Читать книгу Spójrz na mnie - Nicholas Sparks - Страница 10

2
Maria

Оглавление

W przeszłości, kiedy pracowała w prokuraturze okręgowej w hrabstwie Mecklenburg, Maria Sanchez widywała na sali sądowej wielu przestępców, przy czym niektórzy z nich byli oskarżeni o takie zbrodnie, że nocami nie mogła zmrużyć oka. Nękały ją koszmary dotyczące prowadzonych przez nią spraw, a co gorsza, groził jej jakiś socjopata, lecz prosty fakt był taki, że nigdy tak się nie bała jak teraz, na tym pustym odcinku drogi, gdy samochód kierowany przez tego faceta nagle zjechał na pobocze.

Nie było ważne, że miała dwadzieścia osiem lat, że ukończyła uniwersytet Chapel Hill summa cum laude, że studiowała prawo na uniwerku Duke’a. Nie miało znaczenia, że była wschodzącą gwiazdą w biurze prokuratora okręgowego, zanim znalazła inną pracę w jednej z najlepszych kancelarii prawnych w Wilmington, ani że do tej chwili zawsze całkiem dobrze panowała nad emocjami. Gdy tylko wysiadł z samochodu, wszystkie te prawdy przestały się liczyć i mogła myśleć jedynie o tym, że jest młodą kobietą zupełnie samą na pustkowiu. Kiedy ruszył w jej stronę, ogarnęła ją panika. Umrę tutaj, uświadomiła sobie, i nikt nigdy nie znajdzie mojego ciała.

Chwilę wcześniej, gdy samochód powoli ją mijał, widziała, że kierowca na nią patrzy – niemal wlepia w nią oczy, jakby ją szacował – i z początku pomyślała, że ma maskę, co samo w sobie było przerażające, ale o wiele mniej niż nagłe uświadomienie sobie, że w rzeczywistości widzi jego twarz. Był posiniaczony, jedno oko miał zamknięte z powodu opuchlizny, drugie podbiegnięte krwią. Widziała, że krew ścieka mu z czoła, i już nabrała powietrza, żeby krzyknąć, ale z jakiegoś powodu z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Boże, błagam – przypomniała sobie, że właśnie tak pomyślała, gdy ją mijał – niech jedzie dalej. Cokolwiek robi, proszę, niech się nie zatrzyma.

Ale najwyraźniej Bóg jej nie słuchał. Dlaczego Bóg miałby interweniować, żeby ją uchronić przed marnym końcem w rowie na kompletnym odludziu? Nie musiał tego robić. Postanowił, że każe facetowi się zatrzymać, i teraz mężczyzna o zmasakrowanej twarzy szedł ku niej niczym postać z niskobudżetowego horroru. Albo z więzienia, z którego właśnie uciekł, ponieważ był wyraźnie napakowany, a czy właśnie nie to robią więźniowie? Czy przez cały czas nie podnoszą ciężarów? Miał krótkie włosy, ostrzyżone niemal po wojskowemu – czyżby znak rozpoznawczy jednego z gangów więziennych, o których słyszała? Złachmaniona czarna koszulka z nadrukiem nie poprawiała jego wizerunku, podobnie jak podarte dżinsy i to, w jaki sposób trzymał kurtkę. Dlaczego jej nie włożył, wychodząc na taką ulewę? Może ukrywał pod nią…

Nóż.

Albo, Boże uchowaj, pistolet…

Z jej gardła wyrwał się pisk. Różne możliwości przelatywały jej przez głowę, gdy próbowała wykombinować, co zrobić. Rzucić w niego kołem? Przecież nie mogła nawet wyciągnąć go z bagażnika. Wołać o pomoc? W pobliżu nie było żywego ducha, ani jeden samochód nie przejechał od dziesięciu minut, a komórkę zostawiła Bóg wie gdzie – gdyby nie to, nie próbowałaby samodzielnie zmieniać koła. Uciekać? Może, ale płynność jego ruchów sugerowała, że dopędzi ją bez trudu. Pozostało tylko jedno: wsiąść do samochodu i zamknąć drzwi, ale już był przy niej, nie zdoła go ominąć…

– Potrzebujesz pomocy?

Dźwięk jego głosu wyrwał ją z odrętwienia. Puściła koło i zaczęła się cofać. Błysnęło i wtedy zwróciła uwagę na bezmyślny wyraz jego twarzy, niemal jakby w jego osobowości brakowało czegoś podstawowego, tego elementu, który sygnalizuje, że gwałcenie i zabijanie kobiet nie jest w porządku.

– Czego ode mnie chcesz? – wykrztusiła w końcu.

– Niczego – odparł.

– W takim razie co tutaj robisz?

– Pomyślałem, że może potrzebujesz pomocy przy zmianie koła.

– Nie, nie – powiedziała. – Dam sobie radę sama.

Przeniósł spojrzenie na sflaczałą oponę, potem znowu popatrzył na nią.

– W porządku. Dobranoc – powiedział.

Odwrócił się i ruszył do swojego auta, jego sylwetka szybko malała. To było tak niespodziewane, że Maria przez sekundę stała niczym sparaliżowana. Odchodzi? Dlaczego? Była z tego zadowolona – prawdę mówiąc, rozsadzała ją radość – a jednak…

– Nie mogę wyciągnąć koła z bagażnika! – krzyknęła, słysząc panikę w swoim głosie.

Odwrócił się, już przy swoim samochodzie.

– Na to wygląda. – Sięgnął do klamki i otworzył drzwi, gotów wsiąść…

– Poczekaj!

Przyglądał się jej przez ścianę deszczu.

– Dlaczego?! – odkrzyknął.

Dlaczego? Nie była pewna, czy dobrze usłyszała. Ale cóż, przecież mu powiedziała, że nie potrzebuje pomocy. I nie potrzebowała, tyle że tak naprawdę potrzebowała, bo przecież nie mogła do nikogo zadzwonić. Miała w głowie gonitwę myśli i następne słowa popłynęły niezależnie od jej woli.

– Masz telefon?! – zawołała.

Ruszył w jej stronę i zatrzymał się w takiej odległości, żeby go słyszała bez konieczności podnoszenia głosu do krzyku, ale niezbyt blisko. Dzięki Bogu…

– Tak – odparł.

Przestąpiła z nogi na nogę, myśląc: Co teraz?

– Zgubiłam komórkę – powiedziała. – To znaczy nie, wcale nie zgubiłam. – Wiedziała, że mówi bezładnie, ale patrzył na nią w taki sposób, że nie mogła zatrzymać potoku słów. – Jest albo w biurze, albo zostawiłam ją u rodziców, nie będę miała pewności, dopóki nie sprawdzę w laptopie.

– Okay. – Nie dodał nic więcej, po prostu stał bez ruchu, patrząc jej w oczy.

– Używam tego czegoś, co się nazywa „znajdź mój iPhone”. To znaczy aplikacji. Mogę namierzyć komórkę, ponieważ jest zsynchronizowana z moim komputerem.

– Okay.

– I?

– I co?

– Możesz na minutę pożyczyć mi swoją? Chcę zadzwonić do siostry.

– Jasne – odparł. Wsunął telefon pod kurtkę i gdy szedł w jej stronę, Maria odruchowo zrobiła krok do tyłu. Położył kurtkę na masce i wskazał ją ręką.

Zawahała się. Był zdecydowanie dziwny, ale doceniała to, że się odsunął. Przyskoczyła do kurtki i znalazła iPhone’a, ten sam model co jej. Kiedy wcisnęła przycisk, ekran pojaśniał. Oczywiście, nieznajomy wyświadczał jej przysługę, ale nic z tego, jeśli nie…

– Pięć, sześć, osiem, jeden – powiedział usłużnie.

– Podajesz mi swoje hasło?

– Bez niego nie skorzystasz z telefonu – zauważył.

– Nie boisz się podawać hasła nieznajomej osobie?

– Zamierzasz ukraść mój telefon?

Zamrugała.

– Nie. Jasne, że nie.

– W takim razie nie mam się czego obawiać.

Nie miała pewności, co na to powiedzieć, ale było jej wszystko jedno. Drżącymi palcami wystukała kod, a potem numer siostry. Po trzecim sygnale usłyszała, że dodzwoniła się na pocztę głosową. Starała się panować nad narastającą frustracją, kiedy nagrywała wiadomość, wyjaśniając Serenie, co się stało z jej samochodem, i prosząc siostrę o podwiezienie. Wsunęła telefon pod kurtkę na masce i cofnęła się, obserwując mężczyznę.

– Nie dodzwoniłaś się? – zapytał.

– Już jedzie.

– W porządku. – Kiedy znowu błysnęło, wskazał tył jej samochodu. – Chcesz, żebym zmienił koło, gdy będziesz na nią czekać?

Otworzyła usta, żeby odrzucić propozycję, ale kto wie kiedy – albo czy w ogóle – Serena odsłucha wiadomość? Do tego dochodził fakt, że nigdy w życiu nie zmieniała koła. Zamiast odpowiedzieć, powoli wypuściła powietrze i próbując zapanować nad drżeniem głosu, powiedziała:

– Mogę cię o coś spytać?

– Tak.

– Co… co się stało z twoją twarzą?

– Brałem udział w walce.

Po odczekaniu kilku sekund zrozumiała, że nie zamierza dodać nic więcej. To wszystko? Bez dalszych wyjaśnień? Zachowywał się tak dziwnie, że nie była pewna, co o tym myśleć. Gdy stał, najwyraźniej czekając na odpowiedź na swoje wcześniejsze pytanie, zerknęła na bagażnik z żalem, że nie ma pojęcia, jak się zmienia koło.

– Tak – odparła w końcu. – Jeśli nie masz nic przeciwko, z przyjemnością przyjmę pomoc.

– Okay. – Pokiwał głową. Patrzyła, jak sięga do tobołka na masce, chowa telefon do kieszeni i wkłada kurtkę. – Boisz się mnie – stwierdził.

– Co?

– Boisz się, że cię skrzywdzę. – Kiedy nic nie powiedziała, ciągnął: – Nie zrobię ci krzywdy, ale myśl sobie, co chcesz.

– Dlaczego mi to mówisz?

– Bo jeśli mam zmienić koło, będę musiał podejść do bagażnika. Co znaczy, że podejdę do ciebie.

– Wcale się nie boję – skłamała.

– Okay.

– Wcale.

– Okay – powtórzył i ruszył w jej stronę.

Strach ścisnął jej serce, gdy on przechodził na wyciągnięcie ręki. Zaraz potem poczuła się głupio, bo minął ją bez zwalniania. Coś odkręcił, wyjął zapasowe koło i postawił na ziemi, następnie zniknął za klapą bagażnika, bez wątpienia sięgając po podnośnik.

– Jedno z nas musi wyprowadzić auto na drogę – powiedział. – Musi stać na płaskim, bo inaczej może się ześlizgnąć z lewarka.

– Przecież złapałam gumę.

Z lewarkiem w ręce spojrzał na nią.

– Samochodowi to nie zaszkodzi, wystarczy jechać powoli.

– Zablokuję pas.

– Już blokujesz pół pasa.

Co do tego miał rację… ale…

Ale jeśli to wszystko jest częścią jego planu? Może chce odwrócić jej uwagę? Skłonić, żeby stanęła do niego plecami?

Może zaplanował to tak, żeby skorzystała z jego telefonu? I żeby poprosiła o pomoc przy wyciągnięciu koła z bagażnika?

Wytrącona z równowagi i zakłopotana, wsiadła za kierownicę i zapuściła silnik, po czym powoli, ale pewnie wjechała na drogę i zaciągnęła hamulec ręczny. Gdy otworzyła drzwi, nieznajomy już toczył koło z kluczem nasadowym w ręce.

– Jeśli chcesz, możesz zostać w samochodzie – powiedział. – To nie powinno zabrać dużo czasu.

Po chwili namysłu zamknęła drzwi i przez kilka minut obserwowała go w bocznym lusterku. Poluzował mutry i wsunął lewarek. Chwilę później poczuła, że samochód lekko się unosi, podskakując, i nieruchomieje. Patrzyła, jak nieznajomy zdejmuje nakrętki i koło, akurat gdy burza się nasiliła. Porywisty wiatr niósł płachty deszczu. Mężczyzna szybko założył koło, dokręcił mutry i nagle auto opadło. Włożył przebite koło do bagażnika wraz z lewarkiem i kluczem i delikatnie opuścił klapę. Nagle było po wszystkim, tak po prostu. Mimo to Maria lekko drgnęła, kiedy zastukał w okno. Opuściła szybę, deszcz wpadał do środka. Jego twarz kryła się w cieniu, więc ledwie widziała siniaki, opuchliznę, przekrwione oko. Ledwie, ale widziała.

– Możesz jechać – powiedział głośno, żeby usłyszała go w nawałnicy – ale powinnaś jak najszybciej naprawić oponę. Zawsze trzeba mieć zapas.

Pokiwała głową, ale nie zdążyła mu podziękować, bo odwrócił się i pobiegł do swojego samochodu. Otworzył drzwi, wsunął się za kierownicę. Dobiegł ją ryk silnika i zanim się spostrzegła, znowu została sama na drodze, chociaż w sprawnym aucie, które zawiezie ją do domu.

*

– Słyszałam telefon, ale nie rozpoznałam numeru, więc nie odebrałam i włączyła się poczta głosowa – powiedziała Serena między łykami soku pomarańczowego. Maria siedziała obok niej przy stole na werandzie, trzymając w dłoniach kubek kawy. Poranne słońce już rozgrzewało powietrze. – Przepraszam.

– Następnym razem po prostu odbierz, dobrze?

– Nie mogę. – Serena się uśmiechnęła. – A jeśli zadzwoni jakiś wariat?

– Na tym polegał problem! Ja byłam tą wariatką i potrzebowałam twojej pomocy.

– Wcale na to nie wygląda. Facet sprawia wrażenie miłego.

Maria spojrzała na nią wściekle znad kubka.

– Nie widziałaś go. Wierz mi. Widziałam ludzi, którzy budzą przerażenie, a on bił ich wszystkich na głowę.

– Powiedział ci, że brał udział w walce…

– W tym rzecz. Najwyraźniej jest skłonny do stosowania przemocy.

– Przecież niczym ci nie zagroził. Sama powiedziałaś, że z początku nawet się nie zbliżał. A potem pożyczyłaś od niego telefon. Później zmienił ci koło, wsiadł do samochodu i odjechał.

– Nie rozumiesz.

– Czego? Że nie powinno się oceniać książki po okładce?

– Mówię poważnie!

Serena się roześmiała.

– Rany, ktoś tu jest drażliwy. Przecież wiesz, że tylko się z tobą droczę. Gdybym ja tam była, pewnie zsikałabym się w majtki ze strachu. Zepsuty samochód, pusta droga, bez telefonu, krew na twarzy nieznajomego… to jak najgorszy koszmar każdej dziewczyny.

– Otóż to.

– Znalazłaś komórkę?

– Jest w biurze. Pewnie wciąż na moim biurku.

– Chcesz powiedzieć, że leży tam od piątku? I że dopiero w sobotę w nocy zdałaś sobie sprawę, że jej nie masz?

– I co z tego?

– Przypuszczam, że niewiele osób do ciebie dzwoni, co?

– Ha, ha.

Serena pokręciła głową i sięgnęła po swój telefon.

– Nie mogę żyć bez mojej, żebyś wiedziała. – Zrobiła Marii zdjęcie.

– Po co to?

– Na Instagram.

– Serio?

Serena już pisała.

– Nie ma obawy. Będzie śmiesznie – dodała, po czym pokazała zdjęcie i podpis. – „Maria po przeżyciu Koszmaru z Ulicy Mrocznej”.

– Chyba tego nie wyślesz?

– Już wysłałam. – Serena mrugnęła znacząco.

– Musisz przestać umieszczać posty na mój temat. Mówię poważnie. A jeśli znajdzie je któryś z moich klientów?

– Wtedy wina spadnie na mnie. – Wzruszyła ramionami. – Nawiasem mówiąc, gdzie jest tata?

– Wyszedł z Copo – odparła Maria.

Copo była niemal całkowicie białą suczką rasy shih tzu. Po wyprowadzce Sereny do akademika siostry pojawiły się w domu na Boże Narodzenie i odkryły, że rodzice sprawili sobie pieska. Copo praktycznie wszędzie im towarzyszyła: w restauracji – miała swoje legowisko w biurze – w supermarkecie, nawet u księgowego. Była bardziej rozpieszczana niż córki.

– Wciąż nie mogę się z tym pogodzić – mruknęła Serena. – Kochają tego psa.

– Myślisz?

– Nie widziałaś nabijanej strasem obróżki, którą kupiła mama? O mało się nie zrzygałam.

– Bądź miła.

– Jestem miła! – krzyknęła Serena. – Po prostu nigdy sobie nie wyobrażałam, że będą mieli psa. My nie miałyśmy, chociaż błagałam o to przez lata. Nawet obiecałam, że będę się nim zajmować.

– Wiedzieli, że nie będziesz.

– Może nie przeskoczyłam klasy i nie poszłam na studia w wieku siedemnastu lat jak ty, ale jestem całkiem pewna, że poradziłabym sobie z psem. I musisz wiedzieć, że ubiegam się o stypendium Charlesa Alexandra.

– Hm, racja. – Maria sceptycznie uniosła brew.

– Poważnie. Wybrałem dwujęzyczne przedmioty kierunkowe. Złożyłam podanie, napisałam pracę, dostałam rekomendacje od dwóch profesorów i tak dalej. Stypendium jest sponsorowane przez prywatną fundację i w przyszłą sobotę mam rozmowę z prezesem. Co ty na to? – Serena skrzyżowała ręce na piersi.

– Rany. Super.

– Nie mów tacie. Chcę mu zrobić niespodziankę.

– Będzie w siódmym niebie, jeśli je dostaniesz.

– Przecież wiem. Pomyśl, ile więcej obróżek mogliby kupić Copo, gdyby nie musieli płacić czesnego.

Maria się roześmiała. Słyszały, jak matka nuci w kuchni, czuły zapach huevos rancheros płynący przez otwarte okno.

– Ale wróćmy do ubiegłej nocy – zaproponowała Serena. – Dlaczego byłaś poza domem o tak późnej porze? Zwykle znacznie wcześniej kładziesz się do łóżka.

Maria spojrzała na siostrę z grymasem niezadowolenia, ale uznała, że równie dobrze może mieć to z głowy.

– Szczerze mówiąc, byłam na randce.

– Nie gadaj.

– W czym problem?

– W niczym. Po prostu myślałam, że postanowiłaś żyć w celibacie.

– Dlaczego tak uważasz?

– Halo? Nie zapomniałaś, z kim rozmawiam?

– Przecież nie siedzę ciągle w domu.

– Może pływasz na desce, ale nie wychodzisz wieczorami. Pracujesz. Czytasz. Oglądasz głupie programy w telewizji. Już nawet nie chodzisz potańczyć i do tego przywykłaś, i jest ci z tym dobrze. Pamiętasz, jak próbowałam cię namówić, żebyś poszła ze mną do tego klubu w starym magazynie? Z salsą w sobotnie wieczory?

– O ile pamiętam, mówiłaś, że jest tam mnóstwo obleśnych facetów.

– Ale też doskonale się bawiłam, chociaż w przeciwieństwie do ciebie tańczę koszmarnie.

– Nie wszyscy studiują, wiesz, zaczynając zajęcia w południe i mając wolne piątki. Niektórzy mają obowiązki.

– Tak, tak, już to słyszałam – burknęła Serena, machając ręką. – Zakładam, że nie dopisało ci szczęście.

Maria zerknęła przez ramię w stronę uchylonego okna, sprawdzając, czy matka nie słucha.

Serena przewróciła oczami.

– Jesteś dorosła. Już nie musisz ukrywać swojego życia towarzyskiego przed mamą i tatą.

– Tak, cóż, zawsze trochę się różniłyśmy pod tym względem.

– Co? Myślisz, że ja im wszystko mówię?

– Mam nadzieje, że nie.

Serena zdusiła chichot.

– Przykro mi, że randka nie wypaliła.

– Skąd wiesz? Może wypaliła.

– Nie sądzę – powiedziała Serena, kręcąc głową. – W przeciwnym razie nie wracałabyś do domu sama.

No tak, pomyślała Maria. Serena zawsze była bystra, a co więcej, w przeciwieństwie do niej, twardo stąpała po ziemi.

– Dobra – rzuciła Serena. – Więc jak było na tej randce?

– Nie sądzę, żeby do mnie zadzwonił.

Serena udała współczucie, choć nie zdołała ukryć pełnego rozbawienia cynizmu.

– Dlaczego? Czyżbyś zabrała ze sobą komputer i przez całą randkę pracowała?

– Nie. To nie przeze mnie. Po prostu było… źle.

– Mów do mnie, starsza siostro. Opowiedz mi o wszystkim.

Maria rozejrzała się po podwórku, myśląc, że Serena jest jedyną osobą na świecie, z którą może naprawdę porozmawiać.

– W zasadzie niewiele jest do powiedzenia. Po pierwsze, wcale nie planowałam randki…

– No nie! Ty?

– Chcesz posłuchać czy nie?

– Mój błąd. – Serena uśmiechnęła się szeroko. – Mów.

– Pamiętasz Jill, prawda? Moją koleżankę z pracy?

– Superelegancka, pod czterdziestkę, marząca o zamążpójściu, szalenie zabawna? Ta, która przyszła na lunch i wzięła Copo na ręce, czym o mało nie przyprawiła taty o atak serca?

– Tak.

– Nie, nie pamiętam jej.

– W każdym razie, parę dni temu spotkałyśmy się na lunchu i namówiła mnie, żebym po powrocie z konferencji poszła z nią i jej chłopakiem Paulem na kolację. Okazało się, że bez mojej wiedzy zaprosili kolegę Paula z pracy i…

– Czekaj, wróć. Facet był seksowny?

– Na pewno przystojny. Ale problem w tym, że o tym wie. Był obcesowy i arogancki i przez cały czas flirtował z kelnerką. Myślę, że nawet dostał jej numer telefonu, podczas gdy ja siedziałam obok.

– Facet z klasą.

– Jill była równie zażenowana jak ja, chociaż, co dziwne, nie jestem pewna, czy Paul cokolwiek zauważył. Może z powodu wypitego wina, ale wciąż powtarzał, że później powinniśmy wybrać się we czwórkę do klubu i jest zadowolony, że się dogadujemy. Wiedział, że będziemy do siebie idealnie pasować. Dziwne, bo normalnie taki nie jest. Zwykle jest milczący i to ja z Jill mówimy za niego.

– Może po prostu lubi swojego kolegę. A może pomyślał, że ty i jego kolega dochowacie się ślicznych dzidziusiów, a jeden z nich będzie miał imię po nim.

Maria roześmiała się wbrew sobie.

– Może. W każdym razie uważam, że nie byłam w jego typie. Jestem przekonana, że znacznie bardziej odpowiadałby mu ktoś…

Kiedy zawiesiła głos, Serena dokończyła:

– Głupszy?

– Myślałam o kimś bardziej jasnowłosym, jak kelnerka.

– No cóż, jak wiesz, to zawsze stanowiło część twojego problemu, jeśli chodzi o facetów. Jesteś za mądra. To ich onieśmiela.

– Nie wszystkich. Byłam z Luisem ponad dwa lata.

– Byłam – powtórzyła Serena z naciskiem. – To właściwe słowo. I wiesz co? Może jest szalenie seksowny, ale to totalny nieudacznik.

– Nie był taki zły.

– Nie zaczynaj się robić sentymentalna tylko dlatego, że miał jakieś dobre strony. Wspólna przyszłość nie była wam pisana i dobrze o tym wiesz.

Maria pokiwała głową, wiedząc, że Serena ma rację. Mimo to na chwilę pogrążyła się we wspomnieniach, zanim je odgoniła.

– No cóż, człowiek uczy się przez całe życie.

– Naprawdę się cieszę, że postanowiłaś znów chodzić na randki.

– Wcale nie. Jill i Paul zadecydowali za mnie.

– Wszystko jedno. Musisz być…

Gdy Serena szukała właściwego słowa, Maria zasugerowała:

– Bardziej podobna do ciebie?

– Czemu nie? Czy wychodzenie z domu, cieszenie się życiem, nawiązywanie znajomości to coś złego? Zdecydowanie lepsze od pracoholizmu.

– Co możesz o tym wiedzieć? Pracujesz tylko parę razy w tygodniu.

– Trafna uwaga. Po prostu przyjmuję założenie oparte na twoim braku życia towarzyskiego.

– Wierz mi albo nie, naprawdę lubię pracować.

– Dopilnuję, żebyś miała to wyryte na nagrobku – powiedziała Serena. – Jak w pracy, skoro o tym mowa?

Maria niespokojnie się poruszyła, zastanawiając się, co odpowiedzieć.

– W porządku.

– Przed chwilą powiedziałaś, że lubisz pracować.

– Lubię, ale…

– Niech zgadnę… konferencja, zgadza się? Ta, na której byłaś z szefem? – Kiedy Maria przytaknęła, Serena kontynuowała: – Było tak koszmarnie, jak myślałaś?

– Niezupełnie koszmarnie, tylko…

– Startował do ciebie?

– Coś w tym stylu. Ale nic, z czym nie mogłabym sobie poradzić.

– To ten, który ma żonę? I troje dzieci?

– Ten sam.

– Musisz mu powiedzieć, żeby się odczepił. Zagroź, że go oskarżysz o molestowanie seksualne albo coś w tym stylu.

– To bardziej skomplikowane. Na razie prawdopodobnie będzie lepiej, jeśli po prostu spróbuję go ignorować. – Kiedy na ustach Sereny zaigrał złośliwy uśmieszek, Maria zapytała: – O co ci chodzi?

– Właśnie sobie pomyślałam, że ty naprawdę umiesz postępować z mężczyznami. Twój ostatni chłopak cię zdradził, ten od randki flirtuje z innymi, a szef nie przestaje cię podrywać.

– Witaj w moim świecie.

– Oczywiście, nie jest aż tak źle. Wczoraj w nocy spotkałaś miłego faceta. Takiego, który śpieszy z pomocą kobiecie w chwili potrzeby, mimo szalejącej burzy…

Maria spojrzała na nią ze złością, lecz Serena tylko się roześmiała i mówiła dalej:

– Naprawdę żałuję, że nie mogłam zobaczyć twojej miny.

– Nie była ładna.

– A jednak jesteś tutaj, cała i zdrowa – przypomniała jej siostra. – I jestem z tego powodu szczęśliwa, choćby dlatego, że wciąż mogę ci dawać mądre rady.

– Naprawdę musisz popracować nad swoją samooceną – skomentowała cierpko Maria.

– Wiem, wystarczy? Ale poważnie, cieszę się, że wróciłaś do miasta. Te śniadania byłyby śmiertelnie nudne, gdyby nie ty. Dzięki tobie mama i tata martwią się nie tylko o mnie. Mają też ciebie na głowie.

– Cieszę się, że mogę ci się przydać.

– Jestem wdzięczna. A poza tym miałyśmy okazję lepiej się poznać.

– Zawsze się znałyśmy.

– Wyjechałaś na studia, kiedy miałam dziesięć lat.

– Wracałam do domu prawie na każdy weekend i spędzałam tu wszystkie wakacje.

– To prawda. Byłaś mazgajem. Przez pierwsze lata tak tęskniłaś za domem, że płakałaś przez całe weekendy.

– Ciężko było przebywać daleko od domu.

– Jak sądzisz, dlaczego tutaj kontynuuję naukę? Pod tym względem jestem prawie tak samo mądra jak ty.

– Jesteś mądra. Możesz dostać stypendium, pamiętasz?

– Nie taka mądra jak ty. Ale nie szkodzi. W końcu niska inteligencja znacznie ułatwia znalezienie faceta… co nie znaczy, że jestem zainteresowana poważnym związkiem. Ale słuchaj, jeśli chcesz, z przyjemnością będę wypatrywać kogoś dla ciebie. Cały czas poznaję facetów.

– Masz na myśli kolegów ze studiów?

– Być może kilku z nich spodoba się starsza kobieta.

– Jesteś obłąkana.

– Nic mi o tym nie wiadomo. Z reguły mam niezły gust.

– Nawiązujesz do Steve’a?

– Tylko się spotykamy. To jeszcze nic poważnego. Ale sprawia wrażenie miłego faceta. Jest wolontariuszem w towarzystwie opieki nad zwierzętami, w niedziele zajmuje się adopcjami.

– Lubisz go?

– Chodzi ci… lubię lubię czy tylko lubię?

– Co? Czy jesteśmy w ogólniaku?

Serena parsknęła śmiechem.

– Jeszcze nie jestem pewna, co czuję. Ale jest uroczy, więc będę miała więcej czasu, żeby się dowiedzieć.

– Kiedy go poznam?

– Ha… zobaczmy, dokąd to prowadzi. Ponieważ jeśli go poznasz, wtedy mama i tata też będą chcieli go poznać, a potem stracę kontrolę nad całą sytuacją. Bez względu na to, co się stanie później, Steve uzna, że myślę o nim poważnie, a w przeciwieństwie do ciebie jestem za młoda, żeby się ustatkować.

– Ja też jeszcze nie chcę się ustatkować.

– Może. Ale zdecydowanie potrzebna ci randka.

– Mogłabyś przestać?

– Dobra, w porządku. Nie potrzebujesz randki. Potrzebujesz odrobiny szczęścia.

Kiedy Maria nie zadała sobie trudu, żeby skomentować, Serena zachichotała.

– Trafiłam w czuły punkt, co? – zaćwierkała. – Dobra, nieważne. Co masz w planach na dzisiaj? Kiedy już stąd wyjdziemy? Znów zamierzasz pływać na desce?

– Myślałam o tym.

– Sama?

– Chyba że chcesz jeszcze raz spróbować.

– Wykluczone. Wciąż nie rozumiem, dlaczego tak bardzo to lubisz. To zupełnie co innego niż taniec. Nuda.

– To dobre ćwiczenie. I uspokaja.

– Czy właśnie nie to ci mówiłam? – zapytała Serena.

Maria się uśmiechnęła.

– A ty? Jakie masz plany?

– Zamierzam uciąć sobie rozkoszną, długą drzemkę. Później będę improwizować.

– Mam nadzieję, że coś wymyślisz. Byłoby mi przykro, gdyby minęła cię szalona niedzielna noc w bractwach studenckich.

– No, no, no… zazdrość to brzydka cecha – powiedziała Serena. Wskazała kciukiem okno. – Tata wreszcie wrócił, a ja konam z głodu. Chodźmy coś zjeść.

*

Po południu, podczas gdy Serena niewątpliwie spała jak zabita, Maria pływała z wiosłem na desce po wodach Masonboro Sound, od dawna będących jej ulubionym miejscem na spędzanie weekendowych popołudni. Czasami pływała po atlantyckiej stronie Masonboro Island, największej z wysp barierowych wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża stanu, ale z reguły wolała szkliste wody rozlewisk. Jak zawsze była pod wrażeniem otaczającej ją przyrody. Widziała rybołowy, pelikany i czaple i w ciągu godziny zrobiła parę zdjęć, które jej zdaniem były całkiem niezłe. W czerwcu sprezentowała sobie na urodziny profesjonalny wodoodporny aparat fotograficzny. Choć nadszarpnął jej budżet i wciąż spłacała zadłużenie na karcie, nie żałowała decyzji. Zdjęcia nie trafią do „National Geographic”, ale kilka uznała za dość dobrych, żeby powiesić je na ścianach w mieszkaniu, co stanowiło oszczędną opcję luksusowego wystroju, skoro ledwie ją było stać na samo mieszkanie.

Jednak tutaj łatwo było myśleć o wszystkich tych rzeczach bez konieczności zamartwiania się. Mimo że pływała na desce dopiero od czasu przeprowadzki do Wilmington, ta forma rekreacji miała na nią dobroczynny wpływ, jak kiedyś taniec. Osiągnęła taki etap, że bez wysiłku utrzymywała równowagę, a miarowe wiosłowanie pomagało jej się odstresować. Zwykle po paru minutach na wodzie zaczynała odnosić wrażenie, że ze światem jest wszystko w porządku. Przepełniało ją przyjemne, relaksujące ciepło, rozchodzące się od karku i ramion na resztę ciała, i gdy brała prysznic po powrocie do domu, była gotowa stawić czoło kolejnemu tygodniowi w biurze. Serena nie miała racji co do pływania na desce. Wcale nie było nudne; ostatnio stało się konieczne dla zachowania zdrowia psychicznego, ponadto Maria musiała przyznać, że dobrze robi na figurę. W ubiegłym roku umięśniła miejsca, o jakich nawet nie wiedziała, że można to zrobić, i musiała oddać kostiumy do przeróbki, ponieważ zrobiły się zbyt luźne w talii i biodrach.

Nie żeby miało to jakieś znaczenie. Serena mogła się mylić co do wiosłowania, ale miała rację, gdy mówiła o złej passie w jej życiu miłosnym, począwszy od Luisa. Był pierwszym facetem, o którym Maria myślała poważnie, pierwszym facetem, którego naprawdę kochała. Przyjaźnili się prawie rok, zanim w końcu zaczęli ze sobą chodzić, i na pozór mieli wiele wspólnego. Luis, podobnie jak ona, był dzieckiem meksykańskich imigrantów i zamierzał zostać prawnikiem. Jak ona, lubił tańczyć i po paru latach związku z łatwością mogła sobie wyobrazić ich wspólną przyszłość. Jednak Luis jasno dawał jej do zrozumienia, że będzie zadowolony z chodzenia z nią – i sypiania – dopóki nie zacznie oczekiwać od niego czegoś więcej. Nawet poruszenie tematu małżeństwa budziło w nim panikę i choć początkowo próbowała przekonać samą siebie, że to naprawdę nie ma znaczenia, w głębi duszy wiedziała, że jest inaczej.

Niemniej rozpad ich związku był dla niej niespodzianką. Pewnego wieczoru Luis zadzwonił i powiedział, że odchodzi. Pocieszała się, że oboje chcieli od życia czegoś innego i że Luis po prostu nie jest gotowy na zobowiązania, na jakich jej zależało. Ale potem? Nieco ponad rok później, zaraz po zrobieniu aplikacji, dowiedziała się o jego zaręczynach. Przez sześć tygodni była w dołku, próbując zrozumieć, dlaczego tamtą dziewczynę uznał za odpowiednią na przyszłą kandydatkę na żonę, podczas gdy z nią nawet nie mógł rozmawiać o małżeństwie. Gdzie popełniła błąd? Czy była zbyt nachalna? Zbyt nudna? A może zbyt… coś innego? Patrząc wstecz, nie miała pojęcia. Oczywiście wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby po Luisie kogoś poznała, ale z każdym mijającym rokiem coraz częściej się zastanawiała, gdzie się podziali wszyscy porządni faceci. Albo czy jeszcze tacy istnieją. Gdzie są faceci, którzy nie liczą na pójście do łóżka po drugiej randce? Albo tacy, którzy uważają, że cmoknięcie w policzek na pierwszej randce jest zachowaniem z klasą? Bądź chociażby ci z przyzwoitą pracą i planami na przyszłość? Bóg świadkiem, że gdy Luis z nią zerwał, nie zamknęła się w czterech ścianach. Mimo długich godzin poświęcanych studiowaniu prawa i później pracy w Charlotte, w weekendy regularnie spotykała się z przyjaciółmi, tylko czy ktoś względnie przyzwoity próbował się z nią umówić?

Na chwilę przestała wiosłować i wyprostowała plecy, pozwalając desce dryfować. Szczerze mówiąc, tak, pomyślała. Ale wtedy z reguły skupiała się na wyglądzie facetów i pamiętała, jak odmawiała tym, którzy nie byli dość przystojni. Może na tym polegał problem. Może odtrąciła pana Odpowiedniego, ponieważ uznała, że jest za niski czy coś w tym stylu, i teraz – ponieważ był panem Odpowiednim – już zniknął z rynku. Ostatnio wydawało się, że panowie Odpowiedni znikają bardzo szybko, może dlatego, że byli okazami spotykanymi równie rzadko jak kalifornijskie kondory.

Przez większość czasu to jej nie przeszkadzało. Różniła się od mamy, która uważała, że dla kobiety najważniejsze jest zamążpójście. Żyła po swojemu, mogła chodzić gdzie się jej podobało i choć nie miała nikogo, kto by się o nią troszczył, nie musiała też troszczyć się o nikogo. Jednak od paru lat – zbliżała się do trzydziestki – zdarzały się chwile, kiedy myślała, że miło byłoby mieć z kim potańczyć lub popływać, bądź nawet komu się wyżalić po ciężkim dniu w pracy. Szeroki krąg znajomych, taki, jaki miała Serena, mógłby zapełnić tę pustkę, ale większość przyjaciół Marii mieszkała w Raleigh albo w Charlotte i spotykanie się z nimi prawie zawsze oznaczało długą jazdę samochodem i spanie na czyjejś kanapie. Poza najbliższą rodziną, krewnymi, Jill i paroma innymi współpracownikami – tak, nawet Paulem, mimo tamtej kolacji – znała jedynie tych, z którymi chodziła do ogólniaka, a ponieważ było to przed laty, ich drogi się rozeszły. Przypuszczała, że mogłaby spróbować odnowić kontakty, lecz zwykle po wyjściu z pracy pragnęła wyciągnąć się w wannie z kieliszkiem wina i dobrą książką. Albo, jeśli się czuła na siłach, popływać na desce. Pielęgnowanie przyjaźni wymaga energii, a ostatnio nie miała jej zbyt wiele. W konsekwencji życie Marii dalekie było od nazwania go ekscytującym, ale też gwarantowało bezpieczną przewidywalność, i właśnie tego potrzebowała. Ostatni rok w Charlotte był traumatyczny i…

Pokręciła głową, odsuwając od siebie wspomnienie tego roku. Odetchnęła powoli, żeby ochłonąć, i surowo przykazała sobie skupić uwagę na tym, co pozytywne. W jej życiu nie brakowało dobrych stron. Miała rodzinę, mieszkanie i pracę, która sprawiała jej przyjemność…

Jesteś tego pewna? – zapytał nagle wewnętrzny głos. Przecież wiesz, że to niezupełnie prawda.

Zaczęło się dość dobrze, ale czy nie jest tak zawsze? Kancelaria Martenson, Hertzberg i Holdman należała do firm średniej wielkości, a ona pracowała przede wszystkim dla głównego prawnika, Barneya Holdmana, zajmowała się sprawami ubezpieczeń. Barney, mężczyzna po sześćdziesiątce, uważany w firmie za prawdziwego cudotwórcę i geniusza w dziedzinie prawa, ubierał się w bawełniane garnitury i mówił powoli, przeciągając samogłoski w sposób typowy dla mieszkańców gór Karoliny Północnej. Jego powierzchowność sprawiała, że w oczach klientów i ławy przysięgłych wyglądał na dobrotliwego dziadunia, ale wewnątrz był twardy, przygotowany na wszystko i wymagający dla współpracowników. Pracując dla niego, Maria miała przywileje – czas, dostęp do wiedzy i pieniądze – żeby przygotować się do prowadzonych spraw, zupełnie inaczej niż w prokuraturze.

Jill była premią. Jako jedyne kobiety w kancelarii poza sekretarkami i praktykantkami, które miały własne towarzystwo, Jill i Maria od razu się zaprzyjaźniły, mimo że pracowały w różnych działach. Trzy czy cztery razy w tygodniu razem wychodziły na lunch, a Jill często wpadała do biura Marii po prostu na kilkuminutowe pogawędki. Była bystra i umiała ją rozbawić, miała przenikliwy prawniczy umysł i powszechnie uważano ją za jeden z najważniejszych atutów firmy. Nikt nie wiedział, dlaczego jeszcze nie została wspólnikiem. Maria czasami zastanawiała się, czy Jill tego pragnie, choć nigdy z nią o tym nie rozmawiała.

Prawdziwym problemem był Ken Martenson, wspólnik zarządzający, który, jak się zdaje, przy zatrudnianiu stażystek zwracał uwagę na aparycję, nie na kwalifikacje, i zbyt wiele czasu spędzał na krążeniu wokół ich biurek. Akurat tym Maria nieszczególnie się przejmowała, podobnie jak nielicującą z profesjonalizmem poufałością, z jaką traktował tę czy tamtą praktykantkę. Jill powiedziała Marii o reputacji Kena już w pierwszym tygodniu pracy, kładąc nacisk na jego zainteresowanie atrakcyjnymi stażystkami, ona jednak puściła jej słowa mimo uszu. Przypomniała sobie o nich dopiero wtedy, gdy Ken zaczął dostrzegać ją. Sytuacja, od początku nieprzyjemna, stawała się coraz bardziej skomplikowana. Czym innym było unikanie Kena w biurze, gdzie zawsze przebywali ludzie, a zupełnie czym innym ubiegłotygodniowy wyjazd do Winston-Salem na konferencję. Wtedy zrozumiała, że może być znacznie gorzej. Wprawdzie Ken nie posunął się poza odprowadzenie jej do drzwi pokoju hotelowego – dzięki ci Boże za drobne łaski – ale zmusił ją, żeby dwa razy towarzyszyła mu podczas kolacji. I co? Wygłosił gadkę w stylu „moja żona mnie nie docenia”, którą przerywał częstymi pytaniami, czy Maria ma ochotę na następny kieliszek wina, mimo że ledwie tknęła pierwszy. Opowiedział o swoim domku na plaży, że to ciche, relaksujące miejsce, i nie raz zaznaczył, że zwykle nikogo tam nie ma. Gdyby chciała kiedyś skorzystać, wystarczy mu o tym wspomnieć. A czy już mówił, jak rzadko się zdarza pracować z kimś, kto jest zarówno inteligentny, jak i piękny?

Czy mężczyzna może być bardziej oczywisty? Kiedy sugerował, na czym mu zależy, udawała, że nie rozumie, i wracała do kwestii omawianych na konferencji. Działało prawie za każdym razem, ale nie okłamała Sereny, mówiąc, że to skomplikowane. Czasami żałowała, że zanim złożyła podanie na studia, nikt jej nie powiedział, że zawód prawnika niezupełnie wygląda tak, jak sobie wyobrażała. Od kilku lat wszystkie kancelarie wprowadzały oszczędności, pensje malały i obecnie o jedno wolne miejsce starało się wielu chętnych. Po odejściu z biura prokuratora okręgowego prawie pięć miesięcy szukała pracy i o ile wiedziała, żadna inna kancelaria w mieście nie potrzebowała nowych pracowników. Gdyby choć napomknęła o molestowaniu seksualnym albo zasugerowała złożenie pozwu, prawdopodobnie nie znalazłaby zatrudnienia w całym stanie. Prawnicy nikogo nie nienawidzą bardziej niż prawników, którzy mogliby wytoczyć im proces.

Miała związane ręce. Udało jej się przetrwać konferencję, ale przysięgła sobie, że już nigdy nie dopuści do takiej sytuacji. Przestanie zaglądać do pokoju socjalnego i zachowa większe środki ostrożności, zostając w pracy po godzinach, zwłaszcza kiedy będzie tam Ken. Na razie nic więcej nie mogła zrobić, poza modleniem się, żeby wziął na cel którąś z asystentek.

O tym, że życie jest trudniejsze, niż sobie wyobrażała, świadczył jeszcze inny przykład. Kiedy podjęła pierwszą poważną pracę, była idealistką: życie wydawało się przygodą. Głęboko wierzyła, że ma do odegrania znaczącą rolę w zachowaniu bezpieczeństwa na ulicach i zapewnianiu ofiarom przestępstw sprawiedliwości i zadośćuczynienia. Z czasem poczuła się znużona. Było jasne, że nawet niebezpieczni przestępcy często pozostają wolni. Zużyte tryby systemu obracały się nieprawdopodobnie powoli i liczba spraw, które trafiały na jej biurko, nigdy nie malała. Obecnie znów mieszkała w mieście, w którym się wychowała, i praktykowała prawo daleko odbiegające od tego, z którym miała do czynienia jako zastępca prokuratora okręgowego. Z początku była pewna, że wszystko się odmieni, kiedy nabierze wprawy, ale powoli dochodziła do przekonania, że stres związany z pracą ma różne odcienie i ten wcale nie był lepszy niż poprzedni.

Była tym zaskoczona, ale przecież od siedmiu lat prawie wszystko ją zaskakiwało. Może świat postrzegał ją jako młodą ambitną prawniczkę z własnym mieszkaniem, ale niekiedy czuła, że to tylko pozory. Po pierwsze, finanse – po zapłaceniu rachunków pod koniec miesiąca miała mniej pieniędzy niż wtedy, kiedy była nastolatką. Po drugie, większość koleżanek ze studiów była już po ślubie, niektóre nawet miały dzieci. Gdy z nimi rozmawiała, sprawiały wrażenie zadowolonych, jakby ich życie toczyło się zgodnie z planem, podczas gdy ona miała… co? Szefa, który był maniakiem seksualnym, mieszkanie, na które ledwie ją stać, i młodszą siostrę, która wydawała się jednocześnie mądrzejsza i bardziej beztroska niż ona. Jeśli na tym polega dorosłość, dlaczego kiedyś nie mogłam się jej doczekać, zastanawiała się.

Przez następną godzinę miarowo wiosłowała, a deska sunęła gładko. Maria usiłowała cieszyć się otoczeniem. Patrzyła na płynące powoli chmury i na drzewa przeglądające się w wodzie. Koncentrowała się na słonawym, świeżym zapachu wiatru, pławiła w cieple słońca, które grzało jej ramiona. Od czasu do czasu pstrykała zdjęcia, jedno z nich uznała za całkiem dobre – rybołów wznoszący się z rybą w szponach. Wydawało się za ciemne i zrobione ze zbyt dużej odległości, ale może wystarczy popracować nad nim w Photoshopie.

Po powrocie do domu wzięła prysznic, nalała sobie kieliszek wina i usiadła w bujanym fotelu, który ustawiła w kącie balkonu. Patrzyła na ludzi chodzących po Market Street, zastanawiając się, dla zabicia czasu, jak wygląda ich życie. Lubiła wymyślać o nich historie typu: ten pewnie wpadł z wizytą z Nowego Jorku albo: założę się, że ta mama zabiera dzieci na lody. Było to niewinne, relaksujące zakończenie weekendu, który miał dobre i złe strony.

Jak ta guma złapana na pustej drodze. To jej przypomniało, że jutro musi jechać do warsztatu. Tylko kiedy? Wiedziała, że gdy była na konferencji, Barney zapełnił jej skrzynkę odbiorczą nowymi sprawami. Zaplanowali dwa ważne spotkania z klientami na popołudnie, co oczywiście niczego nie ułatwiało. Poza tym nie miała pojęcia, jaki będzie następny ruch Kena.

Obawy nasiliły się nazajutrz rano. Gawędząc z Lynn, zmysłową, choć mniej niż kompetentną praktykantką przydzieloną do jej zespołu, zauważyła Kena rozmawiającego z Barneyem w jego gabinecie. Obaj często się spotykali przed porannym poniedziałkowym zebraniem. Niezwykłe było to, że po wyjściu z gabinetu Ken na jej widok ozięble skinął głową i sztywno odmaszerował korytarzem. Z jednej strony czuła ulgę, ale z drugiej to nagłe lodowate zachowanie sprawiło, że tknęły ją złe przeczucia. Niewątpliwie z jakiegoś powodu był na nią zły.

Wkrótce potem wyraźnie zawstydzona Jill wsunęła głowę przez drzwi, żeby przeprosić za zaaranżowanie randki w ciemno. Rozmawiały parę minut. Maria dowiedziała się, że przyjaciółka wyjeżdża z miasta na tydzień, aby zebrać zeznania pod przysięgą. Opowiedziała Jill o złapaniu gumy i o nieznajomym, który jej pomógł. Jill poczuła się jeszcze gorzej.

Gdy wyszła, Maria zaczęła wydzwaniać do warsztatów, próbując znaleźć najbliższy, w którym mogłaby po pracy wymienić oponę, ale się okazało, że o tej porze wszystkie będą już zamknięte. Miała tylko jedną możliwość: załatwić to w porze lunchu. W końcu po sześciu próbach umówiła się na wpół do pierwszej – godzinę przed zaplanowanym spotkaniem z klientem. Uprzedziła Barneya, że może się spóźnić kilka minut. Skrzywił się niezadowolony i odrzekł, żeby się postarała, podkreślając, jak ważna jest jej obecność. Wyszła z biura za kwadrans dwunasta, mając nadzieję, że mechanicy będą mogli zająć się kołem wcześniej.

Ale tak się nie stało. Nie zajęli się też o umówionej porze. Czekała prawie godzinę, na przemian wpadając w panikę i narastającą furię, wydzwaniając do sekretarki i praktykantki Barneya, a także na jego komórkę. Odebrała samochód dopiero po drugiej i popędziła do kancelarii. Gdy weszła do pokoju konferencyjnego, spotkanie trwało już od prawie czterdziestu pięciu minut. Lodowate spojrzenie Barneya kłóciło się z jego uprzejmym tonem, kiedy ją witał, mówiąc jak zwykle powoli i przeciągając samogłoski.

Po spotkaniu gorąco go przeprosiła. Był wyraźnie zirytowany. Dobroduszny dziadunio, jak był postrzegany przez klientów, zniknął bez śladu. Napięcie utrzymywało się przez resztę popołudnia, a nazajutrz wcale nie było lepiej. Maria odrabiała zaległości z dni pobytu na konferencji i przygotowywała dokumenty potrzebne Barneyowi do procesu, który miał się odbyć w przyszłym tygodniu. W poniedziałek i wtorek skończyła po północy, a przez cały tydzień w porze lunchu jadła dania na wynos przy biurku, bez przerywania pracy. Barney najwyraźniej tego nie zauważał albo o to nie dbał, i dopiero w czwartek lody zaczęły topnieć.

Jednak po południu – gdy kończyła z Barneyem rozmowę dotyczącą roszczenia ubezpieczeniowego, w którym, jak oboje podejrzewali, dopuszczono się oszustwa – usłyszała za sobą czyjś głos. Uniosła głowę. W drzwiach gabinetu stał Ken.

– Przepraszam – powiedział, zwracając się do obojga, ale patrząc na Barneya. – Mogę przez chwilę porozmawiać z Marią?

– Proszę bardzo – odparł przeciągle Barney. Skinął na Marię. – Zadzwoń i daj im znać, że jutro musimy odbyć telekonferencję.

– Oczywiście. Przekażę ci, co powiedzieli – odrzekła. Poczuła na sobie wzrok Kena i ścisnęło ją w piersi, kiedy na niego spojrzała.

Już szedł do wyjścia. Bez słowa poszła za nim korytarzem i przez recepcję. Nogi miała jak z ołowiu, gdy dotarło do niej, że Ken zmierza do swojego biura. Jego sekretarka odwróciła wzrok.

Ken przytrzymał Marii drzwi, po czym zamknął je za nimi. Profesjonalista w każdym calu, wszedł za biurko i gestem wskazał krzesło stojące naprzeciwko. Jakiś czas patrzył przez okno. W końcu odwrócił się w jej stronę.

– Barney wspomniał, że w poniedziałek nie przyszłaś na ważne spotkanie w klientem.

– Przyszłam. Spóźniłam się…

– Nie wezwałem cię tutaj, żeby się spierać o szczegóły – przerwał jej. – Zechcesz wyjaśnić, co się stało?

Zaskoczona, wydukała żałosną historyjkę o próbach znalezienia warsztatu i naprawie koła.

Kiedy skończyła, przez chwilę milczał.

– Rozumiesz, co tutaj robimy, prawda? I dlaczego zostałaś zatrudniona? Nasi klienci spodziewają się określonego poziomu profesjonalizmu.

– Tak, oczywiście, rozumiem. I wiem, że nasi klienci są ważni.

– Wiesz, że Barney chciał cię wyznaczyć na głównego adwokata w tej sprawie? I że zmarnowałaś szansę, ponieważ ogarnęła cię nagła, rozpaczliwa potrzeba zmiany opony w godzinach pracy?

Maria poczerwieniała i zakręciło jej się w głowie, gdy usłyszała tę rewelację.

– Nie, Barney nic mi nie mówił – wykrztusiła. – Jak powiedziałam, chciałam załatwić to po pracy, ale o tej porze warsztaty są nieczynne. Naprawdę myślałam, że zdążę. Wiedziałam, że to ryzyko, ale…

– Ryzyko, które tak skwapliwie podejmujesz – zauważył cierpko, znów wchodząc jej w zdanie.

Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale już wiedziała, że nic, co powie, go nie udobrucha. Siedziała w milczeniu, czując ucisk w żołądku, gdy Ken w końcu usiadł za biurkiem.

– Muszę stwierdzić, że jestem bardzo rozczarowany twoją postawą – oznajmił opanowanym głosem. – Zaryzykowaliśmy, przyjmując cię do firmy, i to ja między innymi stałem po twojej stronie. Jak wiesz, twoja praca w prokuraturze była mało istotna dla naszej praktyki. Mimo to uznałem, że masz potencjał. A teraz nie jestem pewien, co myśleć, i czy przypadkiem nie podjąłem złej decyzji.

– Naprawdę przepraszam. To się więcej nie powtórzy.

– Mam nadzieję. Dla twojego dobra, nie mojego.

Skurcz w żołądku przybrał na sile.

– Co mogę zrobić, żeby to naprawić?

– Na razie nic. Pogadam z Barneyem i dowiem się, co sądzi, a później powiadomimy cię o naszej decyzji.

– Czy mam zadzwonić do klientów? Może powinnam przeprosić?

– Sądzę, że na razie nie powinnaś nic robić. Powiedziałem, że omówimy to z Barneyem. Ale jeśli coś takiego się powtórzy… – Pochylił się w jej stronę, zapalając lampę na biurku.

– Nie powtórzy – szepnęła, wciąż próbując zrozumieć swoje położenie. Barney chciał ją mianować głównym adwokatem? Dlaczego jej o tym nie wspomniał? Nagle zadzwonił telefon. Ken podniósł słuchawkę, przedstawił się, skinął głową i zakrył mikrofon.

– Muszę odebrać. Dokończymy kiedy indziej.

Powiedział to w sposób, jaki nie pozostawiał wątpliwości, że rzeczywiście znowu porozmawiają. Maria stała, upokorzona i wystraszona. Wyszła z gabinetu z zamętem w głowie. Była wdzięczna, że sekretarka nie zwróciła na nią uwagi. Opuściła biuro Kena, zamknęła drzwi i przebiegła w myśli rozmowę. Wbrew sobie zaczęła się zastanawiać, jak długo tu wytrzyma. Albo czy w ogóle będzie miała jakiś wybór.

Spójrz na mnie

Подняться наверх