Читать книгу 7 najlepszych kryminałów - Морис Леблан - Страница 5

Оглавление

Rozdział II

Arsène Lupin w więzieniu

Każdy turysta, godny tego imienia, zwiedzając brzegi Sekwany, zauważył niewątpliwie ciekawy zamek feudalny Malaquis, dumnie usadowiony na skale sterczącej ponad samą rzeką. Malaquis leży pomiędzy ruinami Jumièges i Saint-Wandrille. Łuk mostu łączy go z traktem. Ciemne wieżyczki zdają się wyrastać z granitowej podstawy – olbrzymiego bloku, rzekłbyś, oderwanego od łańcucka gór, rzuconego tutaj przez potężny kataklizm przyrody. U stóp skały cicho szemrze toń rzeki zarośniętej trzcinami. Na wilgotnym żwirze igrają ruchliwe pliszki.

Historia zameczku Malaquis jest równie posępna jak jego nazwa, a surowa i dzika jak jego zarysy. Same walki, oblężenia, szturmy, łupiestwa i mordy. W prowincji Caux opowiadania wieczorne obracają się zwykle dokoła popełnionych tu zbrodni i dreszcz grozy przenika słuchaczy. Przechodzą do tajemniczych legend. Mówią o sławnym podziemiu, które prowadziło niegdyś z opactwa Jumièges do siedziby Agnieszki Sorel, pięknej kochanki Karola VII.

W tej odwiecznej kryjówce bohaterów i bandytów zamieszkał baron Natan Cahorn, baron Szatan, jak go niegdyś przezwano na giełdzie, gdzie się wzbogacił nieco za szybko. Zrujnowani panowie na Malaquis dla kawałka chleba sprzedali mu dawne dziedzictwo przodków.

Baron Natan umieścił tutaj swe wspaniałe meble, przepyszne zbiory obrazów, majoliki i rzeźby w drewnie. Zamieszkał sam z trzema starymi sługami. Nie przyjmował nikogo. Nikt nigdy nie podziwiał trzech arcydzieł Rubensa ani dwu pieścidełek Watteau, zdobiących staroświeckie ściany; nikt się nie zachwycał wspaniałym dziełem Jana Goujona i wielu innymi cudami, które baron, sypiąc hojnie złotem, wyrwał z rąk zawodowym licytantom.

Baron Szatan się boi. Boi się nie o siebie, lecz o skarby gromadzone z upartą namiętnością i bystrością amatora, którego najprzebieglejsi antykwariusze nigdy oszukać nie zdołali. Baron kocha swe bibeloty. Kocha je łakomie jak skąpiec, zazdrośnie jak kochanek. Każdego dnia o zachodzie słońca zaryglowują się żelazne bramy: dwie strzegą mostu, a dwie głównego wejścia.

Przy najlżejszym uderzeniu wśród ciszy drgają dzwonki elektryczne. Od strony Sekwany nie grozi nic: stroma skała broni dostępu.

Pewnego razu – było to w piątek we wrześniu – na szańcu przedmostowym ukazał się listonosz. Stosownie do codziennego zwyczaju, sam baron uchylił ciężkich drzwi.

Od stóp do głowy obejrzał przybysza. Zdawałoby się, że po raz pierwszy w życiu widzi jego wesołą, poczciwą twarz i filuterne oczy. A znał je tak dobrze od szeregu lat!

– Ależ to ja, panie baronie – odezwał się listonosz ze śmiechem – ja sam we własnej osobie, nikt się nie przebrał w moją bluzę i czapkę.

– Co to można wiedzieć? – mruknął Cahorn.

– Listonosz wręczył mu plik gazet. Po czym dodał:

– Ale, panie baronie, jest coś nowego?

– Nowego?

– List... i to polecony.

Baron, mizantrop, odsunięty od świata, nie miał przyjaciół ani bliższych znajomych. Z nikim korespondencji nie prowadził. Toteż list wydał mu się od razu wypadkiem złowróżbnym. Zaniepokoił się srodze. Cóż to za tajemniczy natręt zakłóca spokój jego kryjówki?

– Trzeba podpisać, panie baronie.

Podpisał, mrucząc jakieś przekleństwo. Potem wziął list, zaczekał, aż oddawca zniknie na zakręcie, chodził przez parę minut tam i na powrót, wreszcie oparł się o poręcz mostu i rozerwał kopertę. Zwykły kratkowany papier nosił u góry napis:

Z więzienia la Santé w Paryżu

Spojrzał na podpis:

Arsène Lupin

Zdziwiony, czytał co następuje:

Szanowny panie baronie,

W galerii łączącej pańskie dwa salony znajduje się obraz Filipa de Champaigne, który lubię ogromnie. Obrazy Rubensa też mi się podobają, mały obrazek Watteau nie mniej. W prawym salonie zauważyłem kredens w stylu Ludwika XIII, dywany z Beauvais, stoliczek w stylu empire , z marką Jacoba i duży kufer z czasów odrodzenia. W lewej sali zasługuje na uwagę oszklona szafka z klejnotami i miniaturami.

Tymczasem zadowolę się przedmiotami, które wymieniłem i które, jak sądzę, łatwe będą do przewiezienia. Proszę więc najuprzejmiej, zechciej je Pan zapakować porządnie i, po opłaceniu kosztów przewozu, wyekspediować na stację Batignolles, na moje imię, koniecznie przed upływem tygodnia... w przeciwnym razie bowiem będę zmuszony zająć się ich przewiezieniem osobiście, w nocy ze środy 27 na czwartek 28 września. Wtedy, oczywiście, wymagania moje będą większe.

Zechciej, szanowny panie, wybaczyć mały kłopot, który mu sprawiam, oraz przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku, z jakim pozostaję.

Arsène Lupin

PS. Przede wszystkim staraj się Pan nie omylić co do obrazków Watteau. Większego nie chcę. Aczkolwiek na licytacji zapłaciłeś Pan za niego trzydzieści tysięcy franków, jest to tylko kopia. Oryginał spalony został za Dyrektoriatu przez Barrasa, podczas pewnej orgii. Możesz Pan to sprawdzić w niewydanych pamiętnikach Garata.

Nie zależy mi również na łańcuchu w stylu Ludwika XV; autentyczność jego wydaje mi się mocno podejrzana.

List ten wzburzył barona. Każdy inny podpis byłby go zaniepokoił, cóż dopiero nazwisko Arsèna Lupina.

Czytając dzienniki od deski do deski wiedział dokładnie o wszystkim, co się dzieje w świecie, nie wyłączając kroniki wypadków. Prawda, wiedział również, że Arsène Lupin, uwięziony w Ameryce przez Ganimarda, osobistego wroga, strzeżony był wyjątkowo starannie; że obecnie rozpoczęto – z jakimi trudnościami! – badania przedwstępne odnoszące się do jego procesu. Lecz wiedział też, że dla Arsène’a Lupina nie ma rzeczy niemożliwych.

Zresztą dokładna znajomość zamku, rozmieszczenie mebli i obrazów była wskazówką niesłychanie groźną. Kto mógł mu udzielić tak dokładnych wiadomości o przedmiotach, których niczyje oko nie oglądało?

Podniósł oczy i długo patrzył w milczeniu na dziką przyrodę Malaquis. Patrzył na skalną podstawę zamku, na rzekę płynącą u jej stóp. Patrzył i wzruszał ramionami. Nie, stanowczo niebezpieczeństwo nie istniało. Nikt na świecie nie zdoła przeniknąć do sanktuarium, gdzie umieścił swe skarby.

Nikt – być może – lecz Arsène Lupin! Czyż dla niego istnieją zamki, drzwi, mosty zwodzone, ściany, mury? Na cóż się przydadzą wszelkie najlepiej obmyślone przeszkody, najsprytniejsze środki zapobiegawcze, jeżeli Arsène Lupin coś sobie postanowił?

Tego samego wieczora baron napisał do prokuratora Rzeczypospolitej w Rouen. Załączał list Arsène’a Lupina, wzywając pomocy i opieki.

Odpowiedź nadeszła niezwłocznie: wobec tego, że człowiek nazywający się Arsène’em Lupinem, znajduje się obecnie w więzieniu la Santé pod najściślejszym dozorem i pozbawiony jest możności pisania, list załączony przez barona jest najzwyklejszą mistyfikacją. Wszystko za tym przemawia: logika, zdrowy rozsądek, wreszcie same fakty.

Jednakże list posłano do zbadania.

Ekspert orzekł, iż pomimo pewnych cech podobieństwa, pismo nie jest pismem więźnia.

Pomimo pewnych cech podobieństwa – te trzy straszne słowa utkwiły w umyśle barona. Bądź co bądź świadczyły one o niejakich wątpliwościach.

W jego mniemaniu wystarczało to w zupełności, aby w sprawę wdała się policja. Obawa barona graniczyła z rozpaczą. List odczytywał nieustannie.

Zajmę się osobiście ich przeniesieniem. Termin podawał tak dokładny: noc ze środy 27 na czwartek 28 września.

Podejrzliwy i zamknięty w sobie nie miał odwagi zwierzyć się służącym: nie dowierzał ich przywiązaniu. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat uczuwał potrzebę rozmowy, zasięgnięcia rady. Opuszczony przez władze stracił nadzieję w możność obrony własnymi siłami, postanowił nawet udać się do Paryża i żądać pomocy od jakiegoś znanego detektywa.

Upłynęły dwie doby. Trzeciego dnia, czytając dzienniki, zadrżał z radości. Réveil de Caudebec podawał wiadomość następującą:

Blisko od trzech tygodni mamy zaszczyt gościć w swych murach inspektora policyjnego Ganimarda, jednego z najszanowniejszych weteranów w służbie bezpieczeństwa publicznego. Pan Ganimard, który, ujęciem Arséna Lupina zdobył sobie sławę europejską, odpoczywa po trudach, szerząc popłoch wśród kiełbi i płotek.

Ganimard! Oto pomocnik, jakiego potrzebował baron!

Któż lepiej od chytrego i cierpliwego Ganimarda potrafi obrócić wniwecz projekty Arsène’a Lupina?

Baron nie wahał się ani chwili. Sześć kilometrów dzieliło zamek od miasteczka Caudebec. Przebył je szybko jak człowiek podniecony nadzieją ratunku.

Po kilku bezowocnych próbach odnalezienia adresu głównego inspektora skierował się do biura gazety Réveil położonego przy ulicy Nadbrzeżnej. Zwrócił się do redaktora z zapytaniem o sławnego agenta.

– Ganimard! – zawołał redaktor, zbliżając się do okna – możesz go pan spotkać każdej chwili na ulicy Nadbrzeżnej, z wędką w ręku. Tam zawarliśmy znajomość. Wyczytałem przypadkowo jego imię wyryte na wędzisku. Patrz pan, tam pod drzewami przechadza się staruszek.

– W surducie i słomianym kapeluszu?

– Tak, tak! Co za komiczny typ! Bardzo nietowarzyski, mruk.

W pięć minut później baron zbliżał się do sławnego Ganimarda. Przedstawił się i próbował zawiązać rozmowę. Widząc, że mu się to nie udaje, przystąpił do rzeczy otwarcie.

Ganimard słuchał, nieruchomo wpatrzony w pływak kołyszący się na fali. Potem odwrócił się, zmierzył barona od stóp do głowy wzrokiem pełnym głębokiej litości i rzekł:

– Szanowny panie! Zazwyczaj nie uprzedza się ludzi, których się ma zamiar ograbić. Tym bardziej Arsène Lupin nie popełniłby podobnego głupstwa.

– Jednakże...

– Gdybym miał cień posądzenia, wierz mi pan, rzuciłbym wszystko, byle tylko móc wpakować pod klucz kochanego Lupinka. Nieszczęściem jednak młodzieniec ten siedzi już w ciupie.

– A jeżeli się stamtąd wymknie?

– Nie tak łatwo uciec z la Santé.

– Ba, lecz on...

– On taki sam człowiek jak inni.

– Jednakże...

– Ha, jeżeli się wymknie, tym lepiej. Pochwycę go znowu. Tymczasem śpij pan spokojnie i nie płosz mi kiełbi.

Rozmowa była skończona. Baron wrócił do domu nieco uspokojony obojętną pewnością Ganimarda. Opatrzył zamki, śledził służących. W ten sposób minęły znowu dwa dni.

Baron zaczynał dochodzić do przekonania, że obawy jego były urojone. Stanowczo nie uprzedza się ludzi, których się ma zamiar ograbić.

Zbliżał się dzień naznaczony. We wtorek rano nie zaszło nic godnego uwagi. Lecz o godzinie trzeciej po południu do bramy zamkowej zadzwonił jakiś chłopak. Przynosił depeszę:

Na stacji Batignolles żadnej paki. Proszę się przygotować na jutro wieczór.

Arsène

Było od czego stracić głowę! Baron zapytywał siebie w myśli, czy nie lepiej zastosować się do żądania Arsène’a Lupina. Pospieszył do Caudebecu. Ganimard łowił ryby w tym samym miejscu, co dnia poprzedniego. Siedział na składanym krzesełku. Baron bez słowa podał mu depeszę.

– A co potem? – zapytał inspektor.

– Co potem? Ależ to jutro!...

– Co jutro?

– Jutro kradzież z włamaniem się! Jutro ogołocą mnie z moich skarbów!

Ganimard odłożył wędkę, zwrócił się do barona i, krzyżując ręce na piersiach, wykrzyknął z niecierpliwością:

– Do licha! Czyż pan sądzisz, że będę sobie zawracał głowę podobnie idiotyczną historią?!...

– Ile pan żąda za spędzenie w zamku nocy z 27 na 28 września?

– Ani grosza! Zostaw mnie pan w spokoju!

– Oznacz pan cenę! Jestem bogaty... bardzo bogaty!...

Brutalność propozycji zmieszała Ganimarda. Odparł tonem spokojniejszym:

– Jestem na urlopie i nie mam prawa...

– Nikt się nie dowie! Obiecuję, cokolwiek by się stało, zachować milczenie.

– O, nic się nie stanie!

– Zgadzasz się pan na trzy tysiące franków?

Inspektor zażył potężny niuch tabaki, pomyślał chwilę i rzucił:

– Niech i tak będzie. Wszelako uczciwość nakazuje mi oświadczyć, że pieniądze wyrzucasz pan za okno!

– Wszystko mi jedno!

– W takim razie... Zresztą, gdy idzie o tego diabła Lupina, wszystkiego się można spodziewać. Musi mieć całą bandę na swoje usługi. Czy jesteś pan zupełnie pewny swoich służących?

– Ależ...

– W takim razie nie rachujmy na nich. Wezwę telegraficznie dwu pomocników, za których mogę ręczyć... A teraz uchodź pan, aby nas nie widziano razem. Jutro, około dziewiątej.

* *

*

Nazajutrz, w dzień oznaczony przez Arsène’a Lupina, baron Cahorn zdjął ze ściany rynsztunek, oczyścił broń i obszedł Malaquis dokoła. Nic podejrzanego nie dostrzegł.

O wpół do dziewiątej wieczorem oddalił służących. Zajmowali oni krańcowe skrzydło zamku wychodzące na drogę, lecz trochę cofnięte w głąb. Skoro tylko baron został sam, cicho otworzył wszystkie cztery bramy. Po chwili usłyszał zbliżające się kroki.

Ukazał się Ganimard z dwoma pomocnikami. Byli to ludzie silnej budowy, o szerokich karkach i potężnych rękach. Ganimard zapytywał o niektóre szczegóły. Gdy się zorientował w rozkładzie mieszkania, pozamykał starannie i zabarykadował wszystkie wejścia, przez które można się było dostać do sal zagrożonych. Obejrzał ściany, podnosił dywany, makaty, wreszcie ustawił agentów w głównej galerii.

– Baczność! Nie przyszliśmy tutaj na spanie. W razie najlżejszego hałasu otwórzcie okna od podwórza i wołajcie. Uważać też od strony wody! Dziesięciometrowe urwisko takich diabłów nie odstraszy!

Zamknął ich w galerii, klucze schował do kieszeni.

– A teraz – odezwał się do barona – na stanowisko!

W murze obwodowym, między dwoma głównymi wejściami, znajdowała się mała kliteczka, niegdyś schronienie odźwiernego. Tam Ganimard noc zamierzał spędzić. Jedno małe okrągłe okienko wychodziło na most, drugie na podwórko. W rogu kliteczki znajdował się jakiś otwór – niby wpust do studni.

– Mówiłeś mi, panie baronie, że otwór ten, obecnie zabity na głucho, był niegdyś jedynym wejściem do podziemi.

– Tak.

– Więc, o ile nie istnieje inne wejście nieznane nikomu prócz Arsèna Lupina, co mi się wydaje nieco problematyczne, możemy być zupełnie spokojni.

Zestawił trzy krzesła, rozłożył się na nich wygodnie, zapalił fajkę i westchnął głęboko.

– No, panie baronie, muszę mieć niekłamaną ochotę dobudować piętro w moim domku, gdzie zamierzam dokończyć życia, jeżeli się podjąłem tak łatwej roboty. Gdy o dziejach tej nocy opowiem Lupinowi, będzie się pokładał od śmiechu.

Baron się nie śmiał. Nadsłuchiwał. Pomimo ciszy głuchej, niepokój jego wzrastał z każdą chwilą. Od czasu do czasu pochylał się nad studnią, rzucając trwożne spojrzenia w czarną otchłań.

Wybiła godzina jedenasta, potem dwunasta, wreszcie pierwsza.

Nagle baron schwycił Ganimarda za ramię. Inspektor zerwał się na równe nogi.

– Słyszysz pan?

– Tak.

– Co to być może?

– Mam zwyczaj chrapać w nocy.

– Ależ nie! słuchaj pan!

– Ach tak! To klakson samochodu.

– A więc.

– A więc istnieje małe bardzo prawdopodobieństwo, aby Lupin użył samochodu, jako tarana do zburzenia pańskiego zamku. Tak więc, panie baronie, ja bym się na pańskim miejscu położył spać... będę miał zaszczyt, uczynić to samo. Dobranoc.

Był to jedyny hałas w ciągu tej nocy. Ganimard zasnął ponownie. Baron czuwał, lecz nie usłyszał nie, prócz głębokiego, miarowego chrapania detektywa.

O świcie wyszli na podwórze. W przyrodzie rozlana była pogodna cisza poranka. Cahorn promieniał radością. Ganimard był spokojny jak zawsze. Weszli na schody. Żadnego ruchu. Nic, co by mogło zbudzić podejrzenia.

– A co, panie baronie? Czy nie miałem słuszności? W gruncie rzeczy nie powinienem był przyjmować pańskiej propozycji... wstyd mi...

Wziął klucze i wszedł do galerii.

Na krzesełkach spali agenci, pochyleni, z rękami zwieszonymi.

– Do stu tysięcy piorunów! – wrzasnął inspektor.

W tej samej chwili baron wydał okrzyk rozpaczy:

– Moje obrazy!... kredens!...

Bełkotał niewyraźnie. Tchu mu brakowało. Ręką wskazywał obnażone ściany, puste miejsca, gdzie wczoraj jeszcze wisiały obrazy, a dziś sterczały tylko gwoździe, zwieszały się niepotrzebne sznury. Watteau znikł! Rubens porwany! Dywany zdjęte! Oszklona szafka pusta!

– O, moje kandelabry w stylu Ludwika XVI!... i lichtarz z czasów Regenta... Przenajświętsza Dziewica z wieku XII!...

Biegał z miejsca na miejsce, nieprzytomny, zrozpaczony. Przypominał ceny, które płacił na licytacjach, dodawał straty nieprzewidziane, gromadził cyfry – a wszystko to czynił bezładnie, rzucając słowa niezrozumiałe, zdania niedokończone. Tupał nogami, miotał się konwulsyjnie, szalał z wściekłości i bólu. Rzekłbyś, bankrut, któremu pozostaje tylko odebrać sobie życic.

Nawet osłupienie Ganimarda nie zdołało mu przynieść najmniejszej ulgi. Inspektor po prostu skamieniał. Błędnym wzrokiem rozglądał się dokoła. Okna? – zamknięte. Zamki? – nienaruszone. Najmniejszej szpary na suficie. Żadnego otworu w podłodze. Porządek wzorowy. Wszystko musiało się odbyć według jakiegoś planu bezbłędnie logicznego.

– Arsène Lupin!... Arsène Lupin... mruknął zgnębiony.

Nagle, jak gdyby pchnięty gniewem, rzucił się na agentów, zaczął ich potrącać i wymyślać. Nie obudzili się wcale.

– Do diabła! – zawołał. – Czyżby przypadkiem...

Pochylił się nad jednym... potem nad drugim... przyglądał im się bacznie: spali, lecz sen ich był nienaturalny. Zwrócił się do barona.

– Uśpiono ich.

– Lecz kto?

– Ależ on, do licha... on lub też banda... operująca pod kierunkiem mistrza. To zupełnie w jego stylu. Znać lwi pazur.

– W takim razie jestem zgubiony... nie ma tu już nic do zrobienia.

– Nic.

– Ależ to wstrętne... potworne!

– Wnieś pan skargę.

– Po co?

– Do licha!... można przecież spróbować... Policja nie jest znowu ani tak bezsilna, ani bezradna.

– Policja!... masz pan dowód najlepszy na sobie... Jesteś na miejscu przestępstwa i zamiast szukać śladów, chociażby najdrobniejszych wskazówek, pan nawet nie drgniesz.

– Odkryć ślady Arsène’a Lupina! Ależ, panie łaskawy, człowiek ten nigdy nie pozostawia po sobie żadnych śladów! Przewiduje wszystko! Dochodzę do przekonania, że nawet uwięzienie w Ameryce nie stało się wbrew jego woli.

– W takim razie muszę się pożegnać z mymi obrazami... pożegnać ze wszystkim... Wydarł najkosztowniejsze perły z mych zbiorów. Dla ich odzyskania poświęciłbym cały majątek. Jeżeli istotnie jest niezwalczony, niech poda cenę!

Ganimard przyjrzał mu się uważnie.

– Oto pierwsze słowo rozsądne. Nie cofniesz go pan?

– Nie, nie i jeszcze raz nie. Dlaczego pan mnie o to pyta.

– Mam pewną myśl...

– Jaką?

– Powiem panu później... jeżeli śledztwo nie przyniesie żadnych rezultatów... Tylko jeden warunek: jeżeli chcesz pan, aby mi się udało, słówkiem nie wspominaj o mnie.

Dodał przez zęby:

– Co prawda, nie mam się czym chwalić.

Agenci powoli przychodzili do siebie. Otwierali zdumione oczy... z miną ogłupiałą, właściwą ludziom zbudzonym ze snu hipnotycznego, rozglądali się wokoło, starając się zorientować w położeniu. Ganimard zaczął ich rozpytywać. Nie pamiętali nic.

– Musieliście jednak widzieć kogokolwiek?

– Nie.

– Przypomnijcie sobie!

– Nie, nie...

– Piliście wczoraj cośkolwiek.

Zamyślili się. Po chwili jeden z nich rzekł:

– Wypiłem trochę wody.

– Wody z tej karafki?

– Tak.

– Ja także – oświadczył drugi.

Ganimard powąchał wodę, potem jej skosztował. Nie miała nic szczególnego ani w smaku, ani w zapachu.

– Dosyć tego – rzekł – tracimy tylko czas. Nikt na świecie w przeciągu pięciu minut nie odgadnie dróg myślowych Arsène’a Lupina. Lecz, do diaska, przysięgam że go wyśledzę! Wygrywa partię po raz drugi. Należy mi się odwet!

Tego samego dnia jeszcze baron Cahorn wniósł skargę o kradzież przeciwko Arsène’owi Lupinowi, więźniowi z la Santè.

* *

*

Czynu tego baron żałował nieraz, widząc Malaquis wydane na pastwę żandarmów, prokuratora, sędziego śledczego, reporterów dziennikarzy i ciekawych, którzy się wkręcą wszędzie, gdzie ich najmniej pragną.

Sprawa roznamiętniła opinię publiczną. Rozpoczęła się w warunkach tak niezwykłych. Nazwisko Arsène’a Lupina podniecało wyobraźnię. Najnieprawdopodobniejsze historie wypełniały kolumny dzienników, znajdując kredyt wśród publiczności. List Arsène’a Lupina ogłoszony w Echo de France (nikt się nigdy nie dowiedział, kto go doręczył redakcji), list, w którym uprzedzono barona o grożącej mu kradzieży, wywarł silne wrażenie. Zaczęły krążyć wersje najnieprawdopodobniejsze. Przypomniano sobie o istnieniu sławnych podziemi. Pod wpływem tych bajań, prokuratura rozpoczęła nowe poszukiwania.

Przetrząśnięto zamek od piwnic aż do poddaszy. Oglądano każdy kamyk. Zdejmowano boazerie, ramy luster, belki z sufitu – zaglądano do kominków. Przy blasku pochodni badano olbrzymie piwnice, w których panowie na Malaquis trzymali niegdyś amunicję i żywność. Wiercono skałę. Wszystko było daremne. Nie odnaleziono ani śladu podziemi. Przejście tajemne nie istniało wcale.

Niech i tak będzie – odpowiadano ze wszystkich stron – lecz meble i obrazy nie znikły nagle, jak nikną senne widziadła. Wyniesiono je przez okna lub drzwi. Kto je wyniósł? W jaki sposób ludzie ci dostali się do zamku? Jak stamtąd wyszli?

Prokuratura w Rouen, przekonawszy się o swej bezsilności, wezwała do pomocy agentów paryskich. Dudouis, prefekt policji, przysłał najlepszych swych „wyżłów”. Zjechał nawet osobiście do Malaquis i spędził tam dni parę. Sprawy nie posunął naprzód.

Wtedy wezwał do siebie głównego inspektora, Ganimarda, którego zdolności wysoko cenił.

Ganimard wysłuchał w milczeniu instrukcji zwierzchnika, po czym, potrząsając głową, oświadczył:

– Zdaje mi się, że policja weszła na błędne tory. Przetrząsanie zamku nie doprowadzi do niczego. Rozwiązania zagadki szukać należy gdzie indziej.

– Gdzie mianowicie?

– U Arsène’a Lupina.

– U Arsène’a Lupina! W takim razie przypuszczasz pan jego udział w tej sprawie.

– Przypuszczam... nawet jestem pewny.

– Słuchaj, Ganimard, przecież to niedorzeczność. Arsène Lupin znajduje się w więzieniu.

– Arsène Lupin znajduje się w więzieniu, pod ścisłym dozorem – zgoda na to. Gdyby nawet był zakuty w kajdany, a usta miał zakneblowane, nie zmieniłbym zdania.

– Skąd taki upór?

– Dlatego, że tylko jeden, jedyny Arsène Lupin, zdolny jest obmyślić przedsięwzięcie na tak wielką skalę i poprowadzić je tak genialnie, aby się wszystko według planu stało.

– Czcze słowa, panie Ganimard.

– Słowa, mające znaczenie rzeczywiste. Otóż, moim zdaniem, zaprzestańmy szukania pod ziemią i tych podobnych bredni. Arsène Lupin, nie ucieka się do tak przestarzałych sposobów. To człowiek dzisiejszy... więcej nawet – to człowiek jutra!

– Jakiż stąd wniosek?

– Proszę o godzinę rozmowy z Arsène’em Lupinem.

– W jego celi?

– Tak. Podczas powrotu z Ameryki, zawiązały się między nami stosunki życzliwe. Śmiem twierdzić, iż powziął on pewną sympatię dla człowieka, który potrafił go schwytać. Jeżeli będzie mógł udzielić mi wyjaśnień, nie kompromitując siebie, jestem pewien, że mi oszczędzi daremnej podróży.

Zaraz po południu wprowadzono Ganimarda do celi Arsène’a Lupina. Więzień leżał na łóżku. Na widok Ganimarda wydał okrzyk radości.

– Ach, co za miła niespodzianka! Kochany pan Ganimard u mnie!

– On sam, we własnej osobie.

– W ustroniu, które sobie wybrałem, pragnąłem nieraz wielu rzeczy... niczego jednak nie pożądałem tak gorąco jak wizyty pana.

– Zbytek uprzejmości.

– Ależ nie, nie... żywię dla pana najgłębszy szacunek.

– Dumny jestem z tego.

– Zawsze utrzymywałem: Ganimard to nasz najlepszy detektyw. Wart jest prawie tyle – podziwiaj pan, moją szczerość – prawie tyle, co Sherlock Holmes. Przykro mi niezmiernie, że mogę panu ofiarować tylko ten stołek. I żadnych napojów chłodzących! Nawet szklanki piwa! Daruj pan, lecz jestem tutaj gościem przelotnym.

Ganimard usiadł z uśmiechem. Więzień mówił dalej, zadowolony, że się może wygadać:

– Mój Boże! Jakaż to przyjemność, jaki odpoczynek dla oczu, widok twarzy uczciwego człowieka! Mam już dosyć tych wszystkich szpiegów, którzy dziesięć razy na dzień oglądają moje kieszenie, wszystkie rzeczy, wreszcie tę skromną celę, aby się upewnić, że nie obmyślam ucieczki. Do diabła! ale też rząd dba o mnie!

– Ma słuszność.

– Przeciwnie: Byłbym tak szczęśliwy, gdyby mi pozwolono żyć spokojnie w cichym zakątku.

– Utrzymując się z dochodów cudzych.

– Nieprawdaż? To byłoby takie proste! Lecz ja tu ględzę, prawię głupstwa, a pan się może spieszy. Do rzeczy więc! Jaki jest powód tak zaszczytnej dla mnie wizyty, kochany panie Ganimard?

– Sprawa Cahorna – oświadczył Ganimard prosto.

– Zaczekaj pan chwilę... Tyle mam spraw na swojej głowie. Muszę odnaleźć w pamięci akta odnoszące się do sprawy Cahorna... Aha, już wiem... Sprawa Cahorna... Zamek Malaquis, Sekwana Dolna... Dwa obrazy Rubensa, jeden Watteau i kilka przedmiotów pomniejszych...

– Pomniejszych!

– O, Dalibóg, to przecież drobnostki... prowadzę sprawy lepsze... skoro jednak ta pana interesuje... O cóż idzie?

– Czy mam pana objaśnić, na czym się zatrzymało badanie sądowe?

– Zbyteczne. Czytałem już dzienniki poranne. Pozwolę sobie nawet zrobić małą uwagę, że panowie posuwacie się naprzód dosyć wolno.

– Właśnie dlatego zwracam się do pańskiej uprzejmości.

– Jestem zupełnie na rozkazy pana.

– Przede wszystkim: Czy sprawą kierował pan?

– Od A do Z.

– List z ostrzeżeniem? Depesze?

– Wysłał je sługa szanownego Pana. Zdaje mi się nawet, mam gdzieś recepisy.

Otworzył szufladę białego drewnianego stolika, który wraz z łóżkiem i stołkiem stanowił jedyne umeblowanie celi, wydostał dwa świstki papieru i podał je inspektorowi.

– Co widzę – zawołał Ganimard – byłem pewien, że pana nie spuszczają z oka i przetrząsają wszystko. Tymczasem czytujesz pan dzienniki, przechowujesz recepisy...

– Ba, ci ludzie są tak głupi! Odpruwają podszewkę od marynarek, zaglądają między podeszwy butów, ostukują ściany, lecz żadnemu nie przyjdzie na myśl, że Arsène może sobie obmyślić tak łatwą kryjówkę... Na to właśnie rachowałem.

Ubawiony Ganimard wykrzyknął:

– Co za dziwny typ! Pan mnie wytrącasz z równowagi. Przejdźmy jednakże do sprawy Cahorna!

– Jak się panu śpieszy!... Mam pana wtajemniczać we wszystkie moje sposoby... odsłaniać najsprytniejsze arkana?! To są rzeczy bardzo ważne...

– Omyliłem się zatem, rachując na pańską uprzejmość?

– Bynajmniej... Skoro pan nalegasz...

Dużymi krokami przeszedł się po ccii, potem, zatrzymując się nagle, zapytał.

– Co pan sądzisz o moim liście do barona?

– Sądzę, że chciałeś pan zadziwić galerię.

– Cha, cha, cha... zadziwić galerię! Otóż, zapewniam cię, panie Ganimard, że miałem lepsze pojęcie o twych zdolnościach. Czyżbym ja, Arsène Lupin, tracił czas na podobne błazeństwa?! Czyżbym pisał ten list, gdyby on nie był koniecznie potrzebny do ograbienia barona! Zrozumiejcie w końcu – pan i wszyscy inni – że list ten jest niezbędnym punktem wyjścia, motorem, który puścił w ruch całą maszynę. Zacznijmy od początku i obmyślmy razem – jeżeli to panu dogadza – plan okradzenia Malaquis.

– Słucham pana.

– Wyobraźmy sobie zamek, szczelnie zaryglowany i zabarykadowany – jak na przykład zamek pana Cahorna. Czy mam się wycofać z góry i wyrzec się skarbów, których zapragnąłem, pod pozorem, że zamek jest niedostępny?

– Oczywiście, nie.

– Czy mam stanąć na czele awanturników i urządzić napad zbrojny – jak to czyniono niegdyś?

– Dziecinada!

– Czy mam się zakraść podstępnie?

– To niemożliwe.

– Pozostaje sposób jedyny – moim zdaniem – a mianowicie: zmusić właściciela zamku, aby mnie zaprosił.

– Sposób oryginalny.

– A przy tym, jaki łatwy! Przypuśćmy następnie, że pewnego dnia wzmiankowany wyżej właściciel zamku otrzymuje list z zawiadomieniem o zamiarach niejakiego Arsène’a Lupina, głośnego włamywacza. Co baron uczyni?

– List odeśle do prokuratora...

– ...Który go wyśmieje, ponieważ ów Arsène Lupin siedzi obecnie w więzieniu. Poczciwiec straci głowę, szukać będzie pomocy i rady u pierwszego lepszego przechodnia. Nieprawdaż?

– To nie ulega wątpliwości.

– Jeżeli w takiej chwili wyczyta w pisemku miejscowym, że sławny agent policyjny spędza wakacje w bliskim sąsiedztwie...

– Zwróci się do niego.

– Rzekłeś pan. Lecz z drugiej strony, przypuśćmy, że Arsène Lupin, w przewidywaniu tego kroku, poprosi kogoś sprytnego z grona swych przyjaciół, aby zamieszkał w Caudebecu... dalej, że ten przyjaciel zapozna się z redaktorem gazety Réveil, którą prenumeruje baron... że zręcznie da do poznania, redaktorowi, iż jest na przykład sławnym detektywem. Co nastąpi wtedy?

– Redaktor ogłosi w gazecie obecność w Caudebecu znakomitego agenta.

– Doskonale. Otóż, albo ryba – to znaczy Cahorn – nie da się wziąć na przynętę i wtedy cały plan rozpada się w gruzy... Albo też – i to hipoteza prawdopodobniejsza – połknie haczyk skwapliwie. Cahorn więc błaga jednego z moich przyjaciół o pomoc przeciwko mnie!

– Coraz, oryginalniej.

– Ma się rozumieć, z początku pseudoagent odmawia swej pomocy. Przychodzi telegram od Arsène’a Lupina. Przerażenie barona, który się zwraca do mego przyjaciela po raz drugi, ofiarowując mu znaczną sumę. Rzeczony przyjaciel w końcu ustępuje, przyprowadza ze sobą dwu drabów z naszej bandy. W nocy, podczas której przyjaciel mój nie traci z oczu Cahorna, pomocnicy jego przez okno spuszczają na linach wszystkie wymienione w liście przedmioty i składają je do szalupy, wynajętej ad hoc. Proste jak Lupin, nieprawdaż?

– To jest po prostu cudowne! – wykrzyknął Ganimard. – Nie znajduję słów dla wyrażenia mego zachwytu nad śmiałością pomysłu i jego genialnym wykonaniem. Nie znam tylko tak sławnego agenta, ażeby urok jego nazwiska mógł przyciągnąć i zasugerować barona.

– Jest... jedno, jedyne.

– Jakie?

– Nazwisko najsławniejszego naszego detektywa, osobistego wroga Arsène’a Lupina – krótko mówiąc, nazwisko inspektora Ganimarda.

– Moje nazwisko?!...

– Tak, pańskie! I to właśnie rozkosz największa. Spróbuj pan pojechać do Malaquis. Jeżeli baron zdecyduje się mówić z panem, dojdziesz do przekonania, że obowiązek nakazuje ci aresztować samego siebie – tak jak mnie pan zaaresztowałeś w Ameryce. Ha, odwet przekomiczny, nieprawdaż? Zmuszam Ganimarda do zaaresztowania Ganimarda!

Arsène Lupin śmiał się do rozpuku. Podrażniony inspektor zagryzł wargi. Jego zdaniem, żart nie zasługiwał na takie wybuchy wesołości.

Wszedł stróż więzienny, przynosząc posiłek, który Arsène Lupin dzięki specjalnym względom otrzymywał z restauracji sąsiedniej. Stróż postawił półmisek na stole i odszedł. Ganimard opanował się tymczasem. Arsène usiadł wygodnie, ułamał parę kawałków chleba, zjadł je, a potem rzekł:

– Uspokój się, kochany panie Ganimard, obejdzie się bez podróży do Malaquis. Odsłonię panu pewną tajemnicę, która napełni pana zdumieniem: sprawa Cahorna będzie wkrótce umorzona.

– Co takiego?

Będzie wkrótce umorzona... powtarzam panu.

– To niepodobna! przed chwilą byłem u prefekta policji.

– Cóż z tego? Czyżby pan Dudouis w sprawach dotyczących mojej osoby miał informacje lepsze ode mnie? Dowiedz się pan zatem, że Ganimard – przepraszam najmocniej – pseudo-Ganimard utrzymuje nadal z baronem stosunki przyjazne. Otóż baron – i to jest główny powód jego milczenia – polecił pseudo-Ganimardowi delikatną misję zawarcia transakcji ze mną... Bardzo jest prawdopodobne, że w obecnej chwili baron, za opłatą pewnej sumy, wrócił już do posiadania swych skarbów. W zamian za to, oczywiście, cofnął oskarżenie. Sprawa o kradzież upada i prokuratura...

Ganimard wpatrywał się w więźnia ze zdumieniem najwyższym.

– Skąd pan wiesz o tym?

– Właśnie otrzymałem oczekiwaną depeszę.

– Otrzymałeś pan depeszę?!

– Przed chwilą, kochany panie. Przez grzeczność nie chciałem jej przy panu odczytywać. Jeżeli jednak pan mnie upoważnia...

– Panie Lupin, pan drwisz ze mnie!

– Zechciej, kochany panie, rozbić ostrożnie to jajko. Przekonasz się, że myśl o żartach nie postała mi w głowie.

Ganimard usłuchał machinalnie. Z piersi jego wyrwał się okrzyk zdumienia. W pustej skorupce znajdował się tylko mały skręcony świstek niebieskiego papieru. Na prośbę Arsène’a inspektor go rozwinął. Był to telegram, a raczej urywek telegramu bez znaków pocztowych.

Przeczytał głośno:

Umowa zawarta. Sto tysięcy kul zdobyto. Wszystko dobrze.

– Sto tysięcy kul? – powtórzył.

– Tak... sto tysięcy franków! To mało... lecz czasy są dziś ciężkie... Mam tyle wydatków ogólnych! Ba, gdybyś pan przejrzał mój budżet... budżet wielkomiejski...

Ganimard powstał z miejsca. Jego zły humor już się rozproszył. Zamyślił się chwilę. Błyskawicznie ogarnął myślą całą sprawę, chcąc odnaleźć jej słabe strony. Potem odezwał się tonem, w którym dźwięczało szczere uwielbienie znawcy:

– Szczęściem, że ludzi takich jak pan nie można liczyć na tuziny. Inaczej należałoby zamknąć budę.

Arsène odparł z miną niewiniątka:

– Ba, trzeba się było jakoś rozerwać, zabić czas... tym bardziej, że kawał mógł się udać tylko wtedy, dopóki jestem w więzieniu.

– Jak to! – wykrzyknął Ganimard. – Więc pański proces, obrona, śledztwo – wszystko to nie wystarczało dla zabicia czasu?!...

– Nie, ponieważ postanowiłem nie być obecny na swym procesie.

– Cha, cha, cha!

Arsène powtórzył tonem bardzo stanowczym:

– Nie będę obecny na swoim procesie.

– Doprawdy?

– Kochany panie, czyżbyś istotnie przypuszczał, że zgniję na wilgotnej słomie! Byłaby to dla mnie zniewaga! Arsène Lupin pozostaje w więzieniu tylko tyle czasu, ile mu się podoba – ani chwili dłużej.

– Może byłoby rozsądniej nie dostawać się tu wcale – zauważył inspektor z odcieniem szyderstwa.

– Szanowny pan ironizuje? – Zapewne chce pan podkreślić, że miał pan zaszczyt przyłożyć się do mego uwięzienia. Dowiedz się, kochany panie, że nikt na świecie, nawet pan, nie zdołałby mnie ująć, gdyby nie okoliczności wyjątkowe.

– Zadziwiasz mnie pan.

– Świadkiem owej krytycznej chwili była kobieta, którą kochałem... Czy pan rozumiesz, co to znaczy czuć na sobie wzrok kobiety, którą się kocha. Wszystko inne nie obchodziło mnie wcale, pizysięgam papu. Oto dlaczego jestem tutaj!

– Od dosyć dawna, pozwól pan zauważyć...

– Chciałem zapomnieć. Nie śmiej się pan... Przeżyłem chwile urocze i dotąd wspominam je z rozrzewnieniem... Zresztą, jestem trochę neurastenikiem. W naszych czasach żyje się tak gorączkowo. Trzeba niekiedy odpocząć. W takich razach system odosobnienia działa zbawiennie. Nigdzie go lepiej jak tutaj zastosować nie można.

– Panie Lupin – zauważył Ganimard.

– P anie Ganimard – oświadczył Lupin – mamy dzisiaj piątek, jeżeli się nie mylę. Otóż w przyszłą środę przyjdę do pana na ulicę Pergolèse o czwartej popołudniu, na cygaro.

– Będę czekał na pana.

Uścisnęli sobie dłonie, jak dobrzy przyjaciele, którzy się wzajemnie na swej wartości poznali. Stary detektyw skierował się do drzwi.

– Panie Ganimard!

Inspektor się odwrócił.

– Co takiego?

– Zapomniałeś pan o zegarku.

– Zegarek?

– Tak... zabłąkał się do mej kieszeni.

Oddał zegarek, przepraszając mocno.

– Daruj mi pan... złe przyzwyczajenie... zabrali mi wprawdzie mój, lecz to nie powód, abym naśladował ich system postępowania. Tym bardziej że mam bardzo dobry chronometr, na który się nie mogę uskarżać i który na me potrzeby wystarcza w zupełności.

Wyjął z kieszeni duży, elegancki złoty zegarek z dewizką.

– A ten zegarek z czyjej pochodzi kieszeni? – zapytał Ganimard.

Arsène Lupin przyglądał się bacznie monogramowi.

J.B. Do diabła, któżby to mógł być?... Aha, już wiem!... Juliusz Bourier, sędzia śledczy, który mnie badał, bardzo miły człowiek.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

7 najlepszych kryminałów

Подняться наверх