Читать книгу Nie tylko na Święta - Natalia Cox - Страница 6

Rozdział 1

Оглавление

T.S. Eliot nie miał racji. Najokrutniejszy miesiąc to grudzień. Jeśli nie dobije cię bezwstydna komercjalizacja świąt Bożego Narodzenia, zrobi to potworna londyńska pogoda. Rankiem w drodze do pracy, gdy deszcz lał strumieniami, zamiast odpowiadać na maile zaczęłam myśleć, co jest nie tak z okresem świątecznym. Lista Dziesięć powodów, dla których nienawidzę Bożego Narodzenia ułożyła mi się prawie sama.

1. Zwrot „Wesołych świąt” – niby życzenie, ale brzmi jak rozkaz, któremu mam się ochotę natychmiast przeciwstawić.

2. Taki sam zwrot w innych językach np. „Feliz Navidad”, „Joyeux Noël”, „Yuletide Greetings”. Skoro nie podoba mi się po angielsku, nie chcę go też po francusku czy hiszpańsku.

3. Biurowe imprezy świąteczne, które tak naprawdę są żałosnym pretekstem dla zaobrączkowanych pracowników, by za dużo pić i pozwalać sobie na więcej. (Chyba że chodzi o Seana z księgowości, który może sobie pozwalać ze mną, na co tylko zechce).

4. Pijani kolędnicy w metrze, na przykład ten brzuchaty koleś w papierowej koronie, który wczoraj wieczorem zasnął obok mnie w pociągu linii północnej i zaślinił mi płaszcz. Szczerze mówiąc, moje wykonanie Santa Baby, do którego doszło na linii Jubilee w zeszły czwartek, również sprowokowało parę rozdrażnionych spojrzeń. Ale to koleżanki mnie namówiły. I były jeszcze bardziej pijane ode mnie.

5. Idiotycznie wielkie kręgi cheddara zamiast normalnego jedzenia na imprezach. Choć uwielbiam ser, potrzebuję też bułeczek z parówkami.

6. Grzane wino. Dlaczego ludzie tak się podniecają bułgarskim sikaczem, zaprawionym wielką ilością cukru i przypraw? Szczególnie że następnego dnia ma się po nim monstrualnego kaca. Jak ja teraz.

7. Kalendarze adwentowe z czekoladkami. To już jakieś marketingowe szaleństwo. Ludzie, kupcie sobie porządną tabliczkę czekolady pierwszego grudnia i nie rozdrabniajcie się!

8. Dekoracje świąteczne o disneyowskiej tematyce, zwłaszcza te na Oxford Street. W kwestii hollywoodzkiej estetyki świątecznej powinniśmy być jak Nancy Reagan i „po prostu powiedzieć nie”.

9. Kartki świąteczne ze zdjęciami pociech, podkładane jak miny do mojej skrzynki pocztowej, żebym nie zapomniała, że mam trzydzieści jeden lat i jeszcze się nie rozmnożyłam.

10. Elfy. Te wkurzające. Czyli praktycznie wszystkie.

Żeby było sprawiedliwie, postanowiłam sporządzić konkurencyjną listę: Wszystko, co podoba mi się w świętach.

1. Keks.

2. Prawdziwe choinki (te, które ładnie pachną i spowodują niewypowiedziane tragedie przyszłych pokoleń z powodu globalnego ocieplenia).

3. Dni wolne od pracy.

No tak, dziesięć do trzech to raczej średni wynik, więc nad tą drugą listą muszę jeszcze popracować. W tej chwili jednak, gdy przedzieram się przez tłum na Oxford Street, urok świąt jakoś do mnie nie dociera. Święta stały się ostatnio parodią samych siebie: pozostałości wiktoriańskiego uroku od dawna znikły, zmiecione czarnym piątkiem i świątecznymi wydaniami Top Gear. Na Bond Street muszę się przepychać przez tłum rozgorączkowanych japońskich turystów, fotografujących wściekle pomarańczową choinkę (gdzie się podziało srebro i złoto?). Potem omijam tęgą starszą panią, przybraną girlandami jaskrawoczerwonych foliowych łańcuchów i potrząsającą mi agresywnie puszką przed nosem jak jakiś chuligan z misji charytatywnej. Nie żebym nie wierzyła w świąteczną hojność, ale, szczerze mówiąc, nie wierzę, żeby Jezus chciał, by zyskiwały na niej wyłącznie schroniska dla osłów. Nawet, jeśli osły były obecne przy Jego narodzinach.

Wpadam w boczną uliczkę i docieram do mojej ulubionej włoskiej knajpki. Z ulgą otwieram drzwi. W środku ludzie tulą do siebie cappuccina, a wypchane torby z zakupami leżą im u stóp jak wierne spaniele. W głębi sali widzę moją przyjaciółkę Sian, zarumienioną, z jasnoszarymi włosami zebranymi w myszowaty koczek na czubku głowy. Lawiruję między stolikami i osuwam się na krzesło naprzeciwko niej.

– O, jak miło – mówię z uśmieszkiem. – Zrobiłaś sobie fryz specjalnie dla mnie.

– Nikt mi nie zarzuci, że się nie staram – odpowiada Sian, klepiąc się po zmierzwionych włosach. Jak zwykle ma gdzieś starania, żeby wyglądać kobieco, a i tak jest kobietą w każdym calu.

– Masz. – Przysuwa mi swój kubek z kakao. Pociągam sobie łyk dla pokrzepienia sił.

– Niech już będzie Nowy Rok – jęczę. – Mam dość tych świąt, a to dopiero drugi tydzień grudnia.

– Ja też ci życzę wesołych świąt.

– Powinnam cię uprzedzić, że nie mam szczególnie świątecznego nastroju.

– To mnie miało zaskoczyć? – Sian unosi brew.

Nagle pochylam się i lustruję podejrzliwie z bliska jej ubranie.

– Powiedz mi, że to nie jest świąteczny sweter.

Sian rozchyla poły płaszcza i dumnie ukazuje mi jaskrawoczerwoną dzianinę z głową renifera na piersi. Na każdym rogu wisi malutki dzwoneczek.

– Owen wybrał – oznajmia.

– Od kiedy sugerujesz się gustem trzylatka?

– Ma zaskakująco dobry gust. Raz dzięki niemu nie kupiłam fioletowego aksamitnego kombinezonu. To by była katastrofa.

– To prawdziwe dzwoneczki?

W odpowiedzi Sian podskakuje na krześle. Dobiega mnie cichy brzęk. Kręcę głową.

– Nie bądź takim ponurakiem – mówi Sian. – Kocham święta.

– A ja nie. Wypisuję się z nich w tym roku, więc nie spodziewaj się prezentu.

– Nie można się wypisać ze świąt.

– To patrz i się ucz.

Sian przygląda mi się podejrzliwie.

– Skąd ci się to wzięło?

– Z radia. Dziś rano obudziły mnie głosy starzejących się gwiazd rocka, które rozpaczliwie ratowały swoją karierę, po raz kolejny żądając, żebym nakarmiła świat. Do tej pory mogliby się już zorientować, że nie potrafię wykarmić nawet samej siebie.

– Nie wierzę.

– To prawda. – Wzruszam ramionami. – Nigdy nie przepadałam za świętami. Więc w tym roku będę nie tylko Scrooge’em, ale w dodatku takim, który jest od niedawna singlem. Dlatego postanowiłam pofolgować mojemu wewnętrznemu marudzie.

– A twoja mama? Nie spodziewa się, że będziesz śpiewać kolędy w Arce?

Moja przerażająca matka i jej piąty mąż Richie parę lat temu sprzedali dom i przeprowadzili się do domku na łodzi w Little Venice, który to domek Sian natychmiast nazwała Arką. Gdy pękają im rury – co zdarza się często, szczególnie przy zimnej pogodzie – nieustannie zwalają się mi na głowę. Na szczęście w tym roku postanowili odstawić łódź do hangaru i wyemigrować na zimę do cieplejszych krajów.

Kręcę głową.

– Nie w tym roku. Wyjechali do Melbourne do mojego przyrodniego brata i jego drobiazgu.

– W takim razie musisz przyjść na święta do nas.

– Wielkie dzięki.

– Dlaczego nie? Będzie super! Wsadzimy indykowi w dupę parówkę, a ja będę poić moje stare ciotki prosecco, aż uwalą się na kanapę, pijane jak bele.

– Wsadza się ją w szyję.

– Co?

– Parówkę.

Sian marszczy brwi.

– Przecież wiem.

– Brzmi kusząco, ale sobie odmówię.

– Słuchaj, Charlie. Nie pozwolę ci rwać szat przez całe święta z powodu Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.

– Lionel. Ma na imię Lionel. I nie rwę szat.

– Dobrze. Bo on na to nie zasługuje.

– Ale na święta nie przyjdę.

Przekonanie Sian, że mówię poważnie, zajęło mi prawie całą przerwę obiadową. Chodzi o to, że nie mam ochoty spędzać świąt w niczyim towarzystwie. Zamierzam się zamknąć w swoim mieszkaniu w Nunhead z sześciopakiem chardonnay i oglądać stare czarno-białe filmy z Audrey Hepburn, jeden po drugim. Lionel nie znosił telewizji, więc teraz, gdy się wyprowadził, będę sobie pozwalać na wszystko. Zamierzam też obeżreć się gumisiami, pizzą z anchois i chipsami o smaku barbecue, którymi się brzydził. Dopiero teraz dotarło do mnie, że przez te cztery lata wspólnego życia zrezygnowałam z wielkiej części samej siebie: czytania w łóżku (przeszkadzało mu światło), krzyżówek (nudziły go), rosołu z puszki (twierdził, że pełno w nim konserwantów) i śpiewania pod prysznicem (uświadomił mi, że fałszuję). Życie singielki ma mnóstwo plusów, mówię Sian: więcej miejsca w szafie, mniej zmywania i możliwość ubierania się do łóżka tak, jak mi się podoba.

W końcu udaje mi się ją przekonać, że nic mi nie jest, ale kiedy wracam wieczorem do domu, czuję znajomy dreszcz zwątpienia. Prawda wygląda tak, że moje rzekomo ustabilizowane życie w ułamku sekundy stanęło na głowie, a ja nadal usiłuję się zorientować, jak do tego doszło. Co dziwne, moje rozstanie z Lionelem nastąpiło w wyniku anonimowego maila. Mogłabym nie otworzyć załącznika, gdyby nie wpadł mi w oko temat: „Obiektyw nie kłamie”. I rzeczywiście: zdjęcie Lionela, uprawiającego seks z bujną brunetką na maszynie do wiosłowania, wyglądało całkiem autentycznie – jego włosy, ciemne od potu, jej piersi rozpłaszczone jak sflaczałe balony.

Gdy wieczorem pokazałam mu to zdjęcie, Lionel przyznał się, że od roku sypia ze swoją osobistą trenerką. Wyjaśnił mi poważnie, że związki nie są na wieczność. To kruche, ulotne twory, narzucone nam przez społeczne oczekiwania i anachroniczną instytucję małżeństwa. Powiódł wzrokiem po kuchni, zatrzymał go na czajniku i uniósł go, jakby podkreślając jego znaczenie. Wszystko, co nas spotkało, było nieuniknione, oznajmił. Związki najpierw się układają, potem niszczy je czas, w końcu się psują i trzeba je wymienić. Jak ten czajnik.

W ten sposób zostałam wymieniona na nowszy model. Początkowo byłam zdruzgotana. Ze zdumieniem przekonałam się, że moja następczyni nie jest tak szczupła i piękna, jak się spodziewałam, i nie wiedziałam, czy ma mnie to cieszyć, czy gniewać. Byłam z Lionelem cztery lata. Początkowo za nim szalałam, właściwie to oboje za sobą szaleliśmy. Ale z czasem nasz związek zaczął się psuć, a choć cztery lata to nie wieczność, szybko obliczyłam, że to ponad sto dwadzieścia sześć milionów sekund mojego życia. Lionel mi je ukradł – a może sama je oddałam. Tak czy siak, już ich nie odzyskam. Aż tyle milionów sekund przepadło mi na zawsze. Resztę muszę wykorzystać najlepiej, jak się da.

Gdy Lionel odszedł, wystarczyło kilka godzin (góra dziesięć tysięcy sekund), żeby mój ból zniknął i zastąpił go gniew. Jednak po paru dniach nawet on zmienił się w rezygnację. Dotarło do mnie, że Lionel mógł mieć rację. Może naprawdę romantyczny związek to współczesna fikcja? Może jego koncepcja została stworzona, żeby zaspokoić nasze tęsknoty, a miłość jest czymś zużywającym się tak szybko jak toster. Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej wątpiłam, czy moje uczucie dla Lionela rzeczywiście można nazwać miłością. Co właściwie łączyło nas przez te lata? Poufałość? Wygoda? Bezpieczeństwo? Konwenans? Może wszystko jedocześnie. Czy sumą tych uczuć jest miłość? Czy tylko korzyść?

Widziałam, jak niezliczone koleżanki lądują w związkach z partnerami, którzy nie spełniali ich wymagań. I, może nieświadomie, zrobiłam to samo. Postanowiłam, że w przyszłości nie powtórzę tego błędu; wolę być sama niż z byle kim. Gdy kładę się dziś do łóżka w legginsach, flanelowej koszuli i ogromnych skarpetach, jestem przeświadczona, że jeśli przetrwam kilka tygodni, styczeń przyniesie całkiem nowe widoki. Ta myśl krąży mi po głowie jak ociężała mucha, gdy nagle moim mieszkaniem wstrząsa wybuch.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Nie tylko na Święta

Подняться наверх