Читать книгу Dzieci z Lovely Lane - Nadine Dorries - Страница 4
ОглавлениеRozdział 1
Emily Haycock trzymała w drżących dłoniach list, który doktor Gaskell położył pod jej nieobecność na jej biurku zaledwie pół godziny wcześniej. Elegancka niebieska koperta wyróżniała się pośród pozostałych dokumentów, więc Emily zwróciła na nią uwagę, jeszcze zanim zdążyła zdjąć pelerynę. To była pierwsza rzecz, która przykuła jej wzrok po wejściu do środka. Jako dyrektorka szkoły pielęgniarstwa St Angelus siostra Haycock miała do swojej dyspozycji mieszkanie na pierwszym piętrze, nad głównym wejściem do szpitala. Pielęgniarskiego uniformu już nie nosiła, ale nadal chętnie korzystała z grubej peleryny z podszewką, bo w każdej chwili można ją było jednym ruchem zarzucić na ramiona. A Emily wiecznie się gdzieś spieszyła.
Emily, pewnego dnia, pewnie niedługo, przejdę na emeryturę. Chciałbym odchodzić ze świadomością, że St Angelus pozostawiam w dobrych rękach. We właściwych rękach. Nowe kierownictwo NHS wysoko postawiło nam poprzeczkę, a w przyszłości z pewnością czekają nas kolejne wyzwania. Szpital musi się przystosować do nowego, szybko zmieniającego się świata. Bardzo bym się cieszył, gdyby to Pani objęła stanowisko drugiej przełożonej pielęgniarek. Wtedy mogłaby Pani sprawnie przejąć stery, gdy nasza siostra przełożona dojdzie do tych samych wniosków co i ja w kwestii swojej wieloletniej pracy na tym prestiżowym stanowisku. Nadszedł czas, aby powierzyć naszych pacjentów i wszystkich pracowników St Angelus w ręce nowego pokolenia.
Emily opadła na krzesło i ciężko westchnęła. Sama siebie tym westchnieniem zaskoczyła. Urodziła się i wychowała w Liverpoolu. Trzydziestkę miała już za sobą, podobnie jak wiele szczebli kariery pielęgniarskiej w St Angelus. Przez lata zdołała zaskarbić sobie powszechny szacunek, ponieważ nigdy nie wahała się w razie potrzeby sprzeciwić przełożonej pielęgniarek. Była powszechnie lubiana, również przez samą siostrę przełożoną, choć ta pewnie niechętnie by się do tego otwarcie przyznała. Z początku nie układało się między nimi najlepiej, ale gdy przełożona w końcu uwierzyła, że Emily nie ma zamiaru wygryzać jej ze stanowiska – w każdym razie w najbliższej przyszłości – łagodniej odnosiła się do młodszej koleżanki.
Doktor Gaskell był w ich szpitalu lekarzem o najdłuższym stażu. Emily nie miała pojęcia, że to dzięki jego protekcji trafiła do St Angelus i że on potem przez cały czas uważnie śledził jej losy. Wiele lat temu leczył matkę Emily, gdy ta zapadła na gruźlicę. Zwrócił wtedy uwagę na rozsądną młodą dziewczynę z wyrazem troski na twarzy, która wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, jakby pytając: „Czy mama wkrótce wydobrzeje?”. Gdy pewnego dnia pani Haycock nie stawiła się na umówione prześwietlenie i po skierowanie do sanatorium, doktor Gaskell zaczął rozpytywać, co się stało. Wtedy dowiedział się, że jego pacjentka znalazła się wśród licznych ofiar bomby, która spadła prosto na George Street w trakcie najstraszliwszego ze wszystkich w czasie całej wojny nalotów na Liverpool. Z całej rodziny Haycocków przeżyła tylko ta Emily, która tak mu zapadła w pamięć, i jej ojczym.
Potem doktor Gaskell zobaczył Emily, gdy zgłosiła się do szpitala na rozmowę kwalifikacyjną. Rozpoznał najpierw nazwisko, a potem twarz córki swojej nieżyjącej pacjentki. Gdy usiadła przed komisją, w której on pełnił funkcję przewodniczącego, nagle coś go tknęło. Biła od niej jakaś taka wrażliwość. Trudno było mu sobie wyobrazić, co ta dziewczyna przeszła. Uznał, że St Angelus może jej to wynagrodzić, tym bardziej że to bardzo zdolna młoda kobieta. To jego przeważający głos zdecydował o tym, że Emily dostała stanowisko w szpitalu. Dla niego samego była to jedna z rzadkich chwil czystej i niczym nieskalanej satysfakcji. Doktor Gaskell miał poczucie, że niejako pośrednio wypełnił swoje zobowiązanie wobec niegdysiejszej pacjentki. Udało mu się pomóc. Nigdy żadnej świadomej decyzji w tym względzie nie podjął, ale od tej chwili był dla Emily jak anioł stróż.
Emily została oddziałową, a teraz odpowiadała za początkujące pielęgniarki w okresie ich trzyletniego szkolenia w szpitalu. Uwielbiała tę pracę. Kilkakrotnie zrezygnowała z możliwości ubiegania się o pracę drugiej przełożonej pielęgniarek w innych szpitalach w Liverpoolu. Wolała zostać w miejscu, które poznała jako dziecko – w szpitalu położonym między Dock Road i Lovely Lane.
Emily schowała list od doktora Gaskella do torebki. Gdy akurat nikt nie patrzył, wyjmowała go potem jeszcze wielokrotnie, żeby ponownie przeczytać. W głębi serca wiedziała, że powinna postąpić zgodnie z jego sugestią. Niczego zresztą bardziej nie pragnęła. To był kolejny i ostatni krok w kierunku spełnienia jej marzenia, to znaczy objęcia stanowiska przełożonej pielęgniarek w St Angelus. Ale najpierw chciała doprowadzić obecną grupę pielęgniarek do końca stażu. Uważała to za swój obowiązek. Poza tym nie była jeszcze gotowa na objęcie tak wysokiego stanowiska. Nie chciała się jeszcze godzić z tym, co powszechnie uznawano za oczywiste – że przełożone pielęgniarek to stare panny. Obejmując stanowisko przełożonej pielęgniarek, przekreśla się szanse na własne zamążpójście. A przecież ona była jeszcze – ciągle jeszcze – zbyt młoda, żeby przypieczętować swój los. Ciągle jeszcze mogłaby urodzić dziecko. Musiałaby się jednak dość szybko zdecydować, a jakoś nic nie wskazywało na to, aby w najbliższym czasie coś takiego miało się wydarzyć. Czekała więc na ten dzień, w którym znajdzie w sobie dość siły, aby przyznać się przed sobą, że oto jest starą panną, koniec i kropka. Wtedy dopiero zamierzała zrobić kolejny krok po drabinie pielęgniarskiej kariery.
Po kilku tygodniach zdecydowała się w końcu powiedzieć o tym liście Biddy. Biddy Kennedy była gospodynią w szkole pielęgniarek, a dla Emily także przyszywaną matką, mentorką i przyjaciółką – odkąd się tylko zorientowała, że w tych wszystkich trzech sferach brakuje jej wsparcia.
– Skoro zarząd ogłosił nabór, to chyba powinna siostra zgłosić swoją kandydaturę? – stwierdziła Biddy, pochłonięta polerowaniem telefonu na biurku Emily.
Emily kończyła właśnie przeglądać podania dziewcząt chętnych rozpocząć szkolenie pielęgniarskie w ramach nowego kursu. Za chwilę miała przejść do robienia notatek na swój następny wykład. Na szczycie kartki zdołała na razie napisać tylko tytuł: „Układ chłonny”. Te dwa słowa czekały na nią cierpliwie już od dwóch dni. Były jak wyzwanie. Emily wiedziała jednak, że nie będzie się w stanie skupić, dopóki Biddy nie skończy i nie wyjdzie.
– Tak pani powiem, Biddy, że nabór ze stycznia pięćdziesiątego drugiego roku jest chyba najlepszy ze wszystkich, które przyjęliśmy, odkąd ja tu zaczęłam pracować – powiedziała, unosząc wzrok znad kartek i opadając na oparcie krzesła. – O siostrze Tanner złego słowa nikt nawet nie powie. Cieszy się takim uznaniem, że przełożona pielęgniarek chce ją przydzielić do nagłych wypadków. Kto by pomyślał? Przecież z początku tak jej było ciężko!
– Niech się siostra nie wykręca – powiedziała Biddy niby karcącym tonem, ale przy tym z uśmiechem na twarzy. – Wszyscy doskonale wiedzą, że ma siostra słabość do siostry Tanner i pielęgniarek z Lovely Lane. Czasem ktoś mógłby pomyśleć, że kocha je siostra jak własne córki. Pierwszy rok mają za sobą, wiedzą już, co i jak. Żadna z nich się nie ucieszy, jeśli się dowie, że siostra rezygnuje z własnej kariery tylko po to, żeby im pomagać.
Emily odłożyła pióro. No to teraz się zacznie, pomyślała. Przyjdzie mi się nasłuchać. Doskonale wiedziała, że Biddy sobie nie odpuści, postanowiła więc poważnie z nią porozmawiać.
– Wiem, wszystko wiem, Biddy, ale jestem przywiązana do tej grupy. Nie raz nadstawiałam za nie karku. Wie pani przecież, że Dana Brogan to pierwsza dziewczyna z zachodniej Irlandii, która dostała się na kurs dla dyplomowanych pielęgniarek? Wie pani również, że wcześniej nie było w tym szpitalu pielęgniarki z tak silnym portowym akcentem? To wszystko dzięki mnie. Czuję się za te dziewczyny odpowiedzialna. Nie mogę ich opuszczać.
Biddy uniosła brwi, ale nic nie powiedziała.
– Pracuję na tym stanowisku dopiero od kilku lat. Chciałabym osiągnąć coś naprawdę ważnego, zanim odejdę. Potrzebuję pewnie jeszcze ze dwóch lat, co najmniej. Gdy pewnego dnia siostry Tanner, Brogan, Baker i Harper ustawią się przede mną w równym rzędzie, a ja im poprzypinam do fartuchów pinezkę z logo szpitala St Angelus, to wtedy będę mogła zacząć myśleć o czymś innym. To będzie dla mnie dowód, że udało mi się dokonać czegoś istotnego.
– Może i ma siostra rację. Mam tylko nadzieję, że wszystko się ułoży po siostry myśli i że potem siostra nie będzie przez całe życie tej decyzji żałować. Proszę sobie tylko wyobrazić, co będzie, jeśli na stanowisko zastępczyni siostry przełożonej przyjmą jeszcze gorszą jędzę niż ona sama. Sama przecież siostra pamięta, ile czasu musiało minąć, zanim w końcu zaczęła siostrę normalnie traktować.
Emily zasiadała w komisji weryfikacyjnej, która opiniowała podania wszystkich kandydatów ubiegających się o pracę na stanowisku medycznym w St Angelus, od studentów począwszy, a na konsultantach skończywszy. Przewodniczącym tej komisji był doktor Gaskell. Gdy tylko się dowiedział, że Emily nie zamierza się ubiegać o stanowisko zastępczyni przełożonej pielęgniarek, to właśnie jej powierzył selekcję zgłoszeń i wybór potencjalnych kandydatek.
– Staramy się wybrać odpowiednie kandydatki – powiedziała do Biddy. – Szukamy kogoś, kto nie tkwi w starych przedwojennych schematach z lat trzydziestych. Szpital potrzebuje nowoczesnej zastępczyni przełożonej pielęgniarek i właśnie kogoś takiego szukamy. Kogoś życzliwego i błyskotliwego, kto się nie boi zmian i kto będzie konsekwentnie dążyć do zniesienia zakazu pracy dla zamężnych pielęgniarek. Bo to przecież dyskryminacja w najczystszej postaci i trzeba wreszcie położyć temu kres. No i kogoś takiego właśnie szukamy, Biddy.
Biddy uniosła kubek z długopisami i zaczęła z wielkim zapałem wycierać i bez tego lśniące czystością biurko. Gdy skończyła, uśmiechnęła się szeroko do Emily.
– A siostra wie, że właśnie opisała siebie, prawda? – rzuciła.
Emily celowo puściła tę uwagę mimo uszu. Próbowała teraz ratować sytuację.
– Wypracowałam nową metodę, która ma nam pomóc znaleźć idealną kandydatkę – powiedziała. – Powierzono mi wstępną selekcję podań. Nie wiem, jak to się stało, że przełożona pielęgniarek się na to zgodziła, ale się zgodziła. We wszystkich wnioskach o przyjęcie do pracy było mniej więcej to samo. Wszystkie pielęgniarki mają podobne wykształcenie i doświadczenie, niemal wszystkie służyły w wojsku, niemal wszystkie należały do korpusu pielęgniarek imienia królowej Aleksandry. Moim zdaniem to trochę kłopot, że ciągle jeszcze żyjemy w tak silnym cieniu wojny. Starałam się wybierać kandydatki, które mają przyjemnie brzmiące nazwiska.
Emily wydawała się być z siebie dość zadowolona.
Biddy tymczasem się wyprostowała, uniosła brwi i spojrzała na nią z niedowierzaniem. Powolnym ruchem odłożyła na widełki słuchawkę telefonu, którą przed chwilą wycierała. Przeciągnęła jeszcze po niej ostatni raz, na co aparat zareagował buntowniczym odgłosem dzwonka.
– Czyli jeśli dobrze rozumiem – zaczęła jakby z zaskoczeniem w głosie – siostry rola w procesie wyboru nowej zastępczyni pielęgniarki przełożonej sprowadza się do tego, żeby wskazała siostra kilka kandydatek o przyjemnie brzmiących nazwiskach?
Przeszła przez pokój i raz jeszcze przeciągnęła ścierką po parapecie, a potem schowała ją do kieszeni fartucha. Potem odwróciła się i spojrzała Emily prosto w oczy. Kątem oka dostrzegła grupę pielęgniarek, które właśnie szły od strony Lovely Lane i za chwilę miały rozpocząć pracę na nowych oddziałach. Ich różowe fartuchy ładnie się prezentowały na tle poczerniałych od sadzy ceglanych ścian szpitala. Z przodu szła Pammy Tanner, jak zwykle trajkocząca i roześmiana. Wykrochmalony czepek chwiał się jej na głowie tak mocno, że lada moment mógł spaść i skąpać się w porannej mgle.
– Idą twoje dziewczyny – powiedziała do Emily, delikatnie tylko przechylając głowę w stronę okna. – Z tej siostry Tanner to liverpoolka pełną gębą, nie ma co. Potrzebuje dziesięciu słów, żeby wyrazić to, co by się spokojnie dało powiedzieć jednym. No i mówi całą sobą, wiecznie wszędzie jej pełno. Zauważyła siostra?
Biddy zamyśliła się na chwilę nad poranną świeżością młodych pielęgniarek. Wiedziała, że za dziewięć godzin będą zmęczonym krokiem stąpać w dół po schodach, a droga powrotna do domu pielęgniarek na Lovely Lane zajmie im dwukrotnie więcej czasu niż ten poranny spacer. Odprowadziła dziewczyny wzrokiem po schodach do wejścia do głównego budynku szpitala i spojrzała ponownie na Emily.
– Gdyby siostra to samo kryterium ładnego nazwiska zastosowała w odniesieniu do kandydatek na pielęgniarki, to sióstr Tanner i Brogan by tu dzisiaj pewnie nie było. Czyż nie mam racji?
– A cóż innego mogłam zrobić?! – wykrzyknęła Emily. – Na jakiej podstawie miałabym dokonywać wyboru? Przez to, że do pracy w szpitalach dopuszcza się tylko stare panny, wszystkie czterdziestolatki mają identyczne życiorysy. Nie ma tam nic nadzwyczajnego.
Biddy pokiwała głową ze zdumieniem.
– Miejmy tylko nadzieję, że siostra sama sobie w ten sposób nie narobi koło pióra! – rzuciła ze śmiechem.
– Bez obaw. One wszystkie służyły w korpusie pielęgniarek. Wszystkie były w wojsku. Wszystkie pracowały w szpitalach polowych. Wszystkie są niezamężne i wszystkie mają od ośmiu do dziesięciu lat doświadczenia zawodowego.
Emily wypowiedziała te słowa z udawanym tylko oburzeniem. Biddy, z którą łączyła ją szczególna więź, zwięźle ujęła w słowa cały absurd jej dalece niemerytorycznej metody selekcji kandydatek. Emily nie mogła nie przyznać jej racji, poczuła się trochę postawiona pod ścianą. Postanowiła zmienić temat.
– Wie pani co, a może bym się tak napiła herbaty i do tego przegryzła grzankę z bekonem – zaproponowała. – A na później chętnie bym sobie wzięła porcję tego tortu czekoladowego, który wczoraj tak pachniał z kuchni. Tego zapachu się chyba nie da z niczym pomylić. Taki tort na pewno poprawiłby nam obu humor. – Emily doskonale wiedziała, że Biddy zawsze chętnie rozmawia o jedzeniu.
– Bekon już pachnie – powiedziała Biddy. – I proszę sobie wyobrazić, że naprawdę mamy w kuchni czekoladę! Kucharka twierdzi, że po raz pierwszy od czterdziestego roku. Czyli od trzynastu lat. Wyobraża to sobie siostra? To już trzynaście lat, odkąd nam zabrakło czekolady!
– Czyli dobrze rozpoznałam zapach! – ucieszyła się Emily. – Czekoladę to z kilometra bym wyczuła. Niech mi pani wierzy, że jak tylko kucharka otworzyła wczoraj puszkę, to ja od razu wiedziałam, co się święci. Mimo że byłam w sali wykładowej.
– Szkoda, że nie widziała siostra miny Toma, jednego z pomocników portiera. To on ją przyniósł – powiedziała Biddy. – Aż się ślinił. Wszystkich to ucieszyło, nie ma co. Ale, ale… Siostra zamawiała przecież filiżankę herbaty i grzankę z bekonem, prawda? – Wypowiedziawszy te słowa, Biddy na chwilę przypomniała sobie o służbowej zależności między nią a Emily. Zwykle szybko jednak o tym zapominała i myślała o niej raczej jako o swojej podopiecznej.
Po drodze Biddy odchyliła pokrywę pojemnika na węgiel i dorzuciła nieco do kominka. Zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając Emily z własnymi myślami, po czym z uśmiechem na twarzy zbiegła schodami do kuchni.
– Co się tak cieszysz? – Madge Jones, operatorka centralki telefonicznej, opierała się o zlew, w którym stała filiżanka. Przyglądała się, jak drobna kucharka rodem z Chin piecze najlepszy biszkopt, jaki kiedykolwiek w życiu jadła.
– Wprost nie do wiary, jakim wzięciem cieszy się ta nasza kuchnia, odkąd się tu pojawiła czekolada – powiedziała Biddy, witając Madge uśmiechem. W hierarchii szpitalnego personelu pozamedycznego Madge plasowała się dość wysoko, mniej więcej na tym samym poziomie co główny portier Dessie Horton. Podobnie jak Dessie, ona również wykonywała pracę, przy której każdy inny człowiek by zwariował.
– Przyszłam tylko na chwilę, żeby się podelektować tym zapachem, Biddy – powiedziała Madge. – Tylko sobie nie myśl, że złapałaś szczęście za nogi czy coś. Takie same puszki trafiają dziś do wszystkich innych kuchni. Mogę sobie iść powąchać czekoladę gdzie indziej.
Obie kobiety się roześmiały.
– A co nowego? – zapytała Biddy, jednocześnie przygotowując tacę i smarując masłem dwie kromki zwartego białego chleba.
Madge podeszła bliżej, żeby nikt inny w kuchni jej nie usłyszał.
– Ciekawy telefon odebrałam… Zostałam na linii, żeby posłuchać. Oczywiście za często tego nie robię, wiadomo, względy prywatności.
Madge mocno zaciągnęła się papierosem, a Biddy tylko energicznie skinęła głową. Jej mina w żadnym razie nie zdradzała tego, co sobie w tej chwili myślała: Jasne, ty paskudna kłamczucho. Wiadomo przecież, że całymi dniami podsłuchujesz rozmowy. Biddy oczywiście nie mogła tego powiedzieć na głos. Madge często im pomagała i należało się z nią umiejętnie obchodzić. Lubiła czuć się ważna, więc lepiej było nie podważać prawdziwości jej słów.
Madge odłożyła papierosa do popielniczki, którą trzymała w dłoni, a potem powiedziała:
– Otóż dzwonił doktor Gaskell. Rozmawiał z jednym z lekarzy z regionalnego komitetu do spraw walki z gruźlicą w Manchesterze. Ze zdenerwowaniem opowiadał mu, że panna Haycock nie zgłosiła swojej kandydatury na drugą przełożoną pielęgniarek. Rzekomo napisał do niej list, w którym jednoznacznie dał jej do zrozumienia, że jeśli tylko złoży podanie, to tę posadę dostanie. Podobno zamierza ją namawiać, żeby zmieniła zdanie. – Tu Madge rzuciła nerwowe spojrzenie w stronę kucharki, a potem gestem zasugerowała, że należy tę informację zachować w tajemnicy.
Ona i Biddy miały niepisaną umowę. Informacje przekazywane przez Madge miały pozostać w wąskim kręgu wtajemniczonych. Jego uczestnicy mieli świadomość, że informacje, zwłaszcza te nie do końca jawne, mogą być w praktyce bardzo przydatne.
– No, to będzie rozczarowany, bo ona nie zamierza składać podania – odparła Biddy rzeczowo. – Zamierza za to czuwać nad siostrą Tanner, bo myśli, że te młode pielęgniarki sobie bez niej nie poradzą. Wydaje jej się, że jest aniołem stróżem tej małej. Ani myśli z tej roli rezygnować, dopóki dziewczyna nie zakończy szkolenia. Ani ja, ani doktor Gaskell, ani chyba nikt inny nie zdołamy jej nakłonić do zmiany zdania. To uparta babka i tu nie ma o czym dyskutować.
– Biddy, przecież wiesz, że to nie stanowiska jej potrzeba. Jej brakuje miłości.
Biddy podeszła do rusztu i długozębnym widelcem zdjęła z niego trzy ociekające tłuszczem plastry bekonu, które zaraz potem położyła na chlebie.
– A ty myślisz, że ja tego nie wiem? Tylko że ona nigdy nikogo nie pozna. Całymi dniami pracuje, po nocach zresztą też. Jeśli już robi sobie przerwę, to tylko po to, żeby odwiedzić ojczyma w domu weterana przy Dock Road. Cóż to jest za życie? Przecież wśród podstarzałych i schorowanych weteranów miłości raczej nie znajdzie? Musiałaby poznać mężczyznę w swoim wieku, bo dopóki to się nie stanie, Kupidyn na pewno nie dotrze ze swoją strzałą do tego jej mieszkanka. Nie ma szans.
– Tylko że prosto w twarz jej tego przecież nie powiesz. – Madge opłukała swoją filiżankę pod bieżącą wodą, z ukosa posyłając Biddy złośliwy uśmiech.
– Pewnie, że jej mówiłam. Dobrze się rozumiemy. Czasem mi się wydaje, że ona poza mną nie ma zupełnie nikogo. Ja w każdym razie nikogo nie widziałam.
– Dajże spokój, a co z tym nowym konsultantem z ginekologii? Z synem doktora Gaskella?
Pan Oliver Gaskell pracował na ginekologii już od ponad pół roku, ale pewnie musiałoby minąć jeszcze z pięć lat, żeby Madge – która sama zatrudniła się w szpitalu jeszcze przed wojną – przestała o nim mówić, że jest nowy.
– Ach, z nim to akurat wiązałam wielkie nadzieje – powiedziała Biddy. – On zresztą był wyraźnie zainteresowany. Tylko że ona nawet nie chce rozmawiać o jakimkolwiek romansowaniu. Jak tylko o nim wspominam, ona się od razu zamyka w sobie i zmienia temat. Ot i już.
Biddy nie wiedziała, że Emily swego czasu wykazała żywe zainteresowanie osobą Olivera Gaskella, a nawet raz się z nim umówiła na randkę. Potem go jednak przyuważyła, jak podczas balu lekarza tańczy wolny taniec z siostrą Tanner, trzyma ją w objęciach nieco zbyt blisko siebie i całuje we włosy. W tej jednej chwili wszystkie jej nadzieje na romans prysły jak bańka mydlana. U Emily nikt nie dostaje drugiej szansy, tym bardziej ktoś, za kim tak szalała jej protegowana Pammy Tanner. Zresztą w głębi duszy Emily i tak wiedziała, że Oliver i ona nie są sobie pisani.
Madge założyła ręce na piersiach ukrytych za czerwonym dzierganym bliźniakiem. Z uwagą przyglądała się świeżej warstwie jaskrawoczerwonego lakieru na swoich paznokciach. Farbowane na blond włosy owijały jej się pod brodą. Biddy, nie po raz pierwszy zresztą, zwróciła uwagę na nadzwyczajną urodę koleżanki, która przecież była już po pięćdziesiątce. W przeciwieństwie do niej Madge nie musiała się wspomagać lokówką ani przejmować haluksami. Zawsze świetnie się prezentowała. Uwielbiała jaskrawe kolory, nosiła pończochy ze szwem i buty na wysokim obcasie, a usta malowała zawsze najnowszą szminką z oferty Woolworths. W żadnym razie nie była „zwyczajna”, tym bardziej że błyskotliwości jej nie brakowało, a do tego wykonywała pracę, z którą nikt inny by sobie nie poradził.
– Chyba znam kogoś, kto czuje do niej coś więcej niż tylko lekką miętę – powiedziała Madge, odrywając wzrok od paznokci i przenosząc go na Biddy.
– A któż to taki? – zapytała Biddy, wyraźnie zainteresowana. – Znam go?
– Ależ oczywiście, że znasz. To Dessie. Jak ma okazję o niej mówić, to gęba mu się nie zamyka. Zresztą, idź się sama przekonać. Zapytaj go, jaka będzie pogoda dzisiaj po południu, a już on na pewno znajdzie jakiś sposób na to, aby o niej wspomnieć przy okazji.
Biddy się uśmiechnęła. Madge miała wypracowany telefoniczny głos, co budziło powszechny podziw. Wyraźnie wymawiała samogłoski i starannie akcentowała końcówki wyrazów, roztaczając wokół siebie aurę wyższości i wszechwiedzy. Dość skutecznie ukrywała w ten sposób swój walijski akcent. W Liverpoolu Irlandczycy lepiej dogadywali się z Chińczykami niż z Walijczykami, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Chociaż, jak Biddy często tłumaczyła swojej przyjaciółce Elsie, ci ostatni – czyli Walijczycy – wcale nie byli tacy źli, może z wyjątkiem tych uprzedzonych do przybyszów z Zielonej Wyspy.
Biddy założyła ręce na obfitych piersiach i spojrzała na nią z zadumą.
– Dessie, no proszę! Na to bym nigdy nie wpadła!
Dessie był przecież jej bliskim przyjacielem.
– Cóż, trudno się dziwić. To dlatego, że ty i Dessie tak dobrze się znacie. Człowiek czasem nie dostrzega tego, co się dzieje tuż pod jego nosem. On się w niej kocha od lat. Tyle że, moim zdaniem, jej by nawet do głowy nie przyszło, żeby dać mu szansę. Za długo się znają. Dlatego pomyślałam, że może mogłabyś coś w tej sprawie zdziałać. Coś tam zaczarować, upichcić jakiś magiczny napój, zadbać o to, żeby się znaleźli w tym samym pokoju. Mogłabyś zrobić coś, co by jej pozwoliło zobaczyć w nim nie tylko głównego portiera, z którym pracują w jednym szpitalu, ale też… No wiesz…
– Kogo? – Biddy ściągnęła brwi.
– Oj, Biddy, mężczyznę, z którym można by chcieć… Jezu! Biddy, no wiesz, iść do łóżka, wskoczyć pod kołdrę, rozerwać się trochę.
Biddy aż prychnęła. Przed chwilą włożyła sobie do ust okruchy tortu, które spadły z blachy na stół, i teraz o mało co się nimi nie udławiła. Aż jej łzy stanęły w oczach. Spojrzała na Madge.
– Litości! Właśnie do mnie dotarło, że myślę o niej jak o własnej córce! Na samą myśl o Dessiem i mojej szefowej aż mi włosy stają dęba. Weź ty już wracaj może do tej swojej centralki!
Madge tylko się uśmiechnęła i wymaszerowała z kuchni, stukając w podłogę cienkimi obcasami.
– Zastanów się! – rzuciła jeszcze na odchodnym. – Dwoje samotnych ludzi. Dwoje uroczych ludzi, Biddy. Sama dobrze wiesz, że to by mogło się udać.
Emily zmarszczyła brwi i spojrzała w kierunku zamkniętych drzwi. Słyszała odgłosy kroków Biddy, która po drewnianych stopniach schodziła do kuchni. Sama doskonale wiedziała, że raczej słabo poradziła sobie z selekcją kandydatek. Nie chciała dodatkowo rozczarować doktora Gaskella. Bo raz już przecież go rozczarowała, gdy nie złożyła podania.
Na parapecie jej okna wylądowała mewa, która chwilę wcześniej z charakterystycznym krzykiem przyleciała znad rzeki Mersey. Głośny stuk jej głowy o szybę poderwał Emily z krzesła. W tym samym momencie węgiel w palenisku w końcu osiągnął właściwą temperaturę i rozbłysnął jasnym płomieniem.
– Głupi ptak! – powiedziała Emily do mewy, która się odwróciła i zajrzała do środka. Spojrzała najpierw na kartki na biurku Emily, potem na jej twarz, a po chwili znów na blat stołu. Pielęgniarka się uśmiechnęła. Uniosła pióro i jeden z arkuszy, na który miała nanieść ocenę. Zaraz potem kartka wylądowała z powrotem na stercie.
„Siostra w ten sposób sama robi sobie koło pióra!”, przypomniała jej się przestroga Biddy. Mocno ją te słowa ubodły. Emily po raz pierwszy zwątpiła w słuszność własnej decyzji. Nigdy by tego otwarcie nie przyznała, ale w praktyce jakoś tak wychodziło na to, że Biddy zawsze miała rację.
Emily nie miała pojęcia o niechęci, z jaką przełożona pielęgniarek przyjęła decyzję doktora Gaskella, który właśnie dyrektorce szkoły powierzył wstępną selekcję podań. Doktor Gaskell tymczasem musiał się sporo natrudzić, żeby w ogóle przekonać siostrę przełożoną do utworzenia stanowiska drugiej przełożonej. W tym celu odwołał się do swojego gasnącego już uroku osobistego. Kilka tygodni wcześniej specjalnie umówił się z przełożoną pielęgniarek na spotkanie, żeby z nią ten temat omówić. Przełożona pielęgniarek nie miała zastępczyni od czasów wojny, odkąd siostra April odeszła do korpusu pielęgniarek, a potem została oddelegowana do pracy w szpitalach polowych. To było w czterdziestym pierwszym roku, dwanaście lat temu. Od tamtej pory nikt o niej nie słyszał. Niektórzy twierdzili, że przełożona pielęgniarek czeka na jej powrót. Że ciągle jeszcze liczy na to, że panna April pojawi się na schodach, przekroczy próg szpitala i wszystkich zaskoczy. Ona jednak nie dawała znaku życia. Listy wysyłane do jej rodziny wracały nieotwarte, a telefonów nikt nie odbierał.
Gdy w czterdziestym siódmym nadal nie było o niej żadnych wieści, przełożona pielęgniarek zaczęła się poważnie martwić. „Spróbuję się czegoś dowiedzieć”, uspokajał ją doktor Gaskell. Od zawsze należał do zarządu szpitala. Nikt, nawet przełożona pielęgniarek, nie pamiętał czasów, kiedy tak nie było. „Mam nadal sporo kontaktów w służbach medycznych armii, siostro. Ktoś na pewno zapamiętał pielęgniarkę o tak charakterystycznym nazwisku”.
Ostatecznie jednak całe to jego rozpytywanie nic nie dało, nadszedł więc czas, aby na stanowisko drugiej przełożonej powołać kogoś innego. Doktor Gaskell bardzo starannie dobierał słowa.
– St Angelus rozrasta się w takim tempie, że nam trudno nadążyć. Któż by pomyślał, że znajdzie się tylu brawurowych młodych kierowców samochodów i motocykli. Tylko wczoraj wieczorem w wypadku zginęło dwóch chłopców.
Siostra przełożona westchnęła.
– Ja się temu pomysłowi nie sprzeciwiam – odparła. – Po prostu, no cóż, liczyłam na to, że siostra April do nas wróci. Bardzo lubiła pracę w St Angelus…
Te ostatnie słowa wypowiadała już drżącym głosem. Z zażenowaniem odwróciła głowę, by ukryć łzy.
– Wiem, siostro, ale minęło już naprawdę dużo czasu.
Przełożona pielęgniarek nie mogła zaprzeczyć. Zaiste, sporo już czasu upłynęło, z czego wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę. Ludzie każdego dnia coraz dalej odsuwali od siebie myśli o wojnie. Dawali się porwać ekscytacji wszystkim tym, co miał im do zaoferowania pokój, w szczególności zaś nadzieją na dostatnie życie. Wielu nie chciało wspominać wojny, gdyż to było dla nich po prostu zbyt bolesne. W Liverpoolu każdy kogoś stracił albo znał kogoś, kogo wojna mocno doświadczyła.
– Zresztą, nie tylko o samochody i motocykle chodzi. Kolejni żołnierze wracają z wojska, przez co nasze porodówki pękają w szwach. Polityka NHS zmusza nas do pracy ponad siły. Jest pani przecież wykończona. Pracuje pani po dwanaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu. Do Florence Nightingale dużo pani oczywiście nie brakuje, ale trochę jednak tak.
Doktor Gaskell się uśmiechnął, a przełożona pielęgniarek w końcu ustąpiła.
– Ma pan rację, doktorze. Już prawie pół roku minęło, odkąd ostatnio odwiedziłam matkę. Muszę kiedyś wsiąść w pociąg i pojechać do niej do Lytham St Annes. Ma już prawie dziewięćdziesiąt lat. Nie powinnam zwlekać zbyt długo.
– Czyli postanowione! Zatrudnimy drugą przełożoną pielęgniarek. Poproszę siostrę Haycock o wstępną selekcję podań, żeby zostało ich osiem. No, to już wszystko, co chciałem zaproponować. Pani mi teraz poda ze sto różnych powodów, dla których moja decyzja jest niesłuszna. Tak to przecież funkcjonuje w tym szpitalu już od lat, prawda?
Na nic się zdały uśmiech i udawana skromność. Na siostrze przełożonej nie robiło to żadnego wrażenia.
– Doktorze Gaskell – oburzyła się. – Przecież to ja mam z tą osobą współpracować najbliżej. To musi być ktoś, z kim potrafimy się dogadać. Ktoś, kto nie wzbudzi moich zastrzeżeń.
– Czyli ktoś taki jak ja? – zażartował doktor Gaskell, unosząc pytająco krzaczaste siwe brwi.
Przełożona pielęgniarek znowu nie dała się zwieść.
– Zamierzamy powierzyć tej osobie szereg bardzo ważnych zadań, na które ja po prostu nie mam czasu. Poza tym musimy mieć pewność, że to będzie ktoś kompetentny. Nie mogę przekazać połowy moich obowiązków osobie, której nie mogę w stu procentach zaufać. To ja mam z nią na co dzień współpracować, nie zarząd. Będzie nadzorowała wdrażanie najróżniejszych zmian…
– Tak, dokładnie tak, siostro przełożona. I właśnie dlatego powinniśmy zdać się w tej kwestii na siostrę Haycock. – Doktor Gaskell nie wspomniał o tym, jak bardzo jest rozczarowany, że Emily nie skorzystała z jego propozycji i czym prędzej nie wysunęła swojej kandydatury. – Niechże się pani zgodzi. Pani i ja jesteśmy jeszcze ze starej szkoły. Nowe pokolenie lekarzy i pielęgniarek dowiodło w czasie wojny, że dobrze sobie radzi. Teraz wrócili do kraju i do swoich obowiązków. No i okazuje się, że mają zupełnie inne podejście. Na różne kwestie zapatrują się inaczej niż my. Łatwiej im nadążyć za tym nowym światem, o którym wszyscy ciągle mówią.
Przenieśli się do saloniku i zasiedli przed kominkiem, który gospodyni przełożonej pielęgniarek, Elsie O’Brien, w oczekiwaniu na wizytę starego doktora wypełniła drewnem po brzegi. Doktor Gaskell, który całe życie poświęcił leczeniu gruźlicy, nie znosił przesiadywania w chłodzie. On i przełożona pielęgniarek siadywali przy tym kominku od wielu, wielu lat. Ilu, tego żadne z nich nawet nie chciało pamiętać. Siedzieli w ciszy, którą przerywało tylko miarowe tykanie stojącego zegara, należącego niegdyś do matki siostry przełożonej.
Przełożona pielęgniarek umieściła ciężar ciała na krawędzi fotela, nogi schowała pod siedziskiem, a dłonie położyła na kolanach. Wpatrywała się w tańczące płomienie. Doktor Gaskell poznał ją jako młodą kobietę, ale teraz po raz pierwszy w życiu dostrzegł w jej profilu wyraźne ślady upływu czasu. Zaczął się zastanawiać, kiedy tak bardzo się postarzała. Czy wtedy, w czasie wojny, gdy siostra April zaciągnęła się do korpusu pielęgniarek? Czy może wtedy, gdy zakochała się w siostrze Antrobus, która okazała się być kompletnym przeciwieństwem siostry April, a przy tym okrutną kobietą, która robi, co chce, i niczym się nie przejmuje? Miała silną osobowość i wielkie ambicje. Przełożona pielęgniarek bardzo się na niej zawiodła, a dodatkowo jeszcze najadła wstydu przed całym szpitalem. Gdy w końcu siostra Tanner postanowiła stawić odpór siostrze Antrobus, przeniesiono ją z ginekologii na oddział nagłych wypadków, gdzie – jak zakładała przełożona pielęgniarek – nie miała już okazji spędzać zbyt wiele czasu z jednym pacjentem.
Przełożona pielęgniarek mocno przeżywała to, że na kilka tygodni stała się obiektem szalejących po całym szpitalu plotek, ostatecznie jednak zniosła to upokorzenie z godnością. Doktor Gaskell przypuszczał, że zapewne właśnie wtedy przegrała walkę z wiekiem – przez złamane serce i zranioną drwinami dumę. Nagle zrobiło mu się jej strasznie żal. W całym szpitalu chyba tylko on jeden zdawał sobie sprawę, że przełożona pielęgniarek darzyła siostrę April miłością. Przypuszczalnie zauważył to, jeszcze zanim ona zdała sobie z tego sprawę. On sam był zakochany w swojej żonie, którą uwielbiał i którą nie przestawał się zachwycać. To była kobieta, która dała mu syna i niezmiennie wspierała go w walce z gruźlicą, bez słowa skargi na to, jak wiele uwagi poświęca swojej pracy; towarzyszyła mu w myślach przez cały czas. To samo uczucie, które on żywił do swojej żony, dostrzegł też w oczach przełożonej pielęgniarek, gdy ta miała okazję pracować ramię w ramię ze swoją zastępczynią. W tych samych oczach zobaczył też tamtego dnia rozpacz, gdy siostra April po raz ostatni przekraczała próg szpitala. Potem widział, jak przełożona pielęgniarek usycha z tęsknoty. Współczuł jej tym bardziej, że nikomu o swojej miłości nie mogła opowiedzieć. Musiała ją na zawsze zachować w tajemnicy, a cierpienie przeżywać w milczeniu. Ileż siły ją to kosztowało! A potem zadurzyła się w siostrze Antrobus, która ją tak skompromitowała!
Doktor Gaskell przemówił teraz łagodniejszym tonem, jakby stał przy łóżku pacjenta.
– Proszę posłuchać – powiedział. – Pani i ja jesteśmy z innej epoki. Ten cały NHS wszystko zmieni. Nam trudno to zaakceptować, ale przecież pani wie, że nawet tych resztek samodzielności, które nam dziś pozostały, kiedyś będziemy się musieli wyrzec. Poprosiłem siostrę Haycock, żeby tym procesem pokierowała, z myślą o szpitalu, ale też z myślą o pani, Margaret. A tak szczerze mówiąc, również z myślą o sobie. Musimy podążać z duchem czasu.
Przełożona pielęgniarek gwałtownie uniosła głowę. Doktor Gaskell ostatni raz zwrócił się do niej po imieniu, gdy ją informował, że nie udało mu się nic ustalić na temat siostry April.
– Zostajemy w komisji rekrutacyjnej i zachowujemy głos, choć przedstawicielki zarządu szpitali okręgu liverpoolskiego pewnie uzyskają większość. Lepiej będzie, jeśli to siostra Haycock przygotuje listę kandydatek. Ona potrafi bardziej obiektywnie ocenić, kogo nam potrzeba. A tak zmieniając temat, ma pani jeszcze buteleczkę tej swojej sherry?
Przełożona pielęgniarek odpowiedziała mu uśmiechem. Doktor Gaskell zawsze potrafił z nią rozmawiać. Spośród wszystkich lekarzy w szpitalu tylko on jeden cieszył się jej autentycznym uznaniem. Podała mu kieliszek sherry, przy okazji spoglądając w twarz porytą zmarszczkami i otoczoną siwizną. On nigdy nie mówił, ile ma lat, ale dla wszystkich było oczywiste, że siedemdziesiąte urodziny obchodził już jakiś czas temu.
– Ile czasu nam jeszcze zostało? – zapytała, siadając z powrotem w fotelu.
– Nie mam pojęcia, ale gdy nasza godzina wybije, na pewno się zorientujemy. Przy odrobinie szczęścia wypadnie w tym samym dniu dla nas obojga i odejdziemy razem. A szpital będzie działał dalej… Tak to już jest, że im człowiek starszy, tym jego wkład bardziej blednie w świetle zasług ludzi młodszych i bardziej rzutkich.
– Kiedyż to pan nabył tyle życiowej mądrości? – zapytała przełożona pielęgniarek. W jej głosie dało się usłyszeć jakby nutę irytacji, która jednak szybko zniknęła, bo przecież lekarz miał rację. – Czasem dochodzę do wniosku, że toczę zupełnie niepotrzebne boje w różnych sprawach – stwierdziła. – Kiedyś było inaczej. Teraz jest trochę tak, jakbym potrzebowała udowodnić, że postawię na swoim. Tyle sił mi na to schodzi…
Doktor Gaskell próbował zmienić temat.
– A jak się czuje pani matka?
Matka przełożonej pielęgniarek mieszkała w Lytham St Annes, w jednym z najlepszych domów opieki. Pensjonariuszom zapewniano tam niemal hotelowe warunki, ale przełożona pielęgniarek musiała sprzedać swój rodzinny dom, żeby ten pobyt sfinansować. Zapewne próbowała zagłuszyć wyrzuty sumienia, które dręczyły ją dlatego, że poświęciła swoje życie, żeby opiekować się innymi, zamiast otoczyć troską własną matkę. Zgromadziła trochę oszczędności, trochę pieniędzy zostało jej też ze sprzedaży domu, ale po przejściu na emeryturę nie miała już dokąd pójść i nikogo, kto mógłby się nią zająć. Doktor Gaskell miał żonę i rodzinę. Siostra przełożona domyślała się więc, że jego przyszłość będzie wyglądać zgoła inaczej.
Gdy tak popijali razem sherry przy kominku, przełożona pielęgniarek z nadzieją rozmyślała o tym, że być może ten dzień, w którym przyjdzie jej się zmierzyć z emeryturą, biedą i samotnością, nigdy nie nastanie.
Na podwórzu Dessie Horton przywołał właśnie jednego ze swoich pomocników, który spiesznym krokiem szedł w kierunku szkoły pielęgniarstwa z metalowym wiadrem w ręce i rozsypywał po drodze węgielki.
– A ty dokąd się z tym wybierasz, Tom? – zapytał.
– Do Biddy. Prosiła, żebym doniósł węgla do gabinetu siostry Haycock. Właśnie tam idę.
– Wiesz co, Tom? Ja się tym zajmę.
Tom odstawił wiadro na bruk, poprawił czapkę i podrapał się po głowie, a potem spojrzał na Dessiego.
– Dessie, ale to jest moje zajęcie.
– Wiem, chłopcze, ale chciałbym, żebyś już wrócił na portiernię. Jake ma listę oddziałów, na które trzeba zanieść butle z tlenem. To ważniejsze niż węgiel.
Tom popędził w kierunku portierni z poczuciem ulgi, że w żaden sposób Dessiego ani nie zdenerwował, ani nie uraził. Podobnie jak wszyscy pomocnicy portiera, był wobec Dessiego lojalny. Dessie, wdowiec po czterdziestce, własnych dzieci nie miał, ale wszystkich swoich chłopaków traktował jak rodzonych synów, oni zaś darzyli go wielkim szacunkiem i ciepłymi uczuciami.
Na dźwięk otwierających się drzwi Emily uniosła głowę.
– O, witaj, Dessie. Cóż za niespodzianka! A gdzie Tom? Mam nadzieję, że nie jest chory?
– Nie, nic z tych rzeczy. Jake go potrzebuje. Skończył nam się tlen. Dzisiaj chyba na wszystkich oddziałach dużo się dzieje, na nagłych wypadkach też. Przełożona pielęgniarek mówi, że to przez smog, że ludziom się przez to ciężko oddycha.
Emily odwróciła głowę i wyjrzała przez okno na żółte kłęby dymu na tle ciemnoszarego nieba.
– Rzeczywiście duży dziś smog. Cóż to się dzieje, Dessie? Podobno zima ma być w tym roku sroga. Zapowiadają spore opady śniegu.
Przez krótką chwilę Dessie milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. Z każdą sekundą było tylko gorzej. Kiedyś przyglądał jej się z daleka, gdy przechodziła przez bramę w drodze do szkoły pielęgniarskiej. Była tak uroczo nieświadoma swojego wpływu na mężczyzn. Nawet Jake, zastępca Dessiego, człowiek szczęśliwie żonaty z Marthą, tracił zupełnie głowę, gdy siostra Haycock spojrzała na niego tymi swoimi przenikliwymi niebieskimi oczami. Pielęgniarki ją uwielbiały, dla nich była bohaterką. Zawsze ich broniła, zawsze je wspierała i zawsze dbała o ich interesy, przy okazji realizując też swoje plany. Determinacji i pasji z pewnością jej nie brakowało, ale prawdę mówiąc, była to istota samotna i wrażliwa. Dessiemu zawsze pękało serce, gdy widział, jak wieczorami wychodzi w odwiedziny do swojego schorowanego ojczyma Alfa. Znał jej historię, podobnie zresztą jak inni. Cała jej rodzina – matka i bracia – zginęli od bomby na George Street. Przeżył tylko Alf – dlatego że wybiegł z domu, żeby jej szukać.
Dopełniwszy formalności związanych z powitaniem, Emily wróciła do przeglądania dokumentów leżących na jej biurku. Dessie miał zamiar coś dodać, ale ostatecznie zmienił zdanie i tylko przesypał węgiel do pojemnika stojącego przy kominku. Wyprostował się i raz jeszcze na nią spojrzał. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, jak zawsze zresztą w ostatnich dniach na jej widok. Raz po raz znajdował pretekst, żeby zajrzeć do jej mieszkania, nawet jeśli jej akurat nie było. W zupełności wystarczała mu myśl, że przez chwilę będzie mógł oddychać tym samym powietrzem co ona.
Emily przeczytała coś, co wywołało uśmiech na jej twarzy, a potem mlasnęła i podniosła z biurka wieczne pióro. Zaczęła pisać, zupełnie nie zwracając uwagi na Dessiego. On wykorzystał okazję, żeby przez dłuższą chwilę przyglądać się kobiecie, o której ostatnio myślał niemal bez ustanku.
Uwielbiał jej loki, które zawsze starannie zaczesywała, ale które niezmiennie uciekały spod wsuwek i jeszcze przed lunchem znajdowały drogę na wolność. Uwielbiał jej drobny krok, jej wrażliwość, jej uśmiech i to, jak się chowała pod pielęgniarską peleryną, z którą za nic w świecie nie chciała się rozstać. Nie było chyba na świecie mężczyzny, który by się nie chciał zamienić miejscami z tą peleryną. Który by nie chciał otulić jej filigranowego ciała, który by jej nie chciał wziąć w objęcia. Patrzył przez chwilę, jak pisze, a potem wycofał się w kierunku drzwi i zamknął je za sobą możliwie cicho, by jej nie przeszkadzać. Raz jeszcze spojrzał na nią przez szybę nad mosiężną klamką. Ona nawet nie zauważyła, że wyszedł, ale jemu to nie przeszkadzało. Najważniejsze, że zna jego imię, że mu podziękowała za węgiel i popatrzyła w oczy. To wystarczy, żeby jakoś przeżyć tydzień, a może nawet więcej.
„Nieźle cię wzięło, Dessie”, powiedział sam do siebie, zeskakując po drewnianych schodach po dwa stopnie naraz. Nie zauważył Biddy, która stała na półpiętrze z tacą w rękach. Uśmiechnęła się do niego, gdy mijał ją z pustym wiadrem w dłoni i opuszczoną głową.
– Zaniosłeś węgiel do gabinetu siostry Haycock? – zapytała.
Dessie zatrzymał się w połowie schodów.
– Zgadłaś, Biddy. Dorzuciłem do ognia, a resztę do wiadra, z którego teraz aż się przesypuje. Będzie jej ciepło i miło.
– Tak, jasne. W sali wykładowej też by się przydał węgiel. Dwadzieścia dwie pielęgniarki zamarzają tam na kość.
– Jasne, Biddy. Zaraz wyślę Toma na górę.
Biddy uśmiechnęła się wymownie.
– A, no proszę, czyli tam się nie wybierasz osobiście? – Spóźniła się jednak z tą uwagą, bo drzwi zdążyły już zatrzasnąć się za nim z hukiem. – No cóż – wymamrotała. – Wychodzi na to, że Madge ma rację.
Emily podeszła do okna i podciągnęła je ku górze. Mewa wciąż spacerowała po odległej krawędzi szerokiego gzymsu z czerwonego piaskowca, nerwowo zerkając w jej kierunku. Emily położyła na zewnętrznym parapecie pół wyschniętego ciasteczka z mąki ararutowej.
– No masz, durne ptaszysko – powiedziała. – To dla ciebie. – Ptak spojrzał na ciasteczko, a potem na Emily. – Smacznego – dodała pielęgniarka. – Tylko się pospiesz, bo lada moment lunie deszcz.
Właśnie chowała głowę z powrotem do środka, gdy zobaczyła Dessiego, który spiesznym krokiem szedł przez dziedziniec. Jeden z chłopaków podbiegł do niego i przejął z jego rąk puste wiadro na węgiel. Uwagę Emily zwróciło to, jak czule Dessie najpierw przesunął czapkę chłopaka na tył głowy, a potem ponownie na dawne miejsce. Usłyszała też, jak chłopak wykrzykuje ze śmiechem: „Auć, Dessie!”.
Drżąc lekko z zimna, zamknęła okno, po czym wzrokiem odprowadziła Dessiego do portierni.
Do pokoju weszła Biddy. Postawiła tacę na biurku.
– No, to się nazywa napalić w piecu! Przyniosłam też filiżankę dla siebie, poczęstuję się z twojego dzbanka – powiedziała do Emily, która wciąż jeszcze stała do niej plecami i patrzyła przez okno.
Biddy podała jej filiżankę i wtedy zobaczyła, że Dessie znika za rogiem. Spojrzała na Emily i doszła do wniosku, że to na niego patrzyła pielęgniarka.
– Co się właściwie stało z żoną Dessiego? – zapytała Emily.
Biddy postanowiła skłamać – powiedzieć jej to, co powiedziano Dessiemu – ponieważ jednak wiedziała, że przyjdzie jej to z trudem, postanowiła ograniczyć relację do minimum.
– W porcie wybuchła bomba. Tego samego wieczoru.
Emily spojrzała na Biddy i wzięła od niej filiżankę wraz ze spodeczkiem. Więcej wyjaśnień nie potrzebowała. Dokładnie wiedziała, co Biddy chce przez to powiedzieć. Dessie stracił żonę tego samego wieczoru, kiedy zginęła i jej rodzina. Oboje dużo wycierpieli, ale podobnie jak wszyscy mieszkańcy Liverpoolu, którzy stracili bliskich podczas wojny, woleli cierpieć w milczeniu.
– To aż dziwne, że on nikogo nie ma, że się nie zaręczył ani nic… To przecież uroczy człowiek. Spodziewałabym się, że jakaś zmyślna i zaradna kobieta szybko go usidli.
– Dessie nikogo nie ma. Długo był w żałobie, a teraz myśli tylko o swoich chłopakach oraz ich rodzinach. To taki nasz lokalny bohater, przynajmniej na Dock Road.
Emily skinęła głową, bo o tym to akurat dobrze wiedziała. Miała zamiar podejść do biurka, ale ku swemu zaskoczeniu stwierdziła, że Biddy stoi tuż obok niej przy oknie.
– Matko Boska! – wykrzyknęła Biddy. – Nie do wiary! Ptak nam przyniósł ciasteczko i położył na parapecie!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI