Читать книгу Poganka - Narcyza Żmichowska - Страница 2
II
ОглавлениеW domu rodziców obchodzono Wigilię Bożego Narodzenia. Dzieci się pozjeżdżały, bo już nie wszystkie pod rodzinnym żyły dachem. – Dwóch braci ożenionych, Adam i Józef, w dalszych mieszkali okolicach. – Trzy siostry poszły za mąż: Julcia, Bronisia i Terenia. – Karol wojskowo służył w Królestwie i z Lubelskiego na czas krótki tylko za urlopem przyjechał, Cyprian gdzieś aż z Rzymu ostatni list pisał, ja sam z Węgier wracałem, a przy rodzicach aniołem pociechy tylko Ludwinka została – moja Ludwinka zawsze blada, zawsze smutna, zawsze, nawet w chwilach radości swojej, jakby za szczęściem nieujętnym6 tęschniąca7. – Ja dziś myślę, że Ludwinka musiała żyć z jakimś utajonym w głębi duszy cierpieniem, jak nieraz kwiatki te kochane jej rosną długo z zjadliwym w cieniu swych listków owadem. Na pewne jednak ręczyć za to nie mogę, Ludwinka nigdy, przed nikim się nie skarżyła.
Wtedy na wigilię, stół długi białym obrusem przykryto, świeżym sianem podesłano i gdy pierwsza gwiazdeczka błysnęła, na odgłos dzwonka zgromadziliśmy się wszyscy koło niego – rodzice, dzieci, wnuki, domownicy.
Matka wzięła opłatek i podając go ojcu:
– Do wsiego roku! – rzekła uroczystym, choć lekko drżącym od wzruszenia głosem – do wsiego roku, mężu mój, dzieci wszystkie moje – Do wsiego roku! – Niech każde z was tak kiedyś łamie się chlebem Bożym z rękoma dzielnych synów, szczęśliwych córek, pięknych wnucząt, przyjaznych sług domu swojego; niech kiedyś dłoń, co na jego dłoni z niezawiedzioną ufnością przez długie lata się wsparła, tak mu poda święcony opłatek, jak ja w tej chwili ojcu waszemu podaję – Amen – odpowiedzieliśmy wszyscy – i rodzice rozłamali się opłatkiem, a potem matka szła koleją od najstarszych do najmłodszych, każdemu dając część jego i tej części cząstkę oddaną przyjmując; lecz gdy Terenia w następstwie rękę wyciągnęła, matka cofnęła się nieco i łzy jej w oczach stanęły.
– Nie, to kolej oddalonego – rzekła – na imię Cypriana z błogosławieństwem moim, niech będzie aż do chwili jego powrotu ten kawałek opłatka zachowany – i według słów swoich szła go na bok odłożyć…
W tej chwili drzwi się rozwarły – ktoś na progu stanął…
– Matko, syn wraca o dział swój w szczęściu rodzinnym się upomnieć – przemówił głos tak dobrze znany, że każda pierś go okrzykiem radości odbiła.
– Cyprian! nasz Cyprian…
W istocie brat mój Cyprian, malarz, wędrowiec, artysta powrócił…
– Albercie filozofie! powiedz mi, czy jest przeczucie?…
Ha! szczęście twoje, że tak poważnie skinieniem głowy potakującą dałeś mi odpowiedź, bo cię miałem zaraz drugim uderzyć zapytaniem: dlaczego mnie na wejście Cypriana serce się boleścią ścisnęło?
Tak jest, moi państwo, wyraźnie mówię, boleścią, chociaż w pierwszej chwili nie umiałem jej od wielkiej radości rozróżnić.
Po kilku latach rozstania witać brata, wspólnika myśli i zabaw dziecinnych, witać ze łzą w oku, drżącą ręką i bladym czołem, mnie się to zdawało, tylko nowym jakimś na uczucie szczęścia sposobem. Sposób dziwny jednak… później dokładniej zdałem sobie z niego sprawę i dziś ręczyć mogę, że on był tylko boleścią przerażenia.
Cyprian matkę najpierw uściskał, ojca rękę najpierw ucałował, a potem siostry jedna przez drugą cisnęły się ku niemu, a które z nich dzieci miały, to mu je wyciągały na ręku, do wcześniejszej pieszczoty, na lepsze powitanie. – Ja ostatni się zbliżyłem.
Cyprian objął mię za szyję, lecz nim do piersi przycisnął, zatrzymał się jakby zdziwiony – oczy jego utkwiły w mej twarzy, dłonie zesztywniały niby na moich barkach – i tak mię trzymał przez chwilę oddalonego ich wyciągnięciem – i tak patrzył ciągle na mnie – i tak dziwny uśmiech zachwycenia z ust jego rozświecił, że sam go nie pojmując, odśmiechnąłem się także i niby przemocą uwalniając się z narzuconego rozdziału:
– Cóż to? – rzekłem – czy Beniamina tylko nie poznałeś?
– Och! Matko, jaki on cudnie piękny! – zawołał Cyprian do stojącej za nim, odwracając się nieco.
– Więc dlatego już mię i przywitać nie chcesz?…
Cyprian przywitał może radośniej niż nasze całe rodzeństwo, ale czy serdeczniej?… ja nie wiem, jednak z pewnym wyrzutem mu rzekłem:
– Zdaje mi się, żeś w tej chwili więcej malarzem niż bratem.
– Prawda – odpowiedział przycichłym, uciętym głosem i znowu patrzył na mnie.
Bo ja podobno piękny, ale to bardzo piękny wtedy byłem – dzisiaj nie wierzyłabyś temu Anno, i wy wszystkie zaprzeczyłybyście – dzisiaj oczy mi wpadły, wyblakły, zagasły – włosy zrzedniały, bodaj czy już i siwieć nie zaczynają, skóra na chudych policzkach urysowała się szkaradnymi zmarszczkami – cera nie sczerniała i nie zbladła, tylko zaschła, niby jakiś papier zbrudzony – a usta wykrzywiły się w taki nałogowy uśmiech niesmaku, że wesołym aż nudno patrzyć na mnie. Co to jest tak się zestarzeć w dwudziestym szóstym roku swego życia!… wszak prawda, moje panie, że to się nie godzi? Ha! przynajmniej na pociechę mogę powiedzieć sobie, że kiedyś piękny byłem… piękny… piękny…
Cyprian ile razy spojrzał na mnie, to mu niby jaśniejsza myśl widomie po twarzy przeciągała – czasem zamykał oczy, jak gdyby tej myśli chciał się lepiej w swojej własnej głowie przypatrzyć, a czasem też coś go niby gniewało na mnie i brwi marszczył, warg przygryzał. – Ta ostatnia zmiana coraz częściej zaczęła mu z końcem wieczerzy na rysy wybijać, bo ja także baczniejszą na niego zwróciłem uwagę.
Gdy pierwsze uniesienie wzajemnych powitań uspokoiło się nieco, gdy twarz Cypriana uściskami ożywiona, przejściem nagłym pod światło i ciepło rozgrzana, zaczęła powoli do zwyczajnego wracać układu – aż mię zimno wskroś przejęło, tak okropnego wyniszczenia śladów na niej dostrzegłem.
Cyprian miał wszystkie rysy ojca, lecz jasne włosy i płeć białą matki. – Teraz, rysy owe wyciągnęły się bez żadnej proporcji, płeć niegdyś tak świeża nabrała kredowej martwości, otwory oczu zwiększyły się wprawdzie, ale oczy gdzieś pod czoło głęboko uciekły – wyłysiał, ot, więcej prawie niż ja dzisiaj, nos mu okropnie zgarbaciał, broda naprzód wyszczerzyła, – szczęki kościste ledwo skóry nie przebijały.
Matka trwożliwie spoglądała na niego – zapewne uważać to musiał, bo przez chwilę milczący i niby znużony, ożywił się znowu, zaczął głośno rozmawiać, śmiać się, opowiadać tysiączne swej podróży szczegóły. Nawałem słów, jak widać, i prędkością poruszeń, chciał Cyprian oszukać ten wzrok matki badawczy, smutny, a niemylny, chorobliwe usposobienie zwyciężyło go jednak na chwilę – zaciął się nagle i długo tłumionym kaszlem wybuchnął.
Między kobietami ruch niespokojny powstał. – Cyprian skinął na nie, żeby jemu i sobie dały pokój – usta chustką zasłonił, a potem ostatek napadu w pusty śmiech przeprowadził.
– To nic, to nic, zakrztusiłem się tylko – rzekł, prędko chustkę do kieszeni chowając.
Ja siedziałem tuż przy nim i sam jeden spostrzegłem, że krew była na chustce.
– Ten kielich waszej spokojności święcę – mówił dalej wesoło.
– Napij się lepiej wody – szepnąłem mu z cicha i po karafkę sięgnąwszy, niby nie naumyślnie trąciłem go tak mocno, że wszystko wino z kieliszka na obrus się rozlało.
Cyprian zwrócił się ku mnie niecierpliwym ruchem.
– Braciszku, trochę jesteś niezgrabny – to szkoda – i z wyraźnym niezadowoleniem patrzył mi w oczy – przetrzymałem wzrok jego.
– Napij się wody – powtórzyłem wpół z prośbą, wpół z rozkazem.
– Napiję, czego chcesz Beniaminku – odpowiedział trochę rozjaśniony uśmiechem – napiję choćby i octu z żółcią, bo znów jesteś prześliczny, ale jednej rady mojej usłuchać musisz…
– Trzech rad twoich Cyprianie – tylko ty dwa słowa przyjmij ode mnie – jesteś chory – rzuciłem mu do ucha.
– O tym potem – rzekł jak najobojętniej i wypróżnioną szklanką mocno w stół uderzył, by zgłuszyć zamienione ze mną wyrazy.
– Moja rada, Beniaminie, jest ta, że przede wszystkim powinieneś być szczęśliwym – ale to powiadam ci, koniecznie szczęśliwym, bo jak nie, to zbrzydniesz – zbrzydniesz tak okropnie, że nawet Ludwinka, która wszystko smutne lubi, nie pozna cię wtedy i minie ze wstrętem.
Poczciwa siostra zaprzeczyła temu co prędzej – lecz Cyprian nie chciał ustąpić.
– Z zupełną pewnością wyrokuję w tym względzie – mówił on – studiowałem jako malarz różne przemiany, różnych wrażeń i na różnych rysach – przysiąc wam mogę, że Beniamin okropnie zbrzydnie w nieszczęściu – bo jego twarz do odbijania samej tylko radości stworzona…
Och! już co wtedy, to się sam za sobą ująłem.
– Radośną ją widzisz w tej chwili – rzekłem – może nawet dziecinną jeszcze, ale skąd tobie być prorokiem moich uczuć w chwilach odmiennych, mojej twarzy w niepewnej przyszłości? Więc ja tak słaby i wątły jestem? – a niedawno chwaliłeś piękność moją – jaką piękność? czy roślinną – według gatunku i koloru – zdrowia i czerstwości. – Ja myślałem, że mi z czoła za pierwszym spojrzeniem wyczytałeś wszystkie ducha tajemnice i dojrzawszy w nich własnej istoty odbicia – tym artystycznym słowem „piękny” powitałeś – a ty, jak teraz poznaję, tylko linię i farby miałeś na pamięci.
– Gniewaj się, gniewaj dziecko moje – z uśmiechem na te wszystkie wyrzuty odpowiedział.
Ja się nie gniewałem, ale mi się okropnie smutno zrobiło.
– Cyprianie – rzekłem po chwili – choćby się nawet miała ziścić twoja przepowiednia – mniejsza o to, ja śmiało nieszczęście do walki wyzywam, będę brzydszym, ale będę lepszym.
– W nieszczęściu?
– Tak jest! w nieszczęściu, kiedy spróbuję wszystkich sił moich, użyję wszystkich praw człowieczeństwa – bo walka z nieszczęściem jest najwyższym prawem – bo walka z nieszczęściem jest siłą najwyższą!
Coś ja podobno i więcej o tym mówiłem, lecz teraz słówka sobie nie przypominam nawet, a choćbym chciał z natchnienia brak wspomnień wynagrodzić, to doprawdy trudniej jeszcze, nie mogę ani w uczuciu, ani w rozumie znaleźć coś podobnego – do tych błogosławionych marzeń świeżej wyobraźni. – Wzniosłem nieszczęście do potęgi ideału – na cześć jego złożyłem hymn i ostatnią myślą ostatniej zwrotki jego cisnąłem złym losom najdumniejsze wyznanie. Szalony!…
Cyprian słuchał, patrzył się – uśmiechał – gdym skończył, jego białe, długie palce od niechcenia zamieszały się w moje po góralsku na ramiona spadające włosy i rzekł niby sam do siebie:
– Jakie to dziecko! jakie to piękne dziecko jeszcze! – On nie wie, że w najwyższości swojej, istota ludzka ma tylko władze używania, zdolność do szczęścia – siły do stwarzania rozkoszy – a jednak choć od matki, to słyszał przecież o dziewiątym niebie, gdzie twarz w twarz z Panem Bogiem przez całą wieczność wybrani się radują… Walka z cierpieniem… jemu się zdaje, że to będzie chwila takiej improwizacji, jaką teraz ułożył, takiej gry nerwów, takiego przyspieszonego krwi obiegu, jak go obecnie doświadczył – moje najdroższe, najśliczniejsze dziecko – to będzie jednak zupełnie coś innego – a palce jego przez całą długość włosów moich musnęły – to będą te włosy – mówił dalej – te cudnie, słoneczno promieniejące włosy, zrzedniałe i zsiwiałe od nocy bezsennych; to będą te myśli, dziś grające po mózgu tysiącem obrazów tęczowych, zawikłane w jakieś obliczania wypadków, czynów, prawdopodobieństw i fałszów – to będą te piersi tchnące dziś pełnią życia, zachrzypłe8 kaszlem, zerwane astmą; – to będzie to oko szklisto-czarne, powleczone siatką krwawych żyłek i żółcią nabiegłe – to będzie choroba, odrętwiałość, wielki kłopot o majątek, o kobietę, o jakiś plan życia może, ale nie będzie walka z nieszczęściem, jak ty ją sobie wyobrażasz, Beniaminku. – Tobie się zdaje, że nieszczęście wygląda jak biały anioł w czarne krepy uwinięty, z gorejącym mieczem w dłoni i dlatego chciałbyś z nim pójść już w zapasy – och! wierzę bardzo, że nie zbrzydłbyś wtedy – lecz ja ci powiadam, że nieszczęście wcale nie anioł żaden – nieszczęście wygląda jak pies, co milczkiem kąsa, jak stara dewotka, co pobożnie obgaduje, jak Żyd lichwiarz obszarpany, co dukaty obrzyna, i co ci wszystką złotą monetę życia twojego fałszuje – nieszczęście wygląda jak pijanica nad rankiem – jak nietoperz – jak błoto – jak palce z zanokcicą – jak brudna chustka od nosa – fe! fe! słuchaj mojej rady, bądź lepiej szczęśliwym Beniaminku – i głośnym śmiechem, a cichym kaszlem zakończył.
Nikt z nas się nie zaśmiał wzajemnie – każdemu ciężko było pod słowami owej dziwnej ironii – Bronisława tylko rzekła:
– Zabawnie wypowiedziałeś wielką prawdę, Cyprianie – ależ na drugi raz nie ubieraj jej w takie łachmany, bo się dzieci straszą, – i schyliwszy się do wspartego o jej kolana synka – prześlicznego chłopczyny, z szerokim, bladym czołem, z wielkimi, ciemnymi oczyma:
– Nieszczęście, mój Bohdanie, brzydkie jest bardzo – przydała – gdyż nieszczęście to jest – złe, które się zrobiło, i dobre, którego się zrobić nie mogło – grzech twój lub grzech ludzi, braci twoich – unikajże nieszczęścia.
Chłopczyk zamyślił się i po chwili odpowiedział:
– Będę unikał, matko.
Nic nie mówiąc, wskazałem go Cyprianowi – Cyprian zrozumiał tę przymówkę, lecz wstrząsnął głową – popatrzył trochę i rzekł niedbale:
– To wcale co innego – Bohdan starszy od ciebie – on dziś – a ty jutro.
W żaden sposób nie mogliśmy się porozumieć.
Na koniec też i wieczór się skończył – wszyscy spać poszli według tego, jak gdzie komu starania Ludwinki nocleg przyrządziły.
Karol, Cyprian i ja dostaliśmy maleńką na poddaszu izdebkę.
Cyprian pierwszy się położył i o zgaszenie świecy upomniał. Zmęczonemu podróżą, choremu nawet, jak to z twarzy jego było widać, nie chcieliśmy chwil do spoczynku potrzebnych zabierać. Poszliśmy oba za jego przykładem, skoczyli prędko w łóżka nasze i prędzej jeszcze zasnęli owym smacznym, błogosławionym, pierwszym snem wszystkich nocy spokojnej jeszcze młodości – przynajmniej ja tak usnąłem.
Nagle, w parę godzin może, blask mię jakiś przebudził. – Patrzę – aż tu Cyprian stoi nad moim łóżkiem.
W jednej ręce trzymał on zapaloną świecę, a drugą tak jej płomień obejmował, żeby cień w stronę Karola padał, całe zaś światło na mnie – przez rozchrzestaną9 koszulę widać było jego piersi zapadłe, i wszystkie kości z anatomiczną dokładnością spod skóry się rysujące – rzekłbyś, że to szkielet jaki z lekka tylko cielistą błoną pociągnięty, lecz za to całe życie trupich piersi do twarzy jego uciekło, – była to twarz na ową chwilę grą nerwów i muskułów, do pierwszej młodzieńczości wrócona – były to oczy ciepłym promieniem bijące – usta, purpurą świeżej krwi wypełnione, czoło, jakby od niewidzialnej gwiazdy jaśniejące – była to jednym słowem głowa wskrzesiciela – na ramionach umarłego. – Sprzeczność uderzająca, niesłychana a cudna.
Pod jej urokiem, w chwili niespodzianego przebudzenia, nawet sobie wyrazów na zapytanie dobrać nie mogłem – przetarłem tylko oczy, zerwałem się i usiadłem. – Brat lekko mię znów ręką na posłanie przechylił i dał znak milczenia.
– Cóż to jest? – spytałem go się wreszcie.
Cyprian trochę brwi zmarszczył, siadł na brzegu łóżka, świecę jeszcze zupełniej ku twarzy mojej obrócił, ale nic nie odpowiedział.
– Cóż to jest? – powtórzyłem raz drugi.
Znowu milczał – lecz po chwili:
– O czym ci się śniło? – zagadnął mię wzajemnie.
– Nic a nic nie pamiętam – odrzekłem, gdyż tak było w istocie.
– To bardzo źle, Beniaminie – spróbuj, może przypomnisz sobie.
– Doprawdy, nie mogę ani słówka.
– A ja bym dał sobie lewą rękę po sam łokieć uciąć, żebyś mógł.
– Nie czekaj na to Cyprianie, bo się przeziębisz jeszcze. – Jak można z takim kaszlem w noc Bożego Narodzenia wstawać boso i nawet płaszcza nie zarzucić.
Brat syknął i ust przygryzł.
– Ja pytam, co ci się śniło? – powtórzył z przyciskiem.
– Pomówimy o tym, tylko weź co cieplejszego na siebie lub połóż się przy mnie.
– Słuchaj, Beniaminie – rzekł brat z powściągniętą, ale widoczną niecierpliwością – mnie dalibóg żadne alpejskie zimno nie szkodziło – spałem kilka razy pod śniegiem – byłem na górach, gdzie mi oddech w ustach marznął i wróciłem stamtąd zawsze zdrowszy, rzeźwiejszy; – lecz jednego dnia, gdym się rozgniewał, zaraz mi krew nosem i ustami buchnęła – przestrzegam cię o tej ułomności mojej braciszku – nie gniewaj mnie. – Bo to, widzisz mój drogi – ciągnął dalej, jakby zgadując niespokojne zadziwienie moje – są chwile życia, których nie trzeba na drobniuteczkie wrażenia roztrwaniać: – „a to się zaziębisz – a to weź co ciepłego – a to jedz – a to pij – a to tak – a to owak”. – Cierpieć nie mogę całej tej trzygroszowej troskliwości – jeśli na nią będziesz uczuciem szafował, to kiedyś w wielkim przesileniu i serca ci zabraknie. – Mnie jak o życie chodzi o przywołanie twego sennego widziadła – mnie w głowie przyszłość – sława… a ty kaszel przypominasz i gdybym pozwolił tylko, byłbyś bzowymi ziółkami zaczął mię częstować. – Czyś ty Niemka rozkochana, czy siostra szpitalna? – Toć to wytrzymać trudno!
– No już nic, już nic nie powiem – lepiej ty mów, czego chcesz?
– Chcę wiedzieć, o czym ci się śniło?…
– A to dziwny człowiek! chyba z natchnienia naprędce sen jaki ułożę.
– I owszem, proszę, układaj…
– Otóż słuchaj – śniło mi się, że z drżącą lampką w ręku spuszczałem się do głębokiej pieczary – w pieczarze były skarby tak wielkie…
– Kłamiesz Beniaminie, ja ci mogę lepiej twój własny sen przypomnieć – zastanów się tylko, czyś nie roił, że byłeś Grekiem w pięknych młodej Grecji latach.
– Och! nie, za to ci ręczyć mogę – we wszystkich snach przeszłego i przyszłego życia, jestem zawsze tatrzańskim górnikiem – synem ojców moich.
– Alboż ty wiesz, Beniaminie? może ci się też śniło, że byłeś poetą, lecz zrozumiejmy się dobrze – nie takim poetą z piórem w ręku, z palcami w atramencie uwalanymi, nad drewnianym stolikiem, a do tego jeszcze w szlafroku i pantoflach – och! nie, może ci się śniło, że byłeś poetą w dawnych wiekach i na młodszej ziemi, że miałeś siedmiostrunną lutnię w dłoni, a nad sobą tylko niebo, a dokoła siebie zamiast czterech ścian wilgotnego muru, przestrzeń bez końca i mur życiem bijących piersi. I wtedy śpiewałeś sobie pieśń wielką, głośną, śmiałą, a lud słuchał – czuł – wierzył – i śmiał się, i płakał – i w żelazne miecze dzwonił według tego, jak pieśń brzmiała. – A pieśń twoja Beniaminie – i wieniec olimpijski twój – bo dla tłumu wielu śpiewało, lecz ty sam zwyciężyłeś – tobie tłum ludu padł pod nogi i bracia-mistrze się ukorzyli. – No, cóż myślisz? snem takim, czyżby śnić nie warto – chociażby potem zaniemieć10 na wieki…
– Prawdę rzekłeś, bracie, ty lepiej ode mnie moje własne sny pamiętasz – snem poety ja nieraz marzyłem, ale bez wieńca olimpijskiego – bez ukorzonych współzawodników – bez tłumów u nóg moich – marzyłem tylko, że wszystkie serca tętnem krwi mojej biły – że w moim uczuciu spromieniło się każde w świat Boży rzucone uczucie – że byłem ze wszystkimi i wszyscy byli ze mną – nie niżej, nie dalej, tylko tuż pod bratniej ręki dotknięciem, tuż w samym dźwięku mej pieśni.
6
nieujętny – nieuchwytny. [przypis edytorski]
7
tęschniący – ortografia, przy której Narcyza Żmichowska upierała się, upatrując w takim zapisie odwołanie do słowa tchnienie. [przypis edytorski]
8
zachrzypły – dziś: zachrypły. [przypis edytorski]
9
rozchrzestany – rozchełstany; niedbale rozchylony. [przypis edytorski]
10
zaniemieć – dziś popr.: oniemieć. [przypis edytorski]