Читать книгу Posłannictwo z planety Wenus - Морис Леблан - Страница 5
Rozdział I.
ОглавлениеTŁUM WIDZI...
Teodor Massignac siedział przy kasie. On to, jeśli zachodziła jakaś wątpliwość rozstrzygał ją. On sprawdzał bilety, on wskazywał drogę, rzucając kiedy niekiedy słówko uprzejme, aby po chwili wydać stanowczy rozkaz. A wszystko to czynił ze swoim wiecznym uśmiechem i impertynencką trochę nonszalancyą. Na twarzy jego nie było ni śladu zakłopotania. Nie psuły mu dobrego humoru ani wrogie nieraz uwagi wchodzących widzów, ani ich podejrzliwe spojrzenia, ani mniej lub więcej dyskretna kontrola policyantów, pilnujących każdego jego kroku…
Był nawet na tyle bezczelnym, że u wejścia kazał rozlepić wielkie jaskrawe afisze, na których widniała poważna, piękna głowa Noela Dorgeroux…
Oburzony do żywego widokiem tych afiszów, zbliżyłem się do niego na godzinę przed rozpoczęciem widowiska i wykrztusiłem drwiącym głosem:
— Zdjąć te afisze… Ja zabraniam… Wszystko inne niech będzie… Ale na taką bezczelność nie pozwolę!…
Udał niesłychane zdumienie:
— Bezczelność?… Pan nazywa to bezczelnością, że ja chciałem uczcić pamięć wuja pańskiego, że zapragnąłem pokazać oczom ludzkim portret genialnego wynalazcy, którego odkrycie wywoła przewrót w świecie? Ależ ja w ten sposób zamierzałem złożyć należny mu hołd!…
Wyprowadzany z równowagi, mruczałem:
— Zabraniam… zabraniam… Nie zgodzę się na popełnienie tej jeszcze podłości!…
— Ależ owszem, owszem — roześmiał się Massignac — zgodzi się pan tak jak na wszystko inne!… To tylko cząstka całości, mój drogi panie!… To mała pigułka, którą musisz przełknąć… Wiem, że jedno słowo z twoich ust może mnie zgubić, ale pan tego słowa nie wypowiesz, bo wówczas wynalazek Noela Dorgeroux byłby nazawsze dla ludzkości stracony!… Wszak ja jedynie jestem posiadaczem jego tajemnicy... Velmot jest tylko maryonetką, narzędziem!… I Beranżera także… Skoro Teodor Massignac znajdzie się pod kluczem, żegnajcie czarodziejskie wizye, które wsławić macie nazwisko Noela Dorgeroux!… Żegnaj sławo!… Żegnaj nieśmiertelności!… Czyżbyś pan sobie tego życzył?
Nie czekając na odpowiedź dorzucił:
— A zresztą jeszcze jedna rzecz… młodzieńcze, wiem ja coś o tobie… Kochasz Beranżerę!… O nie zapieraj się!... Kochasz!... Jeśli mnie zadenuncyujesz — zgubisz zarazem i ją... Cóż, czy mylę się?… Ojciec i córka — to jak dwie głowy w jednej czapce… Trudno uciąć jedną — nie tykając drugiej… Zaczynamy rozumieć się, prawda? Tem lepiej. Wszystko będzie dobrze! będziecie mieli dużo dzieci, a Beranżera dostanie ładny posag! Tak Wiktorynie!
Spoglądał na mnie przez chwilę z szyderstwem. Zacisnąwszy pięści, wyrzekłem z wściekłością:
— Nędzniku!… Łotrze!…
Ludzie zbliżali się do nas. Obrócił się do mnie plecami, przyczem szepnął:
— Cicho Wiktorynie! Nie obrażaj teścia!…
Całą siłą woli zapanowałem nad sobą. To nikczemne indywiduum miało racyę. Potężne motywy zmuszały mnie do milczenia, tak że Teodor Massignac mógł doprowadzić swe dzieło do końca, nie obawiając się przeszkody z mej strony. Noel Dorgeroux i Beranżera bronili go!…
Tymczasem amfiteatr napełniał się. Długim szeregiem nadjeżdżały automobile jeden za drugim, przywożąc uprzywilejowanych, którzy mieli dość pieniędzy, aby sobie kupić miejsce za dwadzieścia ludwików. Finansiści, milionerzy, sławne gwiazdy teatrów, naczelni dyrektorzy pism, najsłynniejsi literaci i artyści, potentaci handlu, sekretarze wielkich syndykatów robotniczych — wszyscy oni spieszyli gnani gorączkową ciekawością, na to niezwykłe widowisko. Żaden program nie ogłaszał szczegółów. Nikt też nie wiedział z pewnością, czy tajemniczy wynalazek Noela Dorgeroux został istotnie w należyty sposób zużytkowany. Zwłaszcza, że krążyły przypuszczenia, iż Teodor Massignac, chcąc wyłudzić pieniądze, dopuścił się mistyfikacyi. Wszakże na biletach i afiszach widniały te mało zachęcające słowa:
„W razie niepomyślnej niepogody bilety ważne są na dzień następny. Jeżeli z jakiejkolwiek innej przyczyny przedstawienie nie odbędzie się dyrekcya pieniędzy nie zwraca.”
Wszystko było już gotowe. Teodor Massignac urządził wszystko i wykończył przy pomocy architektów i tapicerów według planów wypracowanych przez Noela Dorgeroux. O godzinie pół do szóstej wszystkie miejsca były już zajęte. Policya nakazała zamknąć drzwi wejściowe.
Tłum zaczynał się niecierpliwić. Dawało się odczuwać masowe zdenerwowanie.
— Jeżeli to się nie uda — rzekł jeden z moich sąsiadów — to będzie awantura!
— Tak — odparł jeden z dziennikarzy, dobry mój znajomy — będziemy się awanturować. Ale nietylko w tem leży niebezpieczeństwo dla czcigodnego Massignaca. On ryzykuje o wiele więcej.
— Mianowicie? — zapytałem.
— Może dostać się do więzienia! Ratowała go dotychczas ciekawość powszechna!… Jeśli ta nie będzie zaspokojona — to źle! Rozkaz aresztowania już podpisany!
Zadrżałem. Massignac aresztowany! — cóż za niebezpieczeństwo dla Beranżery.
— Bądź pan przekonany — ciągnął dalej dziennikarz — że Massignac wie doskonale, jaki miecz Damoklesa wisi nad nim!… Robi on wprawdzie niesłychanie pewną minę, ja jednak przeświadczony jestem, że w głębi duszy dygoce cały…
Silniejszy pomruk przebiegł przez zgromadzony tłum.
Na dole Teodor Massignac pewnym krokiem wkroczył do orkiestronu, prowadząc za sobą dwunastu wysokich, dobrze zbudowanych drabów, zaangażowanych jako funkcyonaryuszy amfiteatru.. Wskazał im dwie ławki specyalnie dla nich przeznaczone i z najnaturalniejszą miną w świecie wydawał rozporządzenia. A mimika jego tak dobitnie wskazywała, co czynić mają w razie, gdyby ktoś zamierzał zbliżyć się do muru, że wśród publiczności ozwały się krzyki protestu.
Massignac obrócił się w stronę widzów, bynajmniej nie zmieszany i z taką miną wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć:
— Czego chcecie? Muszę przedsięwziąć środki ostrożności… Czy mi nie wolno?… Tłum na chwilę uspokoił się, aby po upływie minuty znowu wybuchnąć z tym większym hałasem:
— Podnieść kurtynę!… kurtynę!… wołano.
Massignac spojrzał na zegarek, wstał zwolna, spokojnie, zbliżył się do muru i nacisnął guzik elektryczny. Żelazna kurtyna opadła — odsłaniając w pełnem świetle niezwykły ekran. Dreszcz przebiegł przez widownię… Każdy drżał ze wzruszenia na myśl, że będzie mu danem asystować przy niezwykłem, tajemniczem widowisku, o którem tyle dziwacznych, sensacyjnych krążyło wersyi.
Ja sam w tej chwili uroczystej zapomniałem o wszystkich fazach dramatu, o mej nienawiści do Massignaca, nawet o miłości do Beranżery — cała myśl moja skupiła się wokół genialnego wynalazku mego wuja.
Czyż cudowne wizye raz jeszcze pojawią się, aby uczynić nieśmiertelnem imię Noela Dorgeroux? Czy słusznie postąpiłem rezygnując z zemsty na zbrodniarzu za cenę sławy, za cenę nieśmiertelności dla wielkiego wynalazcy? Wszakże ukrywając przed sprawiedliwością ohydną zbrodnię — stawałem się niejako jej wspólnikiem… Zapanowała cisza niezamącona żadnym szelestem. Wszystkie twarze nacechowane były najwyższem natężeniem nerwów. Spojrzenia wbiły się w szary mur.
Wola tysięcy widzów jednoczyła się z wolą Massignaca, którzy stojąc z pochyloną naprzód głową, badał wzrokiem nieprzenikniony mur.
To on był tym, którzy pierwszy zobaczył światło. Krzyk wydarł mu się z piersi, a ręce frenetycznie uderzyły powietrze. Prawie w tejże samej chwili chór krzyków zabrzmiał wśród publiczności.
Tłum zobaczył: Troje Oczu!…
Troje Oczu zakreśliło na ekranie regularny trójkąt. I nagle te oczy bez powiek, złożone z linii suchych symetrycznych napełniły się wyrazem, które je uczynił tak wymownemi, jak oczy człowieka.
Wyraz twardy, dumny z błyskami złośliwości. I zrozumieliśmy, że to jest spojrzenie jakiejś istoty — tym wzrokiem spoglądającej w życie istoty, która miała się nam dać poznać w życiu realnem…
Tłum nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia. Tłum czekał…
I wizya ukazała się jego oczom… Nagle ta cała gromada ludzka — zobaczyła drugą gromadę równie gęsto zbitą, której poruszenia mieszały się z jej własnemi… Prawie że słyszała szelest kroków i gwar tego drugiego tłumu odzianego w suknie, świadczące, że ci ludzie — są dziećmi trzynastego lub czternastego wieku.
Postacie w mniszych sutannach czuwały nad pracami robotników, wydając rozkazy i nie uchylając się niekiedy od popychania worków naładowanych lub ociosywania kamieni. Kobiety z ludu sunęły z dzbanami wina, nalewając je do kubków zmęczonym pracownikom. Dwaj śpiewacy śpiewali jakąś pieśń, wtórując sobie na gitarze. Trupa akrobatów w dziwacznych, jaskrawych kostyumach przygotowywała się właśnie do wykonania swych produkcyi, kiedy nagle obraz się zmienił…
Był to ten sam gmach zresztą, ale w stadyum daleko późniejszem. Wyraźnie już można było rozróżnić kształty świątyni gotyckiej. Ludzie, którzy pracowali nad jej wykończeniem, murarze, kamieniarze, rzeźbiarze, mnisi mieli już stroje zgoła odmienne. Dwa wieki upłynęły…
Obrazy zmieniały się jeden za drugim w taki sposób, że trudno było określić, kiedy się zaczyna a kiedy kończy wizya… I tak jak w kinematografie serya obrazów reprodukuje rozwój rośliny — tak samo w oczach naszych budowała się, wznosiła wspaniała katedra. Nadeszła wreszcie chwila, kiedy wystrzeliła ku niebu w całem swym nieskazitelnem pięknie i wspaniałości. Była to katedra w Reims, ze swymi trzema portalami, z lasem posągów, ze strzelistemi wieżycami, okolonemi szeregami małych wieżyczek z misterną koronką rzeźby — katedra w Reims, arcydzieło architektury, taka jak ją widywano przez całe wieki, nim ją zburzyła inwazya niemiecka.
Tłum patrzył z zapartym oddechem w piersi, przejęty mistycznym dreszczem. Wszyscy rozumieli i odczuwali, że są świadkami czegoś niezwykłego, nadziemskiego, że to co widzą, nie pozostaje w żadnym związku z fotografowanymi obrazami budującego się gmachu… Niezrozumiały cud jakiś przenosił ich nagle w wieki minione, stawiając im przed oczy rzeczywisty obraz budującej się w średniowieczu świątyni. Tu nie miało się do czynienia ze sztucznie wywołanymi obrazami — to przeszłość sama wynurzała się z otchłani wieków, zwyciężając niepokonaną dotychczas zaporę Czasu!
Katedra w Reims przed naszemi oczyma żyła, oddychała — przez setki lat, nie tracąc nic ze swej piękności. Zaklęta w kształt kamienny śpiewała hymn na cześć Boga, królując ponad morzem domostw, które z biegiem czasu zmieniały swój wygląd, konstrukcyę, architekturę…
Niejednokrotnie postacie ludzkie opierały się o poręcz którejś z zawieszonych w powietrzu galeryi, a według szat tych ludzi — można się było oryentować w biegu wieków. Przesunęli się przed nami obywatele z czasów przedrewolucyjnych, potem żołnierze napoleońscy z epoki Cesarstwa, później dzieci 19-go wieku, turyści, pątnicy i robotnicy, zajęci przy robotach nad odnowieniem katedry.
Ostatnie zjawisko ukazało nam grupę oficerów francuskich w mundurach polowych. Zgromadzili się oni w pośpiechu na szczycie wieży, przykładając do oczu lornety… Tu i ówdzie ponad miastem i okolicznymi wsiami snuły się małe okrągłe obłoczki, świadczące o wybuchu pocisków działowych.
Milczenie tłumu stawało się wprost zatrważające. W spojrzeniach malowało się osłupienie i niepokój najwyższy.
Wszyscy już wiedzieli, przeczuwali, co się stanie…
Pierwszy pocisk ugodził w północną część katedry. Uszkodzenia nie mogliśmy skonstatować, bo świątynia zwrócona była ku nam od zachodu. Ale błysnęło światło, jak błyskawica poprzedzająca burzę i słup dymu czarnego wzbił się w powietrze, wystrzelił ku niebu o czystym, jasnym błękicie bez chmur.
I zaraz potem padły jeszcze trzy pociski, powodując trzy eksplozye… Czarne gęste obłoki dymne zawirowały… Padł piąty pocisk — trafił w środek dachu. Buchnął płomień, katedra w Reims paliła się…
Wśród tłumu ozwało się kilka krzyków urwanych… dał się słyszeć jakiś spazmatyczny szloch kobiecy… Szósty pocisk ugodził statuę świętej o przecudnem, pełnem słodyczy i nadziemskiej dobroci obliczu… Arcydzieło natchnienia, piękności i wdzięku spowiło się w krwawe kotary płomieni i czarne zasłony dymu… Potem… ujrzeliśmy zamiast posągu i misternie cyzelowanej niszy ziejący grozą zniszczenia obraz…
W tej chwili uczułem, jak dokoła budzi się poryw gniewu i nienawiści... Zniszczenie posągu świętej wzburzyło tłum, a wizye następne potęgowały jeszcze wzburzenie... Katedra oddaliła się od nas, zmalała, a na pierwszy plan wystąpił pagórek ogrodzony drutami kolczastymi, usiany zwłokami ludzi i trupami koni, pocięty rowami. Szczyt pagórka umocniony był bastyonami i cementowemi fortyfikacyami. Długi szereg armat, wielkich groźnych potworów — kierował swe mordercze paszcze w stronę miasta… żołnierze w niemieckich mundurach uwijali się wokół nich.
To była baterya bombardująca katedrę Reims.
W środku widniała grupa generałów z lornetami w ręku. Przy każdym wystrzale przykładali oni szkła do oczu, poczem kiwali głowami z wyrazem oczywistego zadowolenia na twarzy.
Nagle wśród nich powstał jakiś wielki ruch. Wszyscy ustawili się w szeregu, sztywni, wyprostowani jak automaty — podczas gdy żołnierze nie przerywali obsługi armat.
Ukazał się automobil, eskortowany przez oddział kawalerzystów. Automobil zatrzymał się na platformie. Wysiadł mężczyzna w pikelhaubie, owinięty szeroką peleryną, trzymający rękę na rękojeści szabli.
Bardzo szybko szedł ku nam, aby wkrótce znaleźć się na pierwszym planie.
Poznaliśmy go… Wszak prawie każdy z nas widział jego portrety w starych czasopismach lub podręcznikach historyi… To był „kaiser“ Wilhelm!…
Podał rękę jednemu z generałów. Inni oddawali mu sztywny ukłon wojskowy, poczem rozsunąwszy się uformowali półkole wokół Wilhelma i tego generała, któremu on podał rękę… Potoczyła się rozmowa. Generał po kilku wyjaśnieniach i wymownych gestach w kierunku bombardowania miasta. Następnie kazał przynieść lunetę, do której „kaiser” przyłożył oko.