała. Niewiarygodne.

Miała wrażenie, jakby przespała lata. Czuła się tak, jakby umarła i wróciła do świata żywych, lecz w nowej formie. Czuła się oczyszczona, jakby zaczynała życie na nowo.

Jednak z chwilą, kiedy przypominała sobie wszystko, kiedy minione wydarzenia wracały do niej jedno za drugim, zdała sobie sprawę, że ten jeden tydzień trwał w istocie wieczność. Miecz został skradziony, a jej brat Sam uprowadzony. I od tego czasu minął już cały tydzień. Dlaczego Caleb nie ruszył za nimi? Przecież liczyła się każda minuta.

Caleb wstał, a za nim Caitlin. Stanęła naprzeciwko i spojrzała mu w oczy. Serce zaczęło jej łomotać. Nie miała pojęcia, co robić. Co przewidywał protokół, jakiej procedury mieli się trzymać teraz, kiedy oboje byli prawdziwymi wampirami? Kiedy to on był tym, który ją przemienił? Czy mieli być razem? Czy kochał ją równie mocno teraz, kiedy już była tej samej rasy? Kiedy mogli być ze sobą na wieki?

Czuła podenerwowanie, jakby na szali leżało coś więcej, jak nigdy przedtem.

Podniosła dłoń i położyła delikatnie na jego policzku.

Zajrzał jej w oczy. Jego błyszczały w księżycowej poświacie.

− Dziękuję – powiedziała cicho.

Chciała powiedzieć: kocham cię, ale wyszło nie tak. Chciała zapytać: czy zostaniesz już przy mnie na zawsze? Czy kochasz mnie jeszcze?

Wbrew wszystkiemu jednak, na przekór jej nowym mocom, nie potrafiła zdobyć się na odwagę. Mogłaby przynajmniej powiedzieć: dziękuję za ocalenie, albo, dziękuję za opiekę, lub też, dziękuję za to, że tu jesteś. Wiedziała, z jak wielu rzeczy zrezygnował, by być tu teraz z nią, ile poświęcił w tym celu. Jednak wszystko, na co się zdobyła, to słowo: Dziękuję.

Uśmiechnął się powoli, podniósł dłoń i delikatnie odgarnął włosy z jej twarzy, zaczesując je za ucho. Potem przesunął wierzchem dłoni, tak gładkim, po jej twarzy, przyglądając się jej badawczo.

Była ciekawa, o czym myślał. Może chciał powiedzieć jej o uczuciu, swej wiecznej miłości do niej? Może miał zamiar ją pocałować?

Czuła, że było tak w istocie i nagle ogarnęło ją podenerwowanie. Niepokój o to, jak będzie wyglądać ich dalsze życie. O to, co się stanie, jeśli im nie wyjdzie. Zamiast zatem rozkoszować się chwilą, musiała odezwać się i wszystko zepsuć, otworzyć swą wielką, gadatliwą jadaczkę, kiedy tak naprawdę chciała jedynie trzymać ją zamkniętą na kłódkę.

− Co z mieczem? – zapytała.

Wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie. Spojrzenie pełne miłości i namiętności zastąpiła troska i zakłopotanie. Zauważyła to natychmiast, jakby ciemna chmura przesłoniła letnie niebo.

Odwrócił się i podszedł kilka kroków w kierunku kamiennych blanek. Odwrócony do niej tyłem, spojrzał na rzekę.

Ale z ciebie kretynka, pomyślała. Musiałaś w ogóle się odzywać? Czemu po prostu nie pozwoliłaś mu się pocałować?

Zależało jej na mieczu, to prawda, jednak nawet w połowie nie tyle, co na nim. Na nich obojgu, na ich związku. Tą chwilę jednak udało jej się zaprzepaścić.

− Obawiam się, że go straciliśmy – powiedział ściszonym głosem, nie odwróciwszy się nawet, wciąż rozglądając się po okolicy. – Ukradli go. Najpierw Samantha, a potem Kyle. Zaskoczyli nas. Nie przewidziałem, że się tam pojawią. A powinienem.

Caitlin podeszła do niego, stanęła tuż obok, podniosła ostrożnie dłoń i położyła na jego ramieniu. Miała nadzieję, że może uda się jej znów zmienić nastrój.

− Czy z twoimi ludźmi wszystko w porządku? – zapytała.

Odwrócił się i spojrzał na nią wzrokiem przepełnionym jeszcze większą troską.

− Nie – odparł beznamiętnie. – Mój klan jest w poważnym niebezpieczeństwie. I z każdą minutą mojej nieobecności zagrożenie to rośnie.

Caitlin zamyśliła się.

− Dlaczego zatem do nich nie wróciłeś? – spytała.

Znała już jednak odpowiedź, zanim jeszcze zadała to pytanie.

− Nie mogłem ciebie zostawić – powiedział. – Musiałem upewnić się, że z tobą wszystko w porządku.

To wszystko? pomyślała. Czy naprawdę zależało mu tylko na tym, aby sprawdzić, co u niej? A kiedy już przekonałby się, że jest w porządku to co, miał zamiar ją opuścić?

Z jednej strony, poczuła nagły przypływ miłości, wiedząc ile poświęcił. Z drugiej zaś zastanawiała się, czy zależało mu jedynie na jej dobrym samopoczuciu. A nie na ich związku?

− Więc…− zaczęła – teraz, kiedy już wiesz, że dobrze się czuję… po prostu odejdziesz?

Jej słowa zabrzmiały zbyt szorstko. Co z nią było nie tak? Dlaczego nie potrafiła zdobyć się na uprzejmość, delikatność, tak jak on? Z pewnością nie robiła tego naumyślnie. Po prostu, wszystko psuła. Chciała jedynie powiedzieć: Proszę, nie zostawiaj mnie już nigdy.

− Caitlin – zaczął łagodnym tonem. – Chcę, żebyś mnie dobrze zrozumiała. Moja rodzina, moi ludzie, mój klan – znaleźli się w poważnym niebezpieczeństwie. Gdzieś tam jest miecz i to w niewłaściwych rękach. Muszę do nich wracać. Muszę ich ocalić. W zasadzie to powinienem wyruszyć już tydzień temu… i teraz, kiedy już doszłaś do siebie, no cóż… to nie tak, że chcę ciebie tu zostawić. Ja po prostu muszę uratować swoją rodzinę – powiedział cicho.

− Mogę lecieć z tobą – odparła z nadzieją w głosie. – Mogę pomóc.

− Jeszcze nie odzyskałaś pełni sił – powiedział. – Ten upadek podczas lądowania nie był przypadkowy. Musi minąć trochę czasu zanim wampir osiągnie pełnię swych mocy. Ty zaś dodatkowo ucierpiałaś od pchnięcia mieczem. Może minąć kilka dni, a nawet tygodni, zanim ta rana zagoi się na dobre. Jeśli polecisz, możesz zranić sama siebie. Pole bitwy to na razie nie miejsce dla ciebie. Tutaj otrzymasz wyszkolenie. Z tego powodu cię tu sprowadziłem.

Odwrócił się i przeszedł z nią przez taras. Spojrzeli w dół na dziedziniec.

Tam, w oddali, dziesiątki wampirów ćwiczyły w świetle pochodni, walcząc ze sobą, ścierając się na koniach i w walce wręcz.

Na tej wysepce mieszka jeden z najwspanialszych klanów – powiedział. – Zgodzili się ciebie przyjąć. Będą cię uczyć. I szkolić. Sprawią, że będziesz silniejsza. Wówczas, kiedy twe moce w pełni się rozwiną, kiedy odzyskasz zdrowie, będę zaszczycony, widząc ciebie walczącą u mego boku. Do tego czasu jednak, nie mogę ci na to pozwolić. Wojna, na którą idę, będzie bardzo niebezpieczna. Nawet dla wampira.

Caitlin zmarszczyła brwi. Bała się, że powie właśnie coś takiego.

− A jeśli nie wrócisz? – spytała.

− Jeśli przeżyję, to wrócę po ciebie. Obiecuję.

− A jeśli nie przeżyjesz? – spytała, obawiając się już samych tych słów.

Caleb odwrócił się i spojrzał na horyzont. Odetchnął głęboko, wpatrując się w chmury, lecz nic nie powiedział.

Postanowiła skorzystać z okazji. Rozpaczliwie pragnęła zmienić temat. Caleb podjął już decyzję o swym odejściu. Widziała to. Nic nie było w stanie go zatrzymać. Było jasne, że nie może zabrać jej ze sobą. Poczuła się wyczerpana. Wiedziała, że miał rację: nie była jeszcze gotowa na walkę. Musiała wyzdrowieć.

Nie chciała marnować ani chwili dłużej na próbach zatrzymania go przy sobie. Nie chciała też rozmawiać o wampirach, wojnach, czy mieczach. Pragnęła wykorzystać tę odrobinę drogocennego czasu, jaki im został, na rozmowę o nich. O Caitlin i Calebie. O nich, jako o parze. O ich przyszłości. Ich wzajemnej miłości. Ich oddaniu. Na czym tak naprawdę stoją?

Co ważniejsze, uświadomiła sobie, że przez ten cały czas, od momentu, kiedy go poznała, zawsze uważała jego obecność za coś normalnego. Nigdy nie poświęciła choćby chwili, by spojrzeć mu w oczy i powiedzieć dokładnie, jak głębokim uczuciem go darzy. Była już kobietą. Czuła, że nadszedł dla niej czas, by się postawić, postąpić dojrzale, jak kobieta. Powiedzieć mu, co tak naprawdę do niego czuje. Chciała, by wiedział. Być może to przeczuwał, czuł, jak bardzo go kocha, jednak ona nigdy jeszcze mu tego nie powiedziała. Caleb, kocham cię od chwili, w której cię poznałam. Zawsze będę cię kochać.

Serce jej waliło. Tak przerażona nie była jeszcze nigdy w życiu. Cała drżąc, podniosła dłoń i przyłożyła delikatnie do jego policzka.

Powoli odwrócił się do niej.

Była gotowa, w końcu, by powiedzieć, co myśli.

Kiedy spróbowała, słowa ugrzęzły jej w gardle.

W tej samej chwili spojrzał na nią z niepokojem i otworzył usta, by przemówić.

− Caitlin, muszę ci o czymś powiedzieć− zaczął.

Nie dane mu było jednak dokończyć zdania.

Nagle dotarł do nich dźwięk otwieranych drzwi. Caitlin wyczuła natychmiast, że nie byli już sami.

Obrócili się na pięcie oboje w kierunku, z którego dobiegł hałas, by zobaczyć, kto to.

Ktoś, jakiś wampir, piękne, niesamowite stworzenie było wyższe, szczuplejsze i lepiej zbudowane od Caitlin. Miało długie, opadające rude włosy i błyszczące zielone oczy.

Kiedy uświadomiła sobie, kim była ta osoba, jej serce stanęło.

Nie, niemożliwe.

To Sera. Była żona Caleba.

Caitlin spotkała ją tylko raz i to przelotnie, w Cloisters. Nigdy jednak jej nie zapomniała.

Sera podeszła do nich w gracją stworzenia, które spędziło na tej planecie tysiące lat, pewna siebie. Nie zwolniwszy ani na chwilę, z oczami utkwionymi w Caitlin, podeszła do Caleba.

Podniosła bladą, cudowną dłoń i położyła na barku Caleba, po czym spojrzała na Caitlin z nieukrywaną pogardą.

− Calebie? – powiedziała cicho ze złowrogim uśmiechem na twarzy. – Powiedziałeś jej o nas?

Te kilka słów sprawiło, że Caitlin poczuła, jakby ktoś zatopił jej nóż w sercu.

Zdradzona

Подняться наверх