Читать книгу Nowe śledztwa Klary Schulz. Tajemnica Nathaniela - Nadia Szagdaj - Страница 8
I
ОглавлениеŚwiatło księżyca wycięło jasny pasek na drzwiach solidnej, ciężkiej szafy. Gdy doktor otworzył oczy, zajrzało i w nie, niczym wścibski natręt. Mężczyzna zmarszczył czoło. Czuł się, jakby uśpił go eter lub uderzenie obuchem. Kręciło mu się w głowie, przez chwilę usiłował sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Wreszcie zdał sobie sprawę, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo, a dziwne wrażenie powoli mijało. Pomyślał, że wykańcza go praca do późnych godzin nocnych. Wstał, wsunął kapcie, narzucił szlafrok i wyszedł z pokoju. Kolejny stłumiony dźwięk wyrwał go z półsnu, uświadamiając mu, że to wszystko mu się jedynie wydawało. Zamiast podnieść się z łóżka, nadal bowiem w nim leży, coraz mocniej przywierając do poduszki. Tym razem szerzej otworzył oczy, by bardziej się rozbudzić. Nie musiał się zrywać. Miał przecież gosposię, która i tak sypiała jak zając. Uważał jednak, że właśnie tego obowiązku nie może powierzyć obcej osobie. Podniósł się więc z wygrzanej pościeli i od razu poczuł przenikliwy chłód. Zima była w tym roku nieznośna. Ogień w kominku jeszcze się tlił, więc doktor szybko dorzucił kilka szczap. Zupełnie jak przed chwilą w majaku sennym włożył domowe pantofle, narzucił bonżurkę i ruszył w stronę rozsuwanych drzwi. Rozchylił je najciszej, jak umiał, licząc, że sprawca hałasu nie usłyszy ich jęku. Ale on od dawna wyczuwał obecność doktora. Stał pewnie, zaciskając palce na szczeblach drewnianego łóżka. Na widok mężczyzny uśmiechnął się szeroko i wydał z siebie okrzyk satysfakcji.
– Marie… – powiedział doktor lekko schrypniętym głosem. – Dlaczego nie śpisz?
Drugie drzwi do pokoju, prowadzące z korytarza, otworzyły się znienacka i do sypialni weszła gosposia.
– Niech pan się położy, doktorze. Tak późno pan wrócił – zwróciła się szeptem do pana domu.
– Nie, to ty wracaj do siebie, Gerto. Ja sobie poradzę.
– A jutro z pacjentami też pan sobie poradzi? Co będzie, jeśli doktor Schulz ze zmęczenia utnie komuś nie to, co trzeba? – mruknęła pod nosem. Hołubiła pana domu, od zawsze. Uważała, że musi o niego dbać.
– Ja niczego nie ucinam… – sprostował z dobrodusznym uśmiechem. Gosposia miała chyba nigdy nie zrozumieć, że Schulz jest kardiochirurgiem. Jej pojęcie o jego profesji nie zmieniało się, choć pracowała w tym domu od wielu lat.
Bernard pochylił się nad dziecięcym łóżeczkiem.
– Chodź do mnie, Marie – powiedział, biorąc na ręce niespełna roczną dziewczynkę. Ta znów pisnęła zwycięsko i od razu złapała ojca za wąsy. – Widzisz w ciemnościach czy co? – zapytał i skrzywił się z bólu, delikatnie ujmując przy tym tłuściutką dłoń córki. Odprawił Gertę gestem i wrócił z małą do sypialni. Położył ją na środku wielkiego małżeńskiego łóżka. Dziewczynka od razu zaprotestowała, niezadowolona z takiego obrotu sprawy. Liczyła raczej na jakąś zabawę. Nie po to przecież obudziła się o trzeciej nad ranem, by znów kłaść się spać, tyle że w innym miejscu. Usiadła i głośno wyraziła swoje niezadowolenie.
– Jesteś niemożliwa… – Spod drugiej kołdry wydobył się inny, kobiecy głos.
– Śpij, Klaro – rzucił doktor do żony, która otuliła się tak szczelnie, że spod kołdry nie wystawał nawet mały palec.
– Mało prawdopodobne – odparła. Odsunęła okrycie i odwróciła się do córki, która wpatrywała się w twarz matki oświetloną blaskiem księżyca. Marie położyła maleńką dłoń na jej policzku i powiedziała do niej coś w swoim języku. – Ja też cię kocham, tęsknię za tobą, gdy cię nie widzę, ale w nocy się śpi… – odpowiedziała Klara, jakby rozumiała znaczenie pisków małej. – Stworzyliśmy potwora – zwróciła się do Bernarda pół żartem, pół serio.
– Przytulę ją. Może uśnie. – Westchnął i ułożył się na samym brzegu przepastnego łoża.
Do rana udało im się przetrwać w zawieszeniu między płytkim snem a jawą. Skuleni na krańcach łóżka oddali trzy czwarte jego powierzchni najmniejszemu z domowników. Marie coraz rzadziej budziła ich w nocy. Te nieprzespane były więc o tyle trudniejsze, że powoli przyzwyczajali się do normalnego rytmu doby. Choć z pewnością po wydarzeniach sprzed niemal roku trudno było nazwać ich życie zupełnie normalnym.
Klara stała przed łazienkowym lustrem. Od godziny gosposia i jej mąż robili wszystko, by przywrócić domowi choćby sprzyjającą temperaturę. Ale trudno było ogrzać dwustumetrowe mieszkanie w domu postawionym w niemal bezludnej dzielnicy Breslau, w tym miejscu dodatkowo bezdrzewnej i w ogóle położonej na peryferiach miasta, co od razu czyniło ją chłodniejszą. I mimo iż od początku roku całe Niemcy żyły mającym odbyć się w maju ślubem księżniczki Wiktorii Luizy, a powszechna ekscytacja, podsycana przez prasę, niemal wibrowała w powietrzu, to Klarze – dalekiej od podobnych, „nieistotnych” wydarzeń – było po prostu zimno. Państwo Schulzowie wprowadzili się tu sześć miesięcy temu. Być może zrobiliby to wcześniej, gdyby nie…
Klara zamknęła oczy, żeby nie widzieć blizny, która szpeciła jej dekolt tuż pod obojczykiem. Ale czasem to, czego doświadczała po przymknięciu powiek, było po stokroć gorsze niż odbicie w lustrze. Gaspar von Haas nie żył. Wiedziała już także, kto stał za śmiercią jej matki. Nigdy się z tym nie pogodziła. Zbyt często wracał do niej ciemniejący obraz przepleciony z bólem i piskiem w uszach po wystrzale z pistoletu. Z oddali dobiegały ją głosy ojca i Gabriela. Potem jak przez mgłę pamiętała, że na chwilę odzyskała przytomność w szpitalu, gdzie pracował jej mąż. Słyszała jego szloch, niemal skowyt dochodzący do niej jakby z innego świata. Natychmiast, gdy fatalne wspomnienia wracały, rozwierała zaciśnięte powieki, biorąc przy tym głęboki oddech. Niepewnie zerkała na niewielką fiolkę stojącą na toaletce, myśląc ze wstrętem o jej zawartości. Ale z czasem potrzeba zażycia barbituranów stała się silniejsza niż emocje, które temu towarzyszyły. Wszelką niechęć można przełamać, szczególnie gdy już wpadnie się w sidła przyzwyczajenia. Z każdą połkniętą pigułką odczuwała wyrzuty sumienia, które jednak po czasie, wraz z działaniem leku, ustępowały ukojeniu. Błogostan kojarzył się Klarze z puchową kołdrą, jaką ścielił się śnieg w zimowe dni. Niby zimną i mokrą, a jednak puszystą i lekką.
Schulz otworzyła fiolkę i wyjęła z niej sporą pigułkę. Białą jak puch za oknem. Owalną, nieco chropowatą, niczym śnieg zakrywającą prawdę o jej stanie psychicznym. Włożyła ją do ust. Od razu poczuła gorzki smak. Mimo to rozgryzła ją i połknęła. Wyszła z łazienki na piętrze, zeszła po schodach i skierowała się do kuchni. Popiła gorycz wodą i usiadła na drewnianym stołku, który Gerta zabrała z ich poprzedniego mieszkania przy Hansa Straße[2]. Spłynął na nią spokój. Wiedziała, że lek nie zaczął jeszcze działać, ale sam fakt, że już go zażyła, sprawił, iż poczuła się lepiej. Zapatrzyła się w okno pokryte szronem. Nie miała zamiaru opuszczać dziś domu. Ostatnio w ogóle rzadko wychodziła, a zmrożony śnieg jedynie utwierdzał ją w przekonaniu, że dobrze robi, nie wyściubiając nosa za drzwi.
Po śniadaniu zazwyczaj następował najtrudniejszy okres dnia. Klara nie wiedziała, co ma wówczas ze sobą zrobić. Fritz uczył się w domu nauczyciela lub pod jego nadzorem u siebie w pokoju, a Bernard w tym czasie pracował. Gdy Marie robiła się senna, Klara nie wytrzymywała jej humorów i opiekę nad nią powierzała gosposi. Ostatnio szybko traciła panowanie nad nerwami. W takich momentach ponownie sięgała po barbiturany, żałując, że nie zażyła ich wcześniej. A potem nachodziły ją wyrzuty sumienia. Wtedy zbierało ją na wymioty, a fiolka na toaletce zmieniała się w naczynie z cykutą. Mimo to i tak wolała wziąć kolejną pigułkę i na chwilę poddać się złudnej uldze. A może to był właśnie ten moment, przed którym przestrzegał ją Dieter Aangus, gdy jako psychiatra wypisywał jej recepty? Czyżby jej organizm powoli zaczął się przyzwyczajać do barbituranów i potrzebował coraz większych dawek, zupełnie jakby to był alkohol lub opium? Tego by nie chciała, lecz ból psychiczny po czasie zamieniał się w fizyczny i czuła, że bez zawartości małej fiolki z łazienki nie poradzi sobie… z życiem…
Bernard wciąż namawiał ją, by szkicowała. W pięknym nowym domu, w pokoiku w wieżyczce, urządził jej nawet pracownię. Niestety, sztuka przestała przynosić Klarze radość. Nie miała artystycznych wizji, pamięć gdzieś się ulotniła. Nic nie było na tyle zachwycające, by to uwiecznić. Właściwie już sam fakt, że do pracowni trzeba było wspiąć się po schodach, zrażał ją do dawnej pasji. A nawet jeśli podjęła się jednak wycieczki na ostatnie piętro willi, rezygnowała na myśl, że musi jeszcze przygotować potrzebne do pracy materiały, choć szkice węglowe czy ołówkowe nie wymagały znów tak wielu przyborów. Melancholia złapała ją w swe sidła i nie chciała odpuścić.
Gdy Gerta wychodziła, aby odebrać Fritza z lekcji, a Klara zostawała ze śpiącą córeczką w domu, jej przygnębienie osiągało monstrualne rozmiary. Pani domu nigdy nie czuła się bardziej samotna niż wówczas. Przesiadywała w fotelu przed kominkiem i beznamiętnie wpatrywała się w ogień. Nie miała siły nawet rozmyślać.
Tego popołudnia Klara spodziewała się gościa. Jak co tydzień miał ją odwiedzić Dieter. Jego wizyty od pewnego czasu zdawały się nie mieć większego sensu. Właściwie czekała już tylko na leki, które jej przynosił. Choć z nią rozmawiał i starał się nadal być przede wszystkim lekarzem, dystans między nimi zniknął, przez co czuła, że ocenia jej stan bardzo subiektywnie. Czasem Klara miała wrażenie, że jej apatia wywołuje w nim irytację. Jego beznamiętny ton zastępował lekko podniesiony głos, a spokojne oblicze orały zmarszczki. Wciąż sugerował, by znalazła sobie jakieś zajęcie, lecz od kiedy zerwała na dobre z karierą detektywa, nic już jej nie bawiło. Ale i do tego zajęcia nie miała zamiaru wracać. Nigdy więcej.
W domu rozległ się donośny dźwięk dzwonka. Christian, mąż Gerty, otworzył gościowi drzwi. Klara siedziała w fotelu, zapatrzona w płomienie tańczące w kominku, i nawet nie drgnęła. Słyszała głosy obu mężczyzn, ale nie skupiała się na tym, co mówią. Niewiele ją to obchodziło.
Dieter wparował do salonu i od razu podszedł do Klary.
– Jak się masz? – zapytał cicho, przykucając przy jej fotelu.
– Jak zwykle – odparła zdawkowo, starając się oderwać wzrok od ognia. Poczuła ukłucie w czaszce. Przeniosła nieprzytomne spojrzenie na psychiatrę.
– Jesteś biała jak tegoroczna zima. Gdybyś teraz wyszła na ulicę, nikt by cię nie zauważył – próbował ją rozbawić. Nie uzyskał jednak żadnej reakcji. – Może się przejdziemy? – zaproponował.
– Nie mam siły, Dieterze. Miałam ciężką noc.
– Marie? – Chciał podtrzymać rozmowę.
– Obudziła mnie i już nie usnęłam.
– I tak ci zazdroszczę – wyznał szczerze. Sam nie miał dzieci.
– To ją sobie zabierz. Tylko oddaj, jak podrośnie. – W końcu się uśmiechnęła. Wykorzystał ten moment, pochwycił jej dłoń i ucałował. Chciała go pogłaskać po rzedniejących włosach, ale to był tylko tłumiony w zarodku odruch. Nie wiedziała, czy wciąż się jej podoba.
Dieter patrzył na nią, starając się dostrzec cokolwiek w jej oczach, lecz były puste. Jak oczy lalki. Słysząc kroki Christiana, który nadchodził z herbatą, raz jeszcze pocałował dłoń Klary i usiadł naprzeciwko niej w drugim fotelu.
– Opowiedz mi, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dni – poprosił ją, zakładając binokle. Był dziwnie ożywiony. Może zdenerwowany?
Wyjął notes. Przy lokaju musiał wyglądać jak lekarz, choć najchętniej wizyty w tym domu poświęciłby na odzyskanie względów kochanki. Uważał, że gdyby mu się udało na powrót ją w sobie rozkochać, jej melancholia zniknęłaby całkowicie. Choć z pewnością nie byłaby to fachowa porada psychiatryczna…
– Dieterze… – Klara westchnęła i zmarszczyła czoło.
– Cokolwiek – nalegał.
– Nic.
– Przez cały tydzień?
– Przez ostatnie siedem dni siedziałam tutaj. Spałam. Próbowałam jeść. Starałam się zajmować córką i nie zaniedbywać syna.
Christian cicho postawił tacę na stole i opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi.
– Mąż? – zapytał Dieter przez zaciśnięte zęby i od razu poczuł skurcz żołądka.
– Prawie go nie widuję. – Poprawiła poduszkę pod plecami.
– Rozumiem. – Ucieszył się w duchu i natychmiast sam się za to zganił. – To wszystko?
– Przecież ci mówiłam.
– A jak leki?
– Działają, lecz krótko. Wciąż czuję ból. Muszę zwiększać dawki.
– Musisz się z tym pożegnać – powiedział cicho, ale bardzo stanowczo. Ku jego zaniepokojeniu Klara od razu się ożywiła i bynajmniej nie był to wybuch radości.
– Nie mogę teraz przestać ich brać! Ta rana rwie, ból odbiera mi rozum… – Zdenerwowała się.
– Skoro tak mówisz, to właśnie sygnał, że jest na odwrót – przekonywał.
– Mam nadzieję, że przyniosłeś mi kolejną fiolkę. – Jej oczy błysnęły jakimś nieznanym mu dotąd szaleństwem.
– Nie. Mam dla ciebie coś innego. – Starał się mówić spokojnie, lecz z trudem trzymał nerwy na wodzy.
– Niby co? – W jej głosie pobrzmiewała panika.
Lekarz otworzył torbę i wyjął z niej kilka numerów „Schlesische Zeitung”. Położył gazety na stole i dorzucił do nich kartkę z odręczną notatką.
– Kiedy ostatnio przeglądałaś prasę? – zapytał.
– Nie obchodzi mnie to, co tam piszą.
– Może najwyższa pora, by zaczęło? Minął rok. Nie jesteś już rekonwalescentką.
– Tylko że pewnych rzeczy się nie zapomina – usprawiedliwiała się Klara.
– Rozumiem, że cię boli. Tyle że ów ból nie tkwi tu. – Przyłożył dłoń do blizny ukrytej pod suknią, po czym przeniósł rękę na jej głowę. – Ale tutaj. Długo tak się nie da. Nasze spotkania nie przynoszą rezultatów, bo twoją głowę wypełnia myśl o pigułkach. Spełniły swoją funkcję, a teraz zaczęły ci szkodzić.
– Mam w domu lekarza, który nie widzi żadnych niekorzyści wynikających z takiej terapii – zareagowała ostro.
Dieter spuścił głowę i zaśmiał się nerwowo. Oczywiście, że Bernard cieszył się z takiego obrotu sprawy. W końcu miał żonę, o jakiej zawsze marzył. Czcigodną panią doktorową Schulz. Taką, która nie włóczy się wieczorami po cmentarzach, nie przesadza płotu fabryki, nie daje się postrzelić, nosząc w łonie ich nienarodzoną córkę, a nade wszystko – nie flirtuje ze swoim psychiatrą. W sumie… słusznie, że się cieszył.
– Koniec z lekami – zarządził mimo tej konkluzji i wbił w nią wzrok. – Wiem, że Bernard nie będzie do końca zadowolony. Ale tak trzeba.
– Jeśli zechcę, Bernard znajdzie lekarza, który dostarczy mi moje lekarstwo.
– Oczywiście, Klaro. – Dieter nerwowo przetarł twarz. – Tylko że wtedy ten lekarz i twój mąż będą odpowiedzialni za wszelkie konsekwencje, jakie niesie za sobą długotrwałe przyjmowanie tych substancji. Ale nie ja. – Znów pochwycił jej dłoń, wyciągając się w jej stronę.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
2 Ul. C.K. Norwida.