Читать книгу Wyspa Przeznaczenia - Морган Райс, Morgan Rice - Страница 10

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Оглавление

Royce jechał na przodzie, pędząc przez wrzosowisko ku nabrzeżu z prędkością wypuszczonej z łuku strzały, nie spuszczając swych orzechowych oczu z celu. Wiatr rozwiewał jego jasne włosy, a szerokie ramiona stężały mu z determinacji.

Jechało z nim czworo kompanów, bo większa ich liczba nazbyt przyciągałaby uwagę. Mark mknął u jego boku. Jego przyjaciel był już znacznie silniejszy niż w chwili, gdy Royce go odnalazł. Stalowy hełm przytrzymywał w miejscu jego ciemne włosy, a niepełna zbroja jednego z wojowników Czerwonej Wyspy błyszczała w słońcu.

Matilde i Neave jechały ramię w ramię. Wieśniaczka i Pictianka co rusz rzucały spojrzenie jedna drugiej. Dziewczęta wyglądały zupełnie inaczej. Matilde była rudowłosa i mogłaby wyglądać jak anioł, gdyby nie była tak raptowna, Neave zaś miała ciemne, splecione włosy i nieco ciemniejszą skórę pokrytą błękitnymi tatuażami. Gdy Matilde oznajmiła, że wyrusza z Royce’em, dziewczyna natychmiast podjęła decyzję, że do nich dołączy.

Zaskoczeniem w tym towarzystwie była zwalista sylwetka ser Bolisa, który jechał z nimi zakuty w swoją pomalowaną kobaltową farbą zbroję, błyszczącą w miejscach, gdzie od płytek odbijało się słońce i dowodzącą tak jego bogactwa, jak i zręczności w boju. Młodzieniec był starszy od Royce’a o rok lub dwa i Royce był pewien, że rycerz darzy go jedynie odrobinę większą sympatią, niż gdy pierwszy raz zjawił się na ziemiach hrabiego Undine’a. Royce nie pojmował, dlaczego wyruszył w tę podróż z nimi, lecz nie mógł odrzucić pomocy.

Jego jastrzębica, Iskra, kołowała nad wrzosowiskiem i jej oczami Royce ujrzał biegnącą prosto przed nimi drogę, bezpieczną i niezmienną aż do portu w Ablaver. Royce był pewien, że gdy już tam dotrą, uda im się znaleźć okręt, który zabierze ich na Siedem Wysp, gdzie – jak powiedziała mu wiedźma Lori – ukryte było Lustro Mądrości.

Tam zdołają odnaleźć jego ojca.

Ta perspektywa napawała Royce’a zarówno niecierpliwością, jak i lękiem. Niecierpliwością, bo w tej chwili niczego nie pragnął tak bardzo jak odnaleźć ojca; musiał go odnaleźć, jeśli zamierzał sprowadzić go z powrotem, by dowodził w boju przeciwko możnym. Przerażenie zaś brało się z miejsca, w które musieli się udać, by go odnaleźć.

- Jesteś pewien, że musimy wyruszyć na Siedem Wysp? – zapytał ser Bolis.

Royce wzruszył ramionami.

- Lori tak rzekła.

Lecąca nad nimi jastrzębica pisnęła, jak gdyby potwierdzała jego słowa. Hrabia Undine wyjawił Royce’owi, że jego ojciec wyruszył na poszukiwania lustra, wiedźma zaś rzekła mu, gdzie ono się znajduje.

- A ty zamierzasz wyprawić się za morze, ufając słowom jakiejś wiedźmy? – zapytał surowo ser Bolis.

- Możesz pozostać tutaj, jeśli wolisz – zasugerował Mark tonem, który świadczył o tym, że nie ufa rycerzowi ani na krztynę.

- I powierzyć tak ważką kwestię przestępcom i Pictom? – spytał ser Bolis. Royce zaczął się zastanawiać, jak ktoś tak młody może być zarazem tak nadęty.

- Czy coś ci nie odpowiada w moich ludziach, intruzie? – zapytała Neave, sięgając po nóż.

- Dosyć tego – przerwał im Royce. – I bez tego jest nam trudno. Musimy działać wspólnie.

Zdumiał się nieco, gdy sprzeczka ucichła.

- Ufają ci – odezwał się Mark, gdy pozostali odsunęli się od siebie nieco. – Gdy przewodzisz, ludzie podążają za tobą.

- Czy to dlatego wyruszyłeś ze mną? – zapytał Royce.

Mark potrząsnął głową.

- Wiesz, że nie.

- Pomimo tego, że uważasz Siedem Wysp za niebezpieczne miejsce?

- Są niebezpieczne – upierał się Mark. – Są tam stwory, które… które nie są nawet podobne ludziom. Są tam trolle i nieumarli, i jeszcze straszniejsze bestie. Czy jesteś pewien, że właśnie tam musimy się udać?

Jak Royce mógł mu to wszystko wyjaśnić? Jak mógł wyjaśnić mu, co stało się z Lori, która na powrót stała się młoda i która tyle widziała? Powiedziała mu, gdzie jest jego ojciec i Royce musiał go poszukać, bez względu na to, jak trudne by to było.

- Jestem tego pewien – odparł.

- Cóż, wystarczająco wiele razy ocaliłeś mi życie – powiedział Mark. – Gdzie ty idziesz, tam i ja podążam.

Royce nie potrafił rzec, jak wielką wdzięczność odczuł, słysząc te słowa. Biorąc pod uwagę wszystko, co ich czekało… choć nie to niepokoiło go najbardziej. Niepokoiło go to, co pozostawił za sobą. Ledwie co zaręczył się z Olivią i jego myśli powracały do córki hrabiego Undine’a. Żałował, że nie mogli spędzić razem więcej czasu, nim wyruszył w drogę… a jeśli jej twarz zmieniała się w jego wyobraźni i zaczynała wyglądać jak twarz Genevieve… cóż, przynajmniej te myśli potrafił od siebie odpędzić.

Gnając naprzód, skupiał swą uwagę na jeździe, by nie myśleć o Genevieve i o tym, jak odepchnęła go od siebie, ani o tym, jak prędko rozwinęło się jego uczucie do Olivii.

Nadal o tym rozmyślał, gdy Iskra zanurkowała i usiadła mu na ramieniu, wbijając w nie szpony. Pisnęła, lecz głos, który usłyszał Royce należał do Lori. Słowa wiedźmy docierały bez trudu do jego świadomości.

Podążaj za ptakiem, Royce. Zaprowadzi cię do kogoś, kogo musisz poznać.

Iskra wzbiła się w powietrze i Royce powiódł oczami za jastrzębicą, zastanawiając się, jak bardzo kontroluje ją wiedźma i jakie tak naprawdę są intencje Lori. Wyjawiła mu już, że w jego przyszłości widziała okrucieństwo i śmierć, obwiniła go już po części za to, co zdarzyło się w jego wsi. Royce nie miał powodu, by sądzić, że chce mu pomóc.

Tyle tylko, że zdawała się mu pomagać, a skoro wiedziała, gdzie jest jego ojciec, Royce musiał jej zaufać. Młodzieniec podążał więc śladem jastrzębicy, jechał za Iskrą lecącą ponad wrzosowiskiem w stronę miejsca, gdzie stała długa chata pokryta darnią. Z jakiegoś miejsca nieopodal w górę wzbijał się dym.

Przed chatą płonęło ognisko i zdawało się, że zostało w nim spalone wszystko – od mebli po odzienie. Ogień przygasał i szczątki przedmiotów wciąż się tliły. Obok ogniska leżały dwa ciała, ubrane w skrawki odzienia, które wyglądało na żołnierskie mundury. Były tak przesiąknięte krwią, że trudno było stwierdzić, po której stronie walczyli. Royce nie widział jednak nikogo w pobliżu.

- Hejże! – krzyknął, zsiadając z konia. – Czy jest tu kto?

Trzymał dłoń na rękojeści zatkniętego u pasa kryształowego miecza, nie wiedząc, czy nie napotkają tu opryszków lub innego wroga. Ktoś musiał tu być i zabić tych mężczyzn, i to wcale nie tak dawno temu, ale teraz chata wyglądała na opuszczoną, a drzwi były rozwarte i przekrzywione, jak gdyby ktoś otworzył je kopniakiem.

Wtem zza progu dobiegło warczenie i gdy Royce obrócił się, zobaczył stojące na progu stworzenie o żółtych ślepiach.

- Wilk! – krzyknęła Matilde, gdy jej koń cofnął się.

Nie był to jednak wilk. Ten stwór był większy i można w nim było dostrzec zarówno cechy lisie, jak i wilcze. Kły miał jednak tak samo długie, jak wilcze, a pazury wyglądały na ostre. Był pokryty krwią i oczywiste było, że była to krew leżących nieopodal mężczyzn.

- To nie wilk – powiedziała Neave. – To bhargir, magiczne stworzenie.

- To tylko duży wilk – sprzeciwił się ser Bolis, zsiadając z konia i dobywając miecza.

- To nie jest wilk – upierała się Neave. – Wśród mojego ludu krążą o nich opowieści. Jedni mówią, że stworzyli je źli czarnoksiężnicy, inni mówią, że to dusze zmarłych, albo ludzie, którzy noszą pozszywane skóry różnych bestii i zmieniają swoją postać.

Czymkolwiek ten stwór był, wyglądał na rozwścieczonego. Warcząc ruszył powoli naprzód i Royce spostrzegł, że zwierz utkwił w nim swoje wielkie żółte ślepia. Przez chwilę myślał, że stwór rzuci się na niego. Wtedy Iskra przysiadła znów na jego ramieniu.

- Wabi się Gwylim.

- Kto? – zapytał Royce. – Co tu się dzieje, Lori?

Jastrzębica jednak znów poderwała się do lotu. Royce podejrzewał, że nie usłyszałby żadnej odpowiedzi nawet gdyby tak się nie stało. Zwrócił wzrok na ser Bolisa, który szedł naprzód z uniesionym mieczem, jak gdyby zamierzał zamachnąć się na bestię.

- W porządku – powiedział. – Ja się tym zajmę.

Rycerz zaczął zamachiwać się, by zadać cios, lecz Royce zagrodził mu drogę niemal bez zastanowienia i chwycił młodego rycerza za ramię.

- Poczekaj – powiedział. – Poczekaj, Bolisie.

Poczuł, że rycerz zatrzymuje się, ale nadal trzymał miecz w gotowości.

- Ten zwierz ukatrupił dwóch mężczyzn i stanowi zagrożenie dla nas – odparł Bolis. – Powinniśmy go usiec, żeby nie zrobił już nikomu krzywdy!

- Jeszcze nie – odparł Royce. Przeniósł spojrzenie na… jak Neave nazwała tego stwora? Bhargir? Royce dostrzegł teraz, że oblepiająca jego futro krew nie należała jedynie do zabitych mężczyzn. Przez cały bok zwierzęcia biegła rana. Nic dziwnego, że stwór warczał na nich.

- Gwylim? – zapytał Royce.

Niemal natychmiast warczenie ustało i bhargir przechylił łeb na bok, przypatrując się mu ze spojrzeniem znacznie rozumniejszym niż wilcze.

- Rozumiesz co nieco z tego, co mówię, prawda? – zgadywał Royce. – Przysłała mnie tu wiedźma Lori. Skoro ona wie, jak się wabisz, może i ty ją znasz?

Zwierzę nie potrafiło mu odpowiedzieć, ale uspokoiło się. Podeszło do Royce’a i położyło się u jego stóp. Patrząc na leżącego barghira, Royce spostrzegł coś, co zdawało się niemożliwe: rana na jego boku zaczęła się zamykać i goić z niemal nieprawdopodobną szybkością. W tej bestii bez wątpienia nie było nic normalnego.

Royce nie był pewien, jak ma postąpić. Lori z całą pewnością pokierowała go do tego stworzenia z jakiegoś powodu, ale jakiego? Zajrzał do chaty, szukając odpowiedzi, lecz chata była pusta. Wszystko, co w niej było, płonęło teraz przed nią. Czemu ci dwaj szabrownicy mieliby to zrobić?

Nie będąc pewnym odpowiedzi, Royce podszedł do swego konia. Zauważył, że siedzący po przeciwnej stronie ogniska bhargir obserwuje go ślepiami, w których odbijał się blask pobliskich płomieni.

- Nie wiem, co z tobą począć – rzekł. – Ale zgaduję, że jesteś wystarczająco rozumny, by samemu o tym zdecydować. Czy chcesz iść z nami?

Wilcza bestia podeszła i usiadła obok Royce’owego wierzchowca w odpowiedzi. Z jakiegoś powodu Royce przeczuwał, że z łatwością dotrzyma im kroku.

- To teraz zabieramy ze sobą potwory? – zapytał ser Bolis.

- Nie jest dziwniejszy niż każde z nas – powiedziała Matilde.

- Jest znacznie bardziej niebezpieczny – rzekła Neave z poważnym wyrazem twarzy. – To nie jest dobry pomysł.

Czy był to dobry pomysł, czy nie, Royce był pewien, że tak powinien postąpić. Popędził konia naprzód, w kierunku Ablaver. Lecąca nad nimi Iskra przewodziła im. Jeśli ptak miał jakiekolwiek pojęcie o tym, dlaczego Royce miał natrafić na bhargira, który biegł teraz obok nich, nie wyjawił mu żadnych odpowiedzi.

***

Zapach miasta Ablaver uderzyła Royce’a jeszcze zanim je zobaczył. Woń ryb zmieszana z zapachem morza wskazywały na to, czym zajmowano się w mieście. Ten zapach sprawiał, że miał ochotę zawrócić i wyruszyć w drogę powrotną, ale jechał dalej.

Widok miasta nie wywarł na nim lepszego wrażenia. Szpeciły je stojące po jednej stronie stacje wielorybników. Na widok miejsca, w którym patroszono tak wielkie, piękne stworzenia, Royce poczuł mdłości. Z trudem je opanował.

- Nie możemy wyjawić nikomu, kim jesteśmy – przestrzegł pozostałych.

- Bo przecież grupa, w której idą Pictowie i rycerzy może być kimkolwiek – zauważył Mark.

- Jeśli ktoś spyta, jesteśmy najemnikami wracającymi z wojny, którzy szukają kolejnego angażu – odparł Royce. – Ludzie pewno pomyślą, że jesteśmy dezerterami, bandytami albo kimś tego pokroju.

- Nie chcę, by brano mnie za bandytę – odrzekł Bolis. – Jestem lojalnym żołnierzem hrabiego Undine’a.

- I teraz najlepiej dowiedziesz tej lojalności, udając kogoś innego – powiedział Royce. Rycerz przystał na to. Wysmarował nawet tarczę błotem, mamrocząc coś pod nosem, by nikt nie zobaczył wymalowanego na niej herbu. – Niech nikt nie ściąga kaptura z głowy. Szczególnie ty, Neave.

Royce nie wiedział, jak mieszkańcy miasta zareagowaliby, gdyby wiedzieli, że pośród nich znajduje się Picti. Nie chciał toczyć walki, by przedrzeć się do portu. Wystarczające było już to, że nadal biegł koło nich Gwylim, którego wielkość i przerażający wygląd zdradzały, że nie jest wilkiem.

Wjechali do miasta, rozglądając się po walących się budynkach, i skierowali się w stronę portu i stojących w nim okrętów. Większa część z nich była jedynie nieco większa niż łodzie rybackie, ale niektóre ze statków wielorybniczych były duże, a wśród nich stały kogi i długie okręty, które wyglądały, jak gdyby zawinęły do tego portu, by handlować.

W mieście były tawerny, z których Royce’a dobiegał hałas pijackiej zabawy i od czasu do czasu odgłosy przemocy, oraz uliczne kramy, na których zepsute mięso leżało obok pięknych przedmiotów z dalekich krain.

- Powinniśmy się rozdzielić – zasugerowała Matilde. Przyglądała się z ukosa jednej z tawern.

Royce potrząsnął głową.

- Musimy trzymać się razem. Pojedziemy do portu, znajdziemy okręt i dopiero wtedy rozejrzymy się po mieście.

Matilde nie wyglądała na uradowaną, lecz mimo tego ruszyli w stronę portu. Tutaj życie biegło powoli. Marynarze stali bezczynnie lub wygrzewali się w słońcu na pokładach statków.

- Jak to zrobimy? – zapytał Mark. – Zgaduję, że znalezienie kapitana, który wyruszyłby na Siedem Wysp nie będzie łatwe.

Royce nie był pewien, czy istnieje właściwa odpowiedź na to pytanie. Jak mniemał, była tylko jedna możliwość, i wcale nie była cicha.

- Posłuchajcie! – zawołał, przekrzykując portowy gwar. – Potrzebny mi okręt. Czy jest tu jakiś kapitan, który zabierze nas na Siedem Wysp?

- Czy to na pewno rozsądne? – zapytał Bolis.

- Jak inaczej kogoś znajdziemy? – zapytał Royce. Nawet gdyby chodzili po tawernach i pytali po cichu, wieści szybko by się rozeszły. Może ten sposób był nawet lepszy. Podniósł głos. – Zapytam raz jeszcze. Kto zabierze nas na Siedem Wysp?

- Dlaczego chcecie się tam udać? – rozległ się męski głos. Mężczyzna, który wyłonił się z ciżby, był odziany w jasne jedwabie kupca, a wygodne życie sprawiło, że jego brzuch przypominał beczułkę.

- Mam tam sprawę do rozwiązania – odrzekł Royce, nie chcąc wyjawiać nic więcej. – Są tam ludzie, którzy zechcą skorzystać z umiejętności moich i moich kompanów.

Mężczyzna podszedł bliżej. Royce przyglądał się uważnie jego twarzy, wypatrując jakichkolwiek oznak, że mężczyzna ich rozpoznał. Nic jednak nie dostrzegł.

- Jakich umiejętności? – spytał mężczyzna. – Jesteście błaznami, sztukmistrzami?

Royce pomyślał szybko nad odpowiedzią. Być może nie ujdą tak łatwo za najemników, ale to…

- Oczywiście – odparł. Celowo nie spojrzał w oczy Bolisowi. – Mamy angaż na Siedmiu Wyspach.

- Muszą wam sowicie płacić, skoro godzicie się tam udać – powiedział kapitan. – Co oznacza, że stać was na opłacenie podróży, tak?

Royce wyciągnął niedużą sakiewkę.

- Do pewnego momentu.

Jeśli dzięki temu dotrą tam, gdzie jest jego ojciec, wyda każdą monetę z tej sakiewki, a nawet więcej. Rzucił sakiewkę kapitanowi. Mężczyzna złapał ją.

- Czy to wystarczy? – zapytał Royce.

W ten sposób także ryzykował. Kapitan mógł odwrócić się i zabrawszy złoto uciec na swój statek, a jeśli Royce spróbowałby go powstrzymać, ujawniłoby to jedynie, kim jest. Na chwilę wszystko zamarło.

Kapitan pokiwał głową.

- No, wystarczy. Odstawię was na Siedem Wysp w jednym kawałku. Ale później radźcie sobie sami.

Wyspa Przeznaczenia

Подняться наверх