Читать книгу Zęby tygrysa: Przygody Arseniusza Lupina - Морис Леблан - Страница 5

II.
Człowiek, który musi umrzeć.

Оглавление

Ta tragiczna scena rozegrała się z taką szybkością, że świadkowie jej zdrętwieli. Notaryusz przeżegnał się i ukląkł, prefekt zaś począł mamrotać:

— Biedny Verot... Dzielny człowiek! O niczem tak nie myślał, jak o służbie, o obowiązku. Zamiast zająć się sobą w porę, przyszedł tutaj, aby wyjawić swój sekret. Biedny Verot...

— Miał żonę? Dzieci? — zapytał Don Luis.

— Żonę i troje dzieci — odparł prefekt.

— Zajmę się niemi — oświadczył don Luis.

Następnie, gdy przyprowadzono lekarza i gdy na rozkaz prefekta przeniesiono ciało zmarłego do sąsiedniego pokoju, don Luis wziął lekarza na stronę i rzekł:

— Niema żadnej wątpliwości, że inspektor Verot został otruty. Spojrzyj pan na jego rękę, a zauważysz ślad ukłucia, zaogniony dokoła.

— Sądzisz pan zatem, że go w ten sposób zgładzono?

— Tak jest, przy pomocy jakiejś szpilki lub pióra. Nie zakłuto go jednak tak, jak sobie tego życzono, albowiem śmierć nastąpiła dopiero w parę godzin.

Służba wyniosła ciało nieszczęśliwej ofiary — i w gabinecie prefekta pozostało tylko pięć zaproszonych osób.

Sekretarz ambasady amerykańskiej i attaché peruwiański, uważając swą dalszą obecność za zbyteczną, odeszli, winszując Perennie jego przenikliwości. Później przyszła kolej na komendanta d’Astrignaca, który uścisnął rękę swego dawnego podwładnego z widocznem uwielbieniem. Wkońcu panowie Lepertuis i Perenna, umówiwszy się co do miejsca i czasu spotkania, celem podjęcia legatu, zamierzali już wyjść, gdy pan Desmalions wszedł z pośpiechem.

— Ach, pan jeszcze znajduje się tutaj, panie Perenna. Tem lepiej. Uderzyła mnie jedna myśl... Te trzy litery, które pan odcyfrował, nakreślone przez Verota przed śmiercią... Czy jest pan tego pewny, że składają one sylabę Fau?...

— Tak mi się zdaje, panie prefekcie. Zechciej pan spojrzeć, czy nie są to litery F, A. i U?...

Nasuwa mi to przypuszczenie, że sylaba ta jest początkiem nazwiska.

— Istotnie... istotnie... — powtarzał Desmalions. — Tak. Rzecz ciekawa, że sylaba ta jest właśnie... Zresztą sprawdzimy to...

Desmalions począł szybko przeglądać korespondencyę, wręczoną mu przez sekretarza po przybyciu do biura.

— Ach, jest! — zawołał, wyjmując jeden z listów i spoglądając zaraz na podpis. — Jest!... To właśnie, o czem myślałem... Fauvilie... Pierwsza litera ta sama... List ten musiał być pisany w chwili podniecenia... Niema ani daty, ani adresu... List kreślony był ręką, która drżała...

I pan Desmalions począł na głos czytać:

„Panie Prefekcie! Wielkie nieszczęście zawisło nad moją głową i nad głową mojego syna. Śmierć zbliża się szybkim krokiem. Będę tej nocy, lub najpóźniej jutro rano, w posiadaniu dowodów ohydnego, grożącego nam spisku. Pozwoli pan, że rano je panu przyniosę. Potrzebuję opieki i wzywam pana na ratunek. Racz przyjąć i t. d. Fauvilie”.

— I nic więcej? — zapytał Perenna.

— Nic, ale pomyłki tu być nie może. Oświadczenia inspektora Verota mają widoczny związek z tym rozpaczliwym apelem. To właśnie Fauville i jego syn mają być tej nocy zamordowani... A co jest w tem wszystkiem strasznego, to to właśnie, że nazwisko Fauville jest bardzo rozpowszechnione, a zatem jest rzeczą niemożliwą, abyśmy odnaleźli w porę właściwego Fauville’a.

— Jakto, panie prefekcie? Afeż za wszelką cenę!...

— Zapewne, że za wszelką cenę. Wszystko, czem rozporządzam, puszczę w ruch, ale nie mamy, przecież, jak pan sam widzi, żadnej absolutnie wskazówki.

— Ach! — zawołał don Luis. — To byłoby straszne. Dwie istoty mają umrzeć, a my nie bylibyśmy w stanie ich ocalić! Panie prefekcie, proszę pana bardzo, weź pan tę sprawę w swe ręce. Wola Morningtona od początku wmieszała pana w tę sprawę, a przez swoją powagę i doświadczenie nadasz jej tok energiczny.

Zaledwie don Luis powiedział te słowa, gdy sekretarz prefekta wszedł z biletem wizytowym w ręku.

— Panie prefekcie, ta osoba tak nalegała.... Wahałem się...

Desmalions przeczytał bilet i z radością wykrzyknął:

— Patrz pan, panie Perenna!

Perenna spojrzał na bilet i przeczytał następujące słowa: „Hipolit Fauville, inżynier, 14 bis, bulwar Suchet“.

— Przypadek chce — rzekł Desmalions — żeby wszystkie nici tej sprawy skoncentrowały się w moich rękach i ażebym się nią, zgodnie z pańskiem życzeniem, zajął. Zresztą, zdaje się, że wypadki biorą obrót dla nas korzystny. Jeżeli ów pan Fauville jest spadkobiercą sióstr Roussel, to zadanie będzie uproszczone.

— W każdym razie — zwrócił uwagę notaryusz — przypominam panu, że w testamencie zastrzeżono, iż odczytanie jego może nastąpić dopiero w czterdzieści ośm godzin, a zatem pan Fauville nie powinien być jeszcze wtajemniczony w sprawę.

Przez uchylone zaledwie drzwi wsunął się do gabinetu jakiś mężczyzna.

— Inspektor... inspektor Verot? — pytał zdyszany. — Już nie żyje, nieprawdaż? Mówiono mi...

— Tak, panie, już nie żyje.

— Zapóźno, zapóźno przybywam! — bełkotał przybyły i załamując ręce rozpacznie, począł wołać:

— Ach, nędznicy... nędznicy...

Był to człowiek około pięćdziesięcioletni, o cerze bardzo bladej, zapadniętych policzkach i chorobliwym wyglądzie. Łzy cisnęły mu się do oczu.

— O kim pan mówisz? — zapytał prefekt. — Czy o tych, którzy zgładzili ze świata inspektora Verota? Mógłbyś pan ich nam wskazać, pokierować naszemi dochodzeniami?

Hipolit Fauville zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie. nie. Na razie nie przydałoby się to na nic... Moje dowody jeszcze nie wystarczają... Naprawdę nie wystarczają...

— Panie prefekcie — począł się tłumaczyć, wstając z miejsca. — Niepotrzebnie pana fatygowałem, ale chciałem wiedzieć... Przypuszczałem, że inspektor Verot uniknął nieszczęścia... Jego zeznania dołączone do moich byłyby niezwykie cenne... Ale może był jeszcze w stanie pana uprzedzić?

— Nie, mówił tylko o dzisiejszym wieczorze, o nadchodzącej nocy...

Hipolit Fauville podskoczył.

— Dzisiaj wieczór?... A zatem byłby już czas... Ale nie, nie, to niemożliwe... Oni nic jeszcze nie mogą mi uczynić złego... Jeszcze nie są gotowi...

— Inspektor Verot zapewniał jednak, że podwójna zbrodnia ma być dokonana jeszcze dzisiejszej nocy.

— Nie, panie prefekcie. On się myli... Ja wiem dobrze... Jutrzejszego wieczoru najwcześniej... i schwytamy ich w pułapkę... Ach nędznicy!...

Don Luis zbliżył się do Fauville’a i spytał:

— Pańska matka nazywała się Hermina Roussel, nieprawdaż?

— Tak jest. Już nie żyje.

— Pochodziła ona z Saint-Etienne?

— Tak... Ale czemu się pan o to pyta?

— Pan prefekt wyjaśni to panu jutro, A teraz jeszcze słówko.

To mówiąc, don Luis otworzył pudełko, pozostawione przez inspektora Verota.

— Czy ta tabliczka czekolady i te odciski zębów wyjaśniają panu cośkolwiek?

— Ach! — zawołał inżynier. — Jakaż podłość! Gdzie inspektor to znalazł? i począł w podskokach zmierzać spiesznie ku drzwiom.

— Idę już panie prefekcie, idę! Jutro panu wszystko opowiem... Będę miał już wszystkie dowody a wtedy ramię sprawiedliwości mnie wesprze... Jestem chory, to prawda, ale w końcu chcę żyć! Mam wszak prawo do życia!... I mój syn także... I żyć będziemy. Ach, nędznicy!...

To rzekłszy, wybiegł szybko, zataczając się jak pijany.

Pan Desmalions nagle powstał.

— Zasięgnę wiadomości o otoczeniu tego człowieka — powiedział. — Każę otoczyć opieką jego mieszkanie. Już telefonowałem do służby bezpieczeństwa. Oczekuję na człowieka, w którym pokładam pełne zaufanie.

Don Luis oświadczył wtedy:

— Panie prefekcie, zaklinam pana, abyś mi zechciał pozwolić śledzić tę sprawę pod pańskiem kierownictwem. Testament Morningtona zobowiązał mnie w tym kierunku. Pozwól pan sobie to powiedzieć, że dał mi do tego prawo. Wrogowie pana Fauville’a są ludźmi nadzwyczaj śmiałymi i zręcznymi. Uważam za obowiązek honoru być dziś wieczorem na posterunku u niego i przy nim.

Prefekt zawahał się przez chwilę. Jakżeby miała nie nasunąć mu się myśl, że don Luis jest przecież poważnie zainteresowany w tem, aby nie znalazł się żaden spadkobierca Morningtona, któryby stanął pomiędzy nim i milionowem dziedzictwem? Miałżeby przypisać szlachetnemu uczuciu wdzięczności, wysokiemu pojęciu przyjaźni i obowiązku to osobliwe pragnienie osłaniania Hipolita Fauvilie’a przed grożącą mu śmiercią?

Przez kilka minut pan Desmalions obserwował tę twarz rezolutną, te oczy inteligentne, zarazem ironiczne i naiwne, poważne i śmiejące się, te oczy, patrzące z takim wyrazem szczerości i swobody, przez które jednak nie można było dotrzeć do tajników duszy tego osobnika, poczem wezwał sekretarza.

— Czy przyszedł kto z urzędu bezpieczeństwa? — zapytał.

— Jest już tutaj brygadyer Mazeroux.

— Niech wejdzie — rzekł prefekt, a zwracając się do Perenny, dodał — Brygadyer Mazeroux jest jednym z najlepszych naszych agentów. Używałem go podobnie, jak nieszczęsnego Verota, gdy chodziło o szybkie i energiczne rozwiązanie jakiejś zawodowej zagadki. Będzie on panu bardzo użyteczny.

W tej chwili właśnie wszedł brygadyer Mazeroux. Ten mały człowieczek, o obwisłych wąsach, błyszczących oczach i długich, przylegających do skóry włosach, miał wygląd melancholika.

— Mazeroux! — zwrócił się doń prefekt. — Wie pan już zapewne o śmierci swego kolegi Verota i o strasznych towarzyszących jej okolicznościach. Idzie teraz o to, ażeby go pomścić i przeszkodzić w dokonaniu innych jeszcze zbrodni. Ten pan, znający sprawę do głębi, udzieli panu wszelkich koniecznych wyjaśnień. Będzie pan działał z nim razem i jutro rano zda mi pan sprawę z wydarzeń.

Oznaczało to pozostawienie wolnej ręki Perennie i zdanie się na jego inicyatywę i przenikliwość.

Don Luis podziękował za to zaufanie ukłonem.

— Dziękuję panu, panie prefekcie. Spodziewam się, że nie pożałuje pan okazanego mi zaufania.

Pożegnawszy się następnie z panami Desmalions i Lepertuis, wyszedł don Luis na ulicę z brygadyerem Mazeroux. Tam Mazeroux został poinformowany o wszystkiem, przyczem zdolności zawodowe Perenny wywarły na nim tak wielkie wrażenie, że poddał się jego kierownictwu.

Postanowili udać się przedewszystkiem do kawiarni na Pont-Neuf.

Tam dowiedzieli się, że inspektor Verot, stały bywalec tej kawiarni, pisał istotnie tegoż rana w kawiarni długi list. Obsługujący Verota garson przypomniał sobie też dokładnie, że jakiś pan, który przyszedł do kawiarni prawie równocześnie z Verotem i zajął miejsce przy sąsiednim stoliku, również zażądał papieru listowego oraz dwóch żółtych kopert.

— A więc nie mylił się pan — oświadczył Mazeroux. — Zachodzi tu, jak to pan słusznie przypuszczał, podsunięcie listu.

Rysopis owego jegomościa, udzielony przez garsona, był również dokładny. Miał to być człowiek wysoki, nieco pochylony, noszący ciemną, rozdzieloną na dwie części brodę, patrzący przez binokie w szyldkretowej oprawie, noszone na jedwabnym sznureczku i posiadający hebanową laskę, której srebrna rączka miała kształt głowy bociana.

— Będąc w posiadaniu takich szczegółów — oświadczył Mazeroux — policya może przystąpić do działania.

Wyszli właśnie z kawiarni, gdy nagle don Luis zatrzymał swego towarzysza.

— Poczekaj pan małą chwileczkę! — powiedział.

— Co się stało?

— Byliśmy śledzeni...

— Śledzeni?... Przez kogo?

— Nie grozi to nam żadnem niebezpieczeństwem. Wiem, kto to jest i wolę od ręki załatwić tę historyę. Poczekaj pan na mnie. Zaraz wrócę, a przyrzekam panu, że nudzić się nie będziesz. Zobaczy pan typ w swoim rodzaju.

Don Luis istotnie powrócił za minutę z jakimś panem szczupłym a wysokim, z twarzą okoloną zarostem.

Don Luis przedstawił brygadyerowi nieznajomego.

— Pan Mazeroux, jeden z moich przyjaciół. Pan Caceres, attache legacyi peruwiańskiej, który dopiero co uczestniczył w posiedzeniu u prefekta. Jest to ten sam pan Caceres, który z polecenia ministra Peruwii miał zebrać dokumenty, stwierdzające identyczność mojej osoby.

— A zatem — dodał wesoło don Luis — drogi panie Caceres, pan mnie szukałeś?

Attache peruwiański wskazał ruchem głowy na brygadyera Mazeroux. Perenna zrozumiał, co attache chce przez to powiedzieć, więc oświadczył:

— Ależ proszę pana, niech pan się nie krępuje wcale osobą pana Mazeroux. Może pan mówić przy nim... Jest on bardzo dyskretny, a ponadto jest także wtajemniczony w sprawę.

Attache umilkł. Wszedłszy z powrotem do kawiarni, Perenna wskazał mu miejsce naprzeciw siebie.

— Mów pan bez żadnych obsłonek, drogi panie Caceres — oświadczył. — Jest to sprawa, która powinna być traktowana otwarcie, a zaznaczyć przytem muszę, że nie obawiam się nawet pewnej szorstkości wyrazów. Przystępujmy zatem do rzeczy. Potrzeba panu pieniędzy, nieprawdaż? Pytam otwarcie ile?

Peruwiańczyk, pokonywując ostatnie wahania, rzucił okiem na brygadyera, a następnie zdeterminowany nagle oświadczył głucho:

— Pięćdziesiąt tysięcy franków!

— Jesteś pan żarłoczny! — wykrzyknął don Luis. — Co pan o tem sądzi, panie Mazeroux? Pięćdziesiąt tysięcy franków, to jest poważna suma, tem większa, że... Ale cofnijmy się nieco wstecz, panie Caceres. Przed kilku laty, mając zaszczyt zawrzeć z panem znajomość w Algierze, gdzie pan chwilowo bawił, zrozumiawszy ponadto z kim miałem do czynienia, prosiłem pana, abyś zechciał, jeśli to dla pana będzie możliwe, dostarczyć mi w ciągu trzech lat dokumentów osobistych na nazwisko Perenny, osobistości hiszpańsko-peruwiańskiej, mającej przez swych przodków bardzo chlubne związki z przeszłością. Pan mi na to odpowiedział: „dobrze”. Cena została ustalona: dwadzieścia tysięcy franków. Zeszłego tygodnia, gdy prefekt policyi zwrócił się do mnie z żądaniem, abym mu przedstawił swoje papiery, udałem się do pana i dowiedziałem się, że istotnie polecono ci zająć się wyszukaniem dokumentów, dotyczących mego pochodzenia. Zresztą wszystko było gotowe. Zaopatrzywszy mnie w papiery nieboszczyka Perenny, szlachcica hiszpańsko-peruwiańskiego, dałeś mi miejsce w stanie cywilnym pierwszego rzędu. Umówiwszy się z panem, jak należy sprawę przedstawić u prefekta policyi, wręczyłem panu dwadzieścia tysięcy franków. Byliśmy skwitowani. Czego pan chce więcej?

Attaché peruwiański nie okazał ani szczypty zaambarasowania. Oparł swe łokcie na stole i spokojnie wyrecytował:

— Traktując ongi z panem, sądziłem że traktuję z człowiekiem, który ukrywając się pod uniformem legionisty dla względów osobistych, pragnął odzyskać później możność uczciwego życia. Dzisiaj idzie już o uniwersalnego spadkobiercę Morningtona. Spadkobierca ten ma podjąć jutro, pod fałszywem nazwiskiem, sumę miliona franków, a za kilka miesięcy, być może nawet dwieście milionów franków. To już jest rzecz całkiem inna!

Argument ten zdawał się trafiać do przekonania Perenny, który jednak próbował oponować.

— A gdybym odmówił?

— Gdyby pan odmówił, to ostrzegłbym notaryusza i prefekta policyi, że pomyliłem się w swoich dochodzeniach i że co do osoby don Luisa Perenny znaleźliśmy się w błędzie. W rezultacie nie tknąłbyś pan z zapisanej sumy ani szeląga, a nawet prawdopodobnie zostałbyś aresztowany.

— Podobnie jak i pan...

— Ja?

— Tak jest. Za sfałszowanie dokumentów cywilnych... Bo rozumie pan to dobrze, że jabym zgryzł ten orzech.

Attaché nic nie odpowiedział, tylko nos mu się nieco wydłużył, tak, iż don Luis, spostrzegłszy w jego twarzy nagłą zmianę, wybuchnął śmiechem.

— Ależ, panie Cacéres, nie róbże pan głupstw. Nie zrobię panu krzywdy, tylko nie staraj się już więcej mnie szkodzić. Złośliwsi od pana ludzie chcieli mi już podstawiać nogę, ale w rezultacie pokręcili karki. Prawdą zresztą mówiąc, nie masz pan wyglądu gagatka pierwszego rządu, gdy idzie o oszukanie bliźniego. Trochę umiarkowania, panie Cacérés, trochę umiarkowania! Zresztą okażę się wobec pana szczodrobliwym księciem...

Don Luis wyjął z kieszeni książeczką czekową lyońskiego banku kredytowego.

— Bierz drogi przyjacielu! — powiedział. — Oto dwadzieścia tysięcy franków, które ci daje spadkobierca Morningtona. Schowaj je z uśmiechem. Powiedz: dziękuję i zabrawszy swoje manatki, ruszaj stąd, nie odwracając głowy, podobnie jak córka Lota ze Starego Testamentu. Idź już... Między nami skończone!

Było to powiedziane w taki sposób, że attaché wypełnił co do joty rozkaz Perenny. Uśmiechnął się, chowając pieniądze powiedział dwa razy „dziękuję” i wyszedł nie odwracając głowy.

— Pijaczyna! — warknął don Luis. — I co pan na to powiesz, panie brygadyerze?

Brygadyer Mazeroux spoglądał na Perennę zdumiony, rozszerzając źrenice.

— Ależ, panie...

— Co, brygadyerze?

— Ależ panie, kimże pan właściwie jesteś?

— Kim jestem?

— Tak.

— Czyż pana o tem nie poinformowano? Peruwiańczykiem, albo Hiszpanem... Sam wreszcie dobrze nie wiem... Krótko mówiąc, jestem don Luisem Perenną.

— Kłamstwo! Wszak byłem świadkiem.

— Don Luis Perenna, były legionista...

— Dość, panie!...

— Umedalowany... udekorowany na każdym szwie swego ubrania...

— Jeszcze raz mówię panu, dość tego i wzywam pana, abyś się udał wraz ze mną do prefekta.

— Ale pozwól-że mi dalej mówić do dyabła! A zatem... były legionista... były bohater... były aresztant z więzienia a la Sante... były książę rosyjski... były szef służby bezpieczeństwa... były...

— Ależ pan jest szalony?! — przerwał brygadyer. — Cóż to znowu za historye pan opowiadasz?

— Historye prawdziwe, autentyczne! Pytasz się pan, kim jestem, a więc panu swe stanowiska wyliczam. Czy mam sięgnąć jeszcze wyżej? Mam jeszcze kilka tytułów do zakomunikowania panu. A więc: markiz, baron, książę, arcyksiążę, wielki książę, mały książę, kontr-książę... Gdyby mi powiedziano, że byłem królem, to, do dyabła, nie ośmieliłbym się zaprzeczyć.

Brygadyer Mazeroux chwycił swemi, przywykłemi do takiej funkcyi rękami, wątłe pozornie ręce Perenny i rzekł:

— Nie wiem, z kim mam do czynienia, ale mimo to pana nie puszczę. Sprawa wyjaśniona będzie w prefekturze.

— Ależ nie mów tak... mocno, Aleksandrze!

Dwie wątle pięści Perenny uwolniły się z niesłychaną łatwością z żylastych rąk brygadyera, którego ręce z kolei zostały przez Perennę unieruchomione.

— A zatem nie poznajesz mnie głupcze? — zawołał don Luis.

Brygadyer Mazeroux nie szepnął ani słowa. Źrenice jego zozszerzyły się jeszcze bardziej. Wysilał mózg, aby zrozumięć całe zajście i trwał wciąż w osłupieniu.

Ten głos, ten sposób rozmowy, przenikliwy wyraz tych oczu, a przytem to imię Aleksander, które nie było jego właściwem imieniem i którego używała w stosunkach z nim kiedyś jedna tylko osoba... Czyż to możliwe?!

— Szef mój... szef?... — bąknął.

— Dlaczegóżby nie?

— Ależ nie... nie... ponieważ...

— Ponieważ co?

— Już pan nie żyjesz.

— Więc cóż? Czy sądzisz, że śmierć przeszkadza mi żyć?...

A gdy brygadyer zdawał się być coraz bardziej ogłupiony tem wszystkiem, Perenna położył mu rękę na ramieniu i rzekł:

— Kto kazał ci wstąpić do prefektury policyi?

— Szef służby bezpieczeństwa, pan Lenormand.

— A kto był owym panem Lenormandem?

— Był nim szef.

— A zatem Arseniusz Lupin, nieprawdaż?

— Tak.

— Dobrze! Aleksandrze, czy nie sądzisz zatem że o wiele trudniej było Arseniuszowi Lupinowi zostać szefem służby bezpieczeństwa, którym jednak był jako żywo, aniżeli stać się don Luisem Perenną, aniżeli być udekorowanym medalami, stać się legionistą, być bohaterem, a nawet... nawet być żywym, będąc umarłym?...

Brygadyer Mazeroux przyglądał się w milczeniu swemu towarzyszowi, następnie zaś oczy jego się ożywiły, śniada twarz spurpurowiała i nagle, uderzając pięścią w stół, chrapliwym głosem zawołał:

— Dobrze więc, niechaj tak będzie! Ale ostrzegam pana, że na mnie liczyć już więcej nie możesz! Ach, nie, nigdy! Znajduje, się w służbie społeczeństwa i w niej pozostanę. Niema na to rady! Zakosztowałem uczciwości. Nie chcę już jeść innego chleba. Ach, nie, nie, nie, nigdy, żadnych głupstw!

Perenna wzruszył ramionami.

— Jesteś głupi, Aleksandrze. Zaprawdę mówię ci, że od chleba uczciwego nie utyła twoja inteligencya. Któż ci mówi o rozpoczynaniu dawnego życia?

— A jednak...

— Jednak... kto?

— Wszystkie pańskie machinacye...

— Moje machinacye? Czy sądzisz zatem, że ja umaczałem ręce w jakikolwiek sposób w tej sprawie?

— Widać to...

— Ależ nigdy w świecie! Przed dwiema jeszcze godzinami nie wiedziałem o niej ani krztyny więcej, aniżeli ty! To Bóg dobry uczynił mnie spadkobiercą, nie dając żadnego ostrzegającego przedemną znaku i tylko, aby nie wykraczać przeciw Jego świętej woli...

— A zatem?

— A zatem moim celem jest pomścić śmierć Morningtona, odszukać jego naturalnych spadkobierców, zaopiekować się nimi i rozdzielić pomiędzy nich dwieście milionów, które do nich należą. Oto wszystko. Czy nie jest to misyą człowieka uczciwego?

— Tak, ale...

— Tak, ale jeżeli nie dokonam tego jak uczciwy człowiek?... Czy to chciałeś powiedzieć?

— Szefie!...

— Dobrze więc, mój kochany. Jeżeli nawet przez mikroskop dostrzeżesz najbłachszą rzecz w mojem postępowaniu, która ci się podobać nie będzie, jeżeli wykryjesz chociaż jedną czarną plamkę na sumieniu don Luisa Perenny, to bez żadnych wahań chwyć mnie za kołnierz! Upoważniam cię do tego. A nawet rozkazuję ci to zrobić. Czy ci to już wystarcza?

— Nie wystarcza jeszcze to, co mnie osobiście wystarcza.

— Co śpiewasz ptaszyno?

— Są jeszcze inni...

— Wyrażaj się jaśniej.

— Gdyby naprzykład wpadli na pański ślad?

— W jakiż to mogłoby się stać sposób?

— Może pan być zdradzony.

— Przez kogo?

— Przez naszych dawnych kolegów...

— Bądź o to spokojny. Wyekspedyowałem ich poza granice Francyi...

— Dokądże to?

— Jest to moja tajemnica. Ciebie pozostawiłem w prefekturze na wypadek, gdybym potrzebował twoich usług. Sam widzisz teraz, że miałem racyę.

— A jeżeli wykryją, kim pan istotnie jesteś?

— Więc cóż?

— Osadzą pana w areszcie.

— To niemożliwe.

— Dlaczego?

— Nie mogą mnie zaaresztować.

— Dlaczego?

— Sam przecież wymieniłeś powód. Dla względów wyższych, strasznych, niepokonalnych...

— Jakich?

— Już nie żyję...

Mazeroux był wprost otumaniony. Argumenty byłego szefa trafiały mu do przekonania. Teraz jednym rzutem oka dostrzegł w domniemanym nieboszczyku Arseniusza Lupina w całej jego potędze. I nagle brygadyer wybuchnął śmiechem tak szalonym, że złamał się we dwoje, a konwulsyjne nieledwie drgawki krzywiły pociesznie jego melancholijne oblicze.

— Ach, szefie! — wołał. — Więc zawsze tensam?! Boże, jakie to śmieszne! I pytasz się, czy pójdę z tobą? Oczywiście, że pójdę! Jesteś pan nieboszczykiem... pogrzebanym... w proch rozpadłym... Co za śmieszność! Boże, co za śmieszność!...

Inżynier Fauville zamieszkiwał na bulwarze Suchet dom dosyć duży, otoczony z lewej strony ogrodem, w którym kazał wznieść budynek, służący mu za gabinet do pracy. W ten sposób ogród zredukowany został do kilku zaledwie drzew i pewnej liczby klombów, otoczony zaś był kratami, oplecionemi pnącym się po nich bluszczem. W okratowaniu tego ogrodu znajdowała się jedna tylko furtka, prowadząca na bulwar Suchet.

Don Luis Perenna udał się wraz z Mazeroux do komisaryatu dzielnicy de Passy, gdzie brygadyer, stosując się do wskazówek Perenny, zażądał, aby dom inżyniera Fauville’a był w ciągu nocy strzeżony przez dwóch agentów policyi, którzy mieli aresztować każdą podejrzaną jednostkę, usiłującą przedostać się do wnętrza zabudowań.

Komisarz przyrzekł swą pomoc.

O godzinie dziewiątej wieczór don Luis, w towarzystwie brygadyera, zjawił się przed głównem wejściem, prowadzącem do domu inżyniera Fauville’a.

— Aleksandrze! — ozwał się Perenna.

— Co takiego?

— Nie boisz się?

— Nie. A dlaczego szef się o to pyta?

— Dlaczego? Bo broniąc inżyniera Fauville’a i jego syna, natkniemy się na ludzi, którzy mają wybitny interes w tem, aby ich zgładzić. Ludzie ci nie należą bynajmniej do tchórzów. Twoje życie, moje... Jedno westchnienie i po wszystkiem... Nie boisz się?

— Szefie! — odrzekł Mazeroux — nie wiem, czy doznam prędzej lub później uczucia strachu, ale jest wszakże jedna okoliczność, w której lęk nie będzie miał nigdy do mnie przystępu.

— Jakaż to jest okoliczność, mój stary?

— Jeżeli będę przy twoim boku.

To mówiąc, brygadyer rezolutnie zadzwonił do bramy.

Na odgłos dzwonka zjawił się wkrótce odźwierny. Mazeroux pokazał mu swą legitymacyę.

Hipolit Fauville przyjął ich razem w swoim gabinecie. Zastali tam stół zarzucony broszurami, książkami i papierami. Wielka kanapa przylegała do muru, po drugiej zaś stronie znajdowały się drzwi, prowadzące na kręte schody, któremi dojść można było do okrągłej galeryi. Mazeroux, przedstawiwszy swą legitymacyę i zaprezentowawszy Perennę, jako również wysłańca prefekta policyi, zapoznał inżyniera z celem swej wizyty. Oświadczył on, że p. Desmalions, zaniepokojony pewnymi wypadkami, postanowił nie czekać na jutrzejsze z inżynierem spotkanie, ale prosił, przeciwnie, ażeby p. Fauville przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, zalecone mu przez jego agentów.

Fauville okazał z początku pewne niezadowolenie.

— Z mojej strony — powiedział — środki ostrożności są już przedsięwzięte i obawiam się, żeby interwencya panów nie była dla mnie zgubną.

— Jakto? — zagadnął Mazeroux.

— Może ona zwrócić uwagę moich nieprzyjaciół i przez to samo uniemożliwić zebranie dowodów, których potrzebuję, ażeby ich zdemaskować.

— Czy może nam pan tę sprawę wyjaśnić?

— Nie, nie mogę... Jutro, jutro rano, nie wcześniej...

Zęby tygrysa: Przygody Arseniusza Lupina

Подняться наверх