Читать книгу Chłopaki Anansiego - Нил Гейман - Страница 7
ROZDZIAŁ 2 KTÓRY SZERZEJ OPISUJE SYTUACJE, JAKIE ZDARZAJĄ SIĘ PO POGRZEBACH
ОглавлениеGruby Charlie biegł zasapany przez Ogród Pamięci i Spoczynku, mrużąc oczy w blasku florydzkiego słońca. Na jego garniturze szybko rozlewały się plamy potu, począwszy od pach i piersi. Pot ściekał mu też po twarzy.
Ogród Spoczynku i Pamięci istotnie bardzo przypominał ogród, tyle że dość osobliwy, w którym wszystkie kwiaty są sztuczne i wyrastają z metalowych wazonów, umocowanych do osadzonych w ziemi żeliwnych płyt. Gruby Charlie minął w biegu tablicę z napisem „Darmowe kwatery dla wszystkich kombatantów zwolnionych z honorami”. Przemierzył Krainę Dzieci. Tu do sztucznych kwiatów wyrastających z florydzkiej ziemi dołączyły różnobarwne wiatraczki i nasiąknięte deszczówką różowe i niebieskie miśki. Pleśniejący Kubuś Puchatek patrzył mętnym wzrokiem w błękitne niebo.
Gruby Charlie dostrzegł kondukt i skręcił, wyszukując ścieżkę prowadzącą w jego stronę. Wokół grobu zgromadziło się około trzydziestu osób. Kobiety miały na sobie ciemne sukienki i ozdobione czarną koronką rozłożyste czarne kapelusze, przypominające bajeczne kwiaty. Mężczyźni byli ubrani w garnitury, bez śladu plam potu. Dzieci patrzyły z poważnymi minami. Gruby Charlie zwolnił kroku. Wciąż się śpieszył, cały czas przy tym próbując ukrywać swój pośpiech. Gdy dotarł do grupki żałobników, podjął starania, by przecisnąć się do pierwszych rzędów, nie zwracając niczyjej uwagi. Biorąc pod uwagę fakt, że dyszał jak mors, który musiał właśnie pokonać wyjątkowo strome schody, cały ociekał potem i po drodze kilka razy nastąpił komuś na nogę, nie wyszło mu to najlepiej.
Ludzie patrzyli na niego nieprzychylnie. Gruby Charlie udawał, że tego nie dostrzega. Wszyscy śpiewali pieśń, której nie znał. Zaczął poruszać głową w rytm, udając, że śpiewa, poruszając wargami w sposób sugerujący, że dołączył do chóru sotto voce albo może modli się cicho, albo po prostu bełkocze coś pod nosem. Wykorzystał sposobność i zerknął na trumnę. Ucieszył się, widząc, że jest zamknięta.
To był wspaniały model trumny – wyglądała, jakby zrobiono ją z grubej, szlachetnej stali pokrytej szarą wojskową farbą. Jeśli dojdzie do cudownego zmartwychwstania, pomyślał Gruby Charlie, gdy Gabriel zadmie w potężną trąbę, a zmarli wychyną ze swych trumien, jego ojciec wciąż pozostanie uwięziony w grobie, bębniąc niemrawo w wieko i żałując, że nie kazał się pochować z łomem, a może nawet z palnikiem acetylenowo-tlenowym.
W końcu zabrzmiało ostatnie głębokie i melodyjne alleluja. W ciszy, która nastała, Gruby Charlie usłyszał czyjeś krzyki dobiegające z drugiej strony Ogrodu Pamięci, mniej więcej tam, skąd przyszedł.
– Czy ktoś chciałby jeszcze wygłosić mowę pożegnalną? – spytał pastor.
Sądząc po wyrazach twarzy osób zebranych najbliżej grobu, co najmniej kilka zamierzało zabrać głos. Gruby Charlie jednak pojął, że nadeszła jego chwila. Teraz albo nigdy. „Rozumiesz chyba, że musisz pogodzić się ze swym ojcem?”. Jasne.
Wziął głęboki oddech, postąpił krok naprzód, tak że znalazł się na samym skraju grobu.
– Hm – zaczął. – Przepraszam. No właśnie. Chyba mam coś do powiedzenia.
Odległe krzyki stawały się jakby głośniejsze. Część żałobników oglądała się za siebie, sprawdzając, skąd dobiegają. Pozostali gapili się na Grubego Charliego.
– Nie można powiedzieć, żebym kiedykolwiek był blisko z moim ojcem – zaczął. – Chyba po prostu nie umieliśmy się porozumieć. Od dwudziestu lat żyliśmy osobno. Nie byłem częścią jego życia ani on częścią mojego. Istnieje wiele spraw, które trudno wybaczyć, lecz nagle, pewnego dnia człowiek odkrywa, że nie została mu żadna rodzina. – Otarł dłonią czoło. – Wątpię, bym kiedykolwiek, przez całe moje życie powiedział „kocham cię, tato”. Wy wszyscy zapewne znaliście go lepiej niż ja, niektórzy z was może nawet go kochali. Byliście częścią jego życia, ja nie. Nie wstydzę się zatem powiedzieć tego przy was. Powiedzieć po raz pierwszy od co najmniej dwudziestu lat. – Spojrzał w dół na hermetyczne metalowe wieko. – Kocham cię – rzekł. – I nigdy cię nie zapomnę.
Krzyki stały się jeszcze głośniejsze, dość głośne i wyraźne, by w ciszy, która zapadła po słowach Grubego Charliego, każdy z zebranych zdołał zrozumieć słowa wywrzaskiwane z drugiej strony cmentarza.
– Gruby Charlie! Przestań zawracać głowę tym ludziom i zabieraj tu swój tyłek! Ale już!
Gruby Charlie powiódł wzrokiem po morzu obcych twarzy, na których odbijały się: wstrząs, zdumienie, gniew i zgroza. Z płonącymi ze wstydu uszami pojął prawdę.
– Eee. Przepraszam. To nie ten pogrzeb – powiedział.
Mały chłopczyk o wielkich odstających uszach i olbrzymim uśmiechu wystąpił naprzód.
– To była moja babcia – oznajmił z dumą.
Gruby Charlie wycofał się z grona żałobników, mamrocząc pod nosem przeprosiny. Marzył o tym, by nastąpił koniec świata. Wiedział, że to nie wina ojca, ale wiedział też, że całe to wydarzenie okropnie by go rozśmieszyło.
Na ścieżce, trzymając się pod boki, stała potężna, tęga kobieta o siwych włosach i nachmurzonej twarzy. Gruby Charlie ruszył ku niej, stąpając ostrożnie jak po polu minowym. Znów czuł się, jakby miał dziewięć lat i wpadł w kłopoty.
– Nie słyszałeś mojego wołania? – spytała. – Przebiegłeś tuż obok i narobiłeś sobie ambarasu! – W jej wersji słowo ambaras zaczynało się na literę „h”. – Tędy – dodała. – Spóźniłeś się na mszę i ceremonię, ale wciąż czeka na ciebie łopata ziemi.
Przez ostatnie dwa dziesięciolecia pani Higgler prawie wcale się nie zmieniła. Była teraz nieco grubsza, nieco bardziej siwa. Mocno zaciskała wargi, prowadząc go jedną z wielu ścieżek Ogrodu Pamięci. Gruby Charlie podejrzewał, że nie wywarł na niej najlepszego pierwszego wrażenia. Prowadziła, a on, upokorzony, podążał za nią.
Po jednym z prętów otaczającego cmentarz ogrodzenia wbiegła jaszczurka i zastygła na zaostrzonym końcu, smakując gęste, florydzkie powietrze. Słońce zniknęło za chmurą, w żaden sposób nie zmniejszyło to jednak panującego upału. Przeciwnie, stał się on jeszcze bardziej dotkliwy. Jaszczurka wydęła gardło na podobieństwo jaskrawopomarańczowego balonika.
Dwa długonogie żurawie, które Gruby Charlie wziął z początku za ozdóbki, spojrzały na niego ciekawie. Jeden błyskawicznie opuścił głowę i znów ją uniósł. Z dzioba zwisała mu tłusta żaba. Przez chwilę jego gardło poruszało się, gdy próbował połknąć wierzgającą i szarpiącą się żabę.
– No chodź – ponagliła go pani Higgler. – Nie ociągaj się. I tak już spóźniłeś się na pogrzeb własnego ojca.
Gruby Charlie zdusił pragnienie, by wspomnieć o tym, że tego dnia pokonał sześć tysięcy kilometrów, wynajął samochód i przyjechał tu z Orlando, a potem skręcił w niewłaściwy zjazd autostrady. I czyj to właściwie pomysł, by ukryć Ogród Pamięci z Wal-Martem, na samym skraju miasta? Szli dalej, mijając wielki, betonowy budynek cuchnący formaliną, aż w końcu dotarli do otwartego grobu na najdalszym skrawku terenu. Za nim nie było już nic prócz ogrodzenia, gąszczu drzew, palm i zieleni. W grobie czekała skromna, drewniana trumna. Leżało na niej kilka garści piachu. Obok piętrzyła się sterta ziemi z wbitą łopatą.
Pani Higgler wyjęła ją i podała Grubemu Charliemu.
– To był piękny pogrzeb – oznajmiła. – Przyszła część kumpli od kieliszka twojego taty i wszystkie panie z naszej ulicy. Nawet po tym, jak się wyprowadził, wciąż pozostawaliśmy w kontakcie. Spodobałaby mu się ta ceremonia. Oczywiście spodobałaby mu się jeszcze bardziej, gdybyś nie niej był. – Pokręciła głową. – A teraz zakopuj – poleciła. – I jeśli chcesz się pożegnać, możesz to zrobić przy pracy.
– Sądziłem, że mam jedynie przerzucić parę łopat – zaprotestował. – Żeby okazać dobrą wolę.
– Zapłaciłam grabarzowi trzydzieści dolarów, żeby sobie poszedł – odparła pani Higgler. – Powiedziałam mu, że syn nieboszczyka przylatuje tu z Hangli i że chce zrobić wszystko jak należy. Jak należy. Nie tylko okazać dobrą wolę.
– Jasne – mruknął Gruby Charlie. – Oczywiście, rozumiem.
Zdjął marynarkę i powiesił na płocie. Poluzował krawat, ściągnął go przez głowę i wsadził do kieszeni marynarki. A potem zaczął wrzucać czarną ziemię w głąb grobu w upalnym, florydzkim powietrzu, gęstym jak zupa.
Po jakimś czasie zaczęło padać coś, co można by od biedy nazwać deszczem; był to ten rodzaj deszczu, który nie może się zdecydować, czy jest prawdziwym deszczem, czy też nie. Gdyby Gruby Charlie jechał teraz samochodem, nie wiedziałby, czy ma sens włączenie wycieraczek; natomiast moknąc i przerzucając łopatą ziemię, pocił się i czuł lepki i brudny. Gruby Charlie dalej zakopywał grób, a pani Higgler trwała bez ruchu z rękami splecionymi na gargantuicznej piersi; prawie-deszcz pokrywał drobną mgiełką jej czarną sukienkę i słomiany kapelusz ozdobiony czarną jedwabną różą. Nie spuszczała wzroku z Grubego Charliego, śledząc jego każdy najdrobniejszy ruch.
Ziemia zamieniła się w błoto, stając się – jeśli to możliwe – jeszcze cięższa.
W końcu, gdy zdawało mu się, że spędzi na kopaniu całe życie, i to mało przyjemne życie, Gruby Charlie przyklepał ostatnią łopatę ziemi.
Pani Higgler podeszła bliżej. Zdjęła z parkanu marynarkę i podała mu.
– Przemokłeś do suchej nitki, jesteś brudny i spocony, ale dorosłeś. Witaj w domu, Gruby Charlie. – Z uśmiechem przyciągnęła go do swej olbrzymiej piersi.
– Ja nie płaczę – oznajmił Gruby Charlie.
– Cicho, już cicho.
– To deszcz na mojej twarzy.
Pani Higgler nie odpowiedziała. Po prostu obejmowała go, kołysząc się w przód i w tył, aż w końcu po długiej chwili Gruby Charlie odezwał się:
– W porządku, już mi lepiej.
– W moim domu czeka poczęstunek – oznajmiła pani Higgler. – Chodź, nakarmię cię.
Na parkingu starł błoto z butów, wsiadł do szarego wynajętego samochodu i ruszył za rdzawobrązową furgonetką pani Higgler ulicami, które dwadzieścia lat wcześniej jeszcze nie istniały. Pani Higgler jechała niczym kobieta, która właśnie odkryła olbrzymi, upragniony kubek kawy i której życiową misją stało się wypicie jej jak najwięcej, jednocześnie prowadząc możliwie najszybciej. Gruby Charlie trzymał się jej z najwyższym trudem, pędząc od świateł do świateł i próbując się zorientować, gdzie właściwie się znajduje.
A potem skręcili w kolejną ulicę i z narastającą obawą uświadomił sobie, że ją poznaje. Była to ulica, na której mieszkał w dzieciństwie. Nawet domy wyglądały niemal tak samo, choć większość z nich pyszniła się teraz imponującymi, siatkowymi ogrodzeniami.
Przed domem pani Higgler parkowało już kilka samochodów. Zatrzymał się obok staroświeckiego szarego forda. Pani Higgler podeszła do drzwi frontowych i otworzyła je kluczem.
Gruby Charlie przyjrzał się sobie i stwierdził, że rzeczywiście jest brudny i przepocony.
– Nie mogę się pokazać w takim stanie.
– Widywałam już gorsze rzeczy. – Pani Higgler pociągnęła nosem. – Powiem ci coś. Wejdź do środka, idź prosto do łazienki, umyj twarz i ręce, wyczyść ubranie, a kiedy będziesz gotów, zastaniesz nas w kuchni.
Po sekundzie znalazł się w łazience. Wszystko tu pachniało jaśminem. Zdjął ubłoconą koszulę i jaśminowym mydłem umył twarz i ręce nad niewielką umywalką. Wziął gąbkę, przemył pierś, zdrapał co większe plamy ze spodni. Przyjrzał się koszuli – jeszcze rano była biała, teraz przybrała odrażający odcień brązu – i postanowił jej nie wkładać. W torbie na tylnym siedzeniu wynajętego wozu miał kilka zapasowych. Po prostu wymknie się tylnym wyjściem, włoży świeżą koszulę i będzie gotów stawić czoło czekającym w domu ludziom.
Przekręcił zamek w drzwiach łazienki i otworzył je.
Na korytarzu stały cztery starsze panie. Wpatrywały się w niego. Znał je. Znał je wszystkie.
– Co teraz wyprawiasz? – spytała pani Higgler.
– Zmieniam koszulę – oznajmił Gruby Charlie. – Koszula w samochodzie. Tak. Zaraz wracam.
Unosząc wysoko głowę, przemaszerował korytarzem i dalej, za drzwi.
– Co to był za język? – spytała głośno za jego plecami drobna pani Dunwiddy.
– Nieczęsto widuje się coś takiego – dodała pani Bustamonte.
Biorąc pod uwagę, że działo się to na tropikalnym wybrzeżu Florydy, z pewnością dość często widywało się tu właśnie półnagich mężczyzn. Tylko że pewnie nie mieli na sobie ubłoconych spodni od garnituru.
Schowany za samochodem Gruby Charlie włożył koszulę i wrócił do domu. Cztery kobiety przeniosły się do kuchni. Krzątały się tam, chowając do szklanych pojemników coś, co do niedawna przypominało obfitą ucztę.
Pani Higgler była starsza niż pani Bustamonte, a obie urodziły się wcześniej niż pani Noles, choć żadna nie przyszła na świat wcześniej niż pani Dunwiddy. Pani Dunwiddy była stara i tak też wyglądała. Istniały epoki geologiczne młodsze od pani Dunwiddy.
W dzieciństwie Gruby Charlie wyobrażał sobie panią Dunwiddy w Afryce Równikowej, spoglądającą z dezaprobatą przez grube okulary na od niedawna wyprostowanych hominidów.
– Tylko nie właźcie mi na podwórko – mówiła świeżo wyewoluowanym i dość nerwowym okazom homo habilis – albo dostaniecie ode mnie pasem w kanał słuchowy.
Pani Dunwiddy pachniała wodą fiołkową, a pod zapachem fiołków kryła się woń bardzo starej kobiety. Była drobną staruszką, umiejącą samym wzrokiem poskromić burzę, a Gruby Charlie, który dwadzieścia lat wcześniej, podążając za zgubioną tenisową piłką na jej podwórko, rozbił jedną z ozdób na trawniku, wciąż śmiertelnie się jej bał.
W tej chwili pani Dunwiddy zajadała palcami kawałki curry z kurczaka z niewielkiego, szklanego pojemnika.
– Szkoda byłoby to zmarnować – oznajmiła, odkładając na porcelanowy spodeczek kawałki kości.
– Zjesz coś, Gruby Charlie? – spytała pani Noles.
– Nie, dziękuję – odparł Gruby Charlie. – Naprawdę.
Cztery pary oczu spojrzały na niego z wyrzutem przez cztery pary okularów.
– Nie warto się głodzić z rozpaczy. – Pani Dunwiddy oblizała palce i wybrała z pojemnika kolejny brązowy, tłusty kawałek koźliny.
– Ależ nie. Po prostu nie jestem głodny, to wszystko.
– Jeśli nie będziesz jadł, uschniesz ze smutku i zostanie z ciebie skóra i kości. – W głosie pani Noles dźwięczała ponura satysfakcja.
– Poważnie wątpię.
– Zaraz przyniosę ci talerz, tam, do stołu – zdecydowała pani Higgler. – Idź i usiądź. I bez protestów proszę. Zostało mnóstwo wszystkiego, nie masz się co martwić.
Gruby Charlie usiadł na wskazanym miejscu i po paru sekundach stanął przed nim talerz wypełniony duszonym groszkiem z ryżem, puddingiem ze słodkich ziemniaków, wędzoną wieprzowiną, koźliną w curry, kurczakiem w curry, smażonymi bananami i marynowaną giczą wołową. Poczuł wzbierającą w gardle zgagę, a przecież nie włożył jeszcze nawet niczego do ust.
– Gdzie są wszyscy? – spytał.
– Kumple twojego taty od kieliszka wybrali się na kieliszek. Zamierzają uczcić jego pamięć, urządzając zawody wędkarskie na moście.
Pani Higgler wylała do zlewu resztki kawy z samochodowego kubka wielkości wiadra i napełniła go z dzbanka pełnego świeżo zaparzonego, gorącego napoju.
Pani Dunwiddy oblizała palce małym, fioletowym językiem i szurając nogami, podeszła do Grubego Charliego, który siedział za stołem nad nietkniętym posiłkiem. Kiedy był mały, święcie wierzył, że pani Dunwiddy jest czarownicą, i to nie miłą czarownicą, lecz raczej taką, którą dzieci muszą wepchnąć do pieca, by od niej uciec. Teraz widział ją po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat i wciąż musiał walczyć z przemożnym pragnieniem, by krzyknąć ze strachu i schować się pod stołem.
– Wiele widziałam śmierci – oznajmiła. – Jeśli się postarzejesz, sam też sporo zobaczysz. Pewnego dnia wszyscy umrą, daj im tylko dość czasu. – Urwała. – Mimo wszystko jednak nigdy nie sądziłam, że spotka to także twojego tatę. – Pokręciła głową.
– Jaki on był? – spytał Gruby Charlie. – To znaczy w młodości?
Pani Dunwiddy spojrzała przez grube szkła okularów za plecy Grubego Charliego, ściągnęła wargi i znów pokręciła głową.
– Tak daleko pamięcią nie sięgam – odparła jedynie. – Zjedz swoją gicz.
Gruby Charlie westchnął i zaczął jeść.
***
Było późne popołudnie. Zostali sami.
– Gdzie będziesz nocował? – spytała pani Higgler.
– Miałem zamiar wynająć pokój w motelu – odparł Gruby Charlie.
– Mimo że masz tu dla siebie calusieńką sypialnię i calusieńki dom parę ulic stąd? Nawet go jeszcze nie obejrzałeś. Moim zdaniem twój ojciec chciałby, żebyś się tam zatrzymał.
– Wolę być sam. Zresztą, źle bym się czuł w domu mojego taty.
– Cóż, to nie moje pieniądze wyrzucisz w błoto. Wiesz chyba, że i tak będziesz musiał zadecydować, co zrobić z domem twojego ojca? I wszystkimi jego rzeczami?
– Nie obchodzi mnie to – odrzekł Gruby Charlie. – Możemy urządzić wyprzedaż garażową. Wystawić wszystko na eBayu. Wywieźć na wysypisko.
– Co to za gadanina? – Pani Higgler grzebała chwilę w kuchennej szufladzie, w końcu wyciągnęła klucz do drzwi frontowych zaopatrzony w dużą, papierową wizytówkę. – Kiedy się przeprowadzał, dał mi zapasowy klucz – oznajmiła. – Na wypadek, gdyby go zgubił albo zamknął w środku, czy coś takiego. Mawiał często, że zgubiłby własną głowę, gdyby nie to, że jest przymocowana do szyi. Kiedy sprzedał dom obok, powiedział mi: „Nie martw się, Callyanne, nie odejdę daleko”. Mieszkał w tym domu odkąd pamiętałam, ale nagle uznał, że jest za duży i musi się przeprowadzić...
Nie milknąc nawet na chwilę, poprowadziła go do krawężnika i zawiozła kilka ulic dalej swą rudobrązową furgonetką. W końcu dojechali do parterowego, drewnianego domu.
Otworzyła drzwi wejściowe i znaleźli się w środku.
Wewnątrz unosił się znajomy zapach – słodkawy, jakby ostatnio pieczono w kuchni czekoladowe ciasteczka. Było też stanowczo za gorąco. Pani Higgler poprowadziła ich do małego salonu i włączyła okienny klimatyzator. Urządzenie zagrzechotało, zadygotało, zapachniało jak mokry owczarek i zaczęło mielić ciepłe powietrze.
Wokół sfatygowanej kanapy, którą Gruby Charlie pamiętał z dzieciństwa, piętrzyły się stosy książek. Dostrzegł też zdjęcia w ramkach. Jedno, czarno-białe, przedstawiało matkę Grubego Charliego, gdy była jeszcze młodą kobietą. Miała wysoko upięte włosy, lśniące i czarne, i sukienkę z błyszczącego materiału. Obok stało zdjęcie samego Grubego Charliego w wieku pięciu, sześciu lat. Pozował na nim przed lustrem w drzwiach, toteż na pierwszy rzut oka zdawało się, że z fotografii spogląda na nich z powagą dwóch małych Grubych Charliech.
Gruby Charlie podniósł książkę ze stosu. Traktowała o włoskiej architekturze.
– Interesował się architekturą?
– O tak. To była jego pasja.
– Nie miałem pojęcia.
Pani Higgler wzruszyła ramionami i pociągnęła łyk kawy.
Gruby Charlie otworzył książkę i na stronie tytułowej ujrzał nakreślone wyraźnym pismem nazwisko ojca. Zamknął ją szybko.
– W ogóle go nie znałem – rzekł. – Nie tak naprawdę.
– Niełatwo go było poznać. Znałam go – ile? – prawie sześćdziesiąt lat i ja także go nie poznałam.
– Musi go pani pamiętać z czasów, gdy był chłopcem.
Pani Higgler zawahała się. Przez chwilę milczała, zatopiona we wspomnieniach.
– Pamiętam go z czasów, gdy ja byłam dziewczynką – odparła bardzo cicho.
Gruby Charlie poczuł, że powinien zmienić temat, wskazał zatem szybko fotografię matki.
– Ma tu zdjęcie mamy.
Pani Higgler siorbnęła głośno.
– Zrobili je na statku – oświadczyła – zanim jeszcze się urodziłeś. Na jednym z tych statków, na których można było zjeść obiad i wypłynąć trzy mile poza wody terytorialne, a potem zaczynał się hazard. Później wracali. Nie wiem, czy wciąż istnieją takie statki. Twoja matka mówiła, że wtedy po raz pierwszy w życiu jadła stek.
Gruby Charlie próbował sobie wyobrazić, jak wyglądali jego rodzice, nim się urodził.
– Zawsze był z niego przystojniak – oznajmiła pani Higgler, zupełnie jakby czytała mu w myślach. – Do samego końca. Miał uśmiech, od którego dziewczynom miękły kolana, i ubierał się bardzo elegancko. Wszystkie kobiety go kochały.
Gruby Charlie znał odpowiedź, nim jeszcze zadał pytanie.
– A pani...?
– Jak możesz pytać o coś takiego szanowaną wdowę? – Znowu pociągnęła łyk kawy. Gruby Charlie czekał na odpowiedź. – Pocałowałam go – powiedziała w końcu. – Bardzo, bardzo dawno temu, nim jeszcze poznał twoją matkę. Umiał świetnie całować. Miałam nadzieję, że mnie odwiedzi, znów zaprosi na tańce. Zamiast tego zniknął. Nie było go... Ile? Rok, dwa? A kiedy wrócił, byłam już żoną pana Higglera, a on sprowadził twoją matkę. Poznał ją na wyspach.
– Żałowała pani?
– Byłam mężatką. – Kolejny łyk kawy. – A zresztą nie można go było nienawidzieć, nie można się było nawet tak naprawdę na niego złościć. No i kiedy na nią patrzył... Do diabła, gdyby kiedykolwiek tak na mnie spojrzał, umarłabym ze szczęścia. Wiesz, że na ich ślubie byłam druhną twojej matki?
– Nie miałem pojęcia.
Klimatyzator zaczął wyrzucać z siebie chłodne powietrze, wciąż jednak pachniało ono mokrym owczarkiem.
– Myśli pani, że byli szczęśliwi?
– Z początku tak. – Uniosła wielki plastikowy kubek. Już miała napić się kawy, ale nagle zmieniła zdanie. – Z początku. Jednak nawet ona nie potrafiła zbyt długo zatrzymać go przy sobie. Miał tyle pracy. Twój ojciec miał mnóstwo zajęć.
Gruby Charlie usiłował zgadnąć, czy pani Higgler nie żartuje sobie z niego. Bez skutku. W każdym razie nie uśmiechała się.
– Mnóstwo zajęć? Niby jakich? Wędkowanie z mostu, gra w domino na werandzie? Czekanie na nieunikniony wynalazek karaoke? Wcale nie był zajęty. Odkąd go znałem, nie przepracował ani jednego dnia.
– Nie powinieneś mówić takich rzeczy o swoim ojcu!
– Ale to prawda. Był nicponiem. Marnym mężem i marnym ojcem.
– Oczywiście – przytaknęła żarliwie pani Higgler. – Ale nie możesz osądzać go jak człowieka, Gruby Charlie. Musisz pamiętać, że twój ojciec był bogiem.
– Bogiem wśród ludzi?
– Nie, po prostu bogiem. – Wymówiła te słowa bez nacisku, równie spokojnie i beznamiętnie, jakby powiedziała „był cukrzykiem” albo po prostu „był czarny”.
Gruby Charlie bardzo chciał zażartować, lecz wyraz oczu pani Higgler sprawił, że nagle nie potrafił wymyślić niczego zabawnego.
– Nie był bogiem – rzekł cicho. – Bogowie są niezwykli, wyjątkowi, mityczni. Czynią cuda i tak dalej.
– Zgadza się. Nie powiedziałybyśmy ci, jeśliby żył, ale teraz, gdy odszedł, w niczym to nie zaszkodzi.
– Nie był bogiem. Był moim ojcem.
– Można być jednym i drugim – odparła. – To się zdarza.
Zupełnie jakbym sprzeczał się z wariatką, pomyślał Gruby Charlie. Zrozumiał, że powinien się zamknąć, ale jego usta miały inne zdanie. W tej chwili właśnie mówiły:
– Proszę posłuchać. Gdyby mój ojciec był bogiem, miałby boskie moce.
– I miał, tyle że rzadko się nimi posługiwał. Poza tym był stary. A zresztą, jak myślisz, jakim cudem udawało mu się przeżyć bez pracy? Kiedy potrzebował pieniędzy, grał na loterii albo wybierał się do Hallendale i obstawiał psy albo konie. Nigdy nie wygrywał zbyt dużo, nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Tylko tyle, żeby przeżyć.
Gruby Charlie w całym swym życiu ani razu niczego nie wygrał, absolutnie niczego. W najróżniejszych zakładach biurowych, w których uczestniczył, mógł zawsze liczyć na to, że jego koń nie wyjdzie z bramki, wybrana drużyna spadnie do ligi, o której nawet nikt nie słyszał, na sportowe cmentarzysko słoni. To go wkurzało.
– Jeśli mój ojciec był bogiem, a dodam, że w żadnym razie nie przyjmuję tego do wiadomości, czemu ja także nie jestem bogiem? Twierdzi pani przecież, że jestem synem boga? Tak?
– Oczywiście.
– Czemu zatem ja nie potrafię obstawiać wygrywających koni, czarować ani czynić cudów?
Pociągnęła nosem.
– To wszystko odziedziczył twój brat.
Gruby Charlie odkrył, że się uśmiecha. Odetchnął głęboko. A zatem to jednak był dowcip.
– Ach, pani Higgler. Wie pani przecież, że ja nie mam brata.
– Oczywiście, że masz. To ty i on, na tym zdjęciu.
Choć wiedział co na nim widnieje, Gruby Charlie zerknął na fotografię. Staruszka oszalała. Po prostu dostała świra.
– Pani Higgler – rzekł możliwie najłagodniej. – To ja, tylko ja, w dzieciństwie, i lustrzane drzwi. Stoję obok nich. To ja i moje odbicie.
– To ty, a także twój brat.
– Nigdy nie miałem brata.
– Oczywiście, że miałeś, i wcale za nim nie tęsknię. Ty zawsze byłeś tym dobrym, a on stale sprawiał kłopoty. – Nim Gruby Charlie zdążył cokolwiek powiedzieć, dodała: – Odszedł stąd, gdy byłeś bardzo mały.
Gruby Charlie pochylił się, położył swą wielką dłoń na kościstej ręce pani Higgler, tej, która nie trzymała kubka z kawą.
– To nieprawda – rzekł.
– Louella Dunwiddy go przegoniła. Okropnie się jej bał. Ale od czasu do czasu tu wracał. Jeśli chciał, potrafił być czarujący. – Dopiła kawę.
– Zawsze chciałem mieć brata – powiedział Gruby Charlie. – Kogoś, z kim mógłbym się bawić.
Pani Higgler wstała.
– To miejsce samo się nie posprząta – oznajmiła. – W samochodzie mam worki na śmieci. Myślę, że będziemy potrzebowali dużo worków.
– Tak – mruknął Gruby Charlie.
Tę noc spędził w motelu. Rankiem spotkali się z panią Higgler w domu ojca i zaczęli napychać śmieciami wielkie, czarne worki. Na bok odkładali rzeczy, które zamierzali oddać na Goodwill. Napełnili też pudełko przedmiotami, które Gruby Charlie pragnął zatrzymać z powodów sentymentalnych. Były to głównie zdjęcia z dzieciństwa i z czasów, nim się urodził.
Znaleźli też starą skrzynkę przypominającą niewielką skrzynię piracką, pełną dokumentów i starych papierów. Gruby Charlie usiadł na podłodze i zaczął je przeglądać. Pani Higgler wyłoniła się z sypialni, dźwigając kolejny czarny worek wypchany nadgryzionymi przez mole ubraniami.
– To twój brat podarował mu tę skrzynkę – oznajmiła niespodziewanie. Po raz pierwszy wspomniała o swych wczorajszych fantazjach.
– Bardzo chciałbym mieć brata – odparł Gruby Charlie, nieświadom faktu, że mówi to głośno, póki pani Higgler nie odpowiedziała.
– Już ci mówiłam. Ty masz brata.
– No tak – mruknął. – A gdzie znajdę tę mityczną postać?
Później zastanawiał się, czemu w ogóle zadał to pytanie. Chciał ją udobruchać, podpuścić? A może po prostu powiedział cokolwiek, by zapełnić ciszę? Tak czy inaczej, zadał pytanie, a ona pokiwała głową, zagryzając dolną wargę.
– Musisz wiedzieć. To twoje dziedzictwo, twoja krew. – Podeszła do niego i pokiwała palcem. Gruby Charlie pochylił się, wargi starej kobiety musnęły mu ucho, gdy szepnęła: – ...potrzebował... po prostu powiedz...
– Co takiego?
– Mówiła – odparła normalnym głosem – że jeśli będziesz go potrzebował, po prostu powiedz pająkowi. Zjawi się natychmiast.
– Pająkowi?
– Tak właśnie mówię. Myślisz, że na próżno macham językiem? Ćwiczę płuca? Nigdy nie słyszałeś o mówieniu do pszczół? Gdy byłam dziewczynką na Saint Andrews, nim moi rodzice się tu sprowadzili, mówiło się pszczołom wszystkie dobre wieści. To coś podobnego. Porozmawiaj z pająkiem. Tak właśnie przesyłałam wiadomości twojemu ojcu, gdy znikał.
– Jasne.
– Nie odpowiadaj w ten sposób.
– W jaki sposób?
– Jakbyś myślał, że jestem wariatką, która nie wie co się dzieje. Myślisz, że nie wiem nic o bożym świecie?
– Uhm, jestem pewien, że pani wie, naprawdę.
Pani Higgler nie dała się ugłaskać, daleko jej było do udobruchania. Zabrała ze stołu kubek z kawą i z pełną dezaprobaty miną zacisnęła na nim dłoń. Gruby Charlie się doigrał i nie zamierzała pozwolić mu o tym zapomnieć.
– Wiesz, że nie muszę tego robić – oznajmiła. – Nie muszę ci pomagać. Robię to tylko dlatego, że twój ojciec był kimś wyjątkowym, a twoja matka wspaniałą kobietą. Mówię ci o ważnych sprawach, wstrząsających sprawach. Powinieneś mnie słuchać. Powinieneś uwierzyć.
– Wierzę pani – odparł Gruby Charlie najbardziej przekonującym tonem, na jaki było go stać.
– Chcesz się tylko podlizać staruszce.
– Nie – skłamał. – Naprawdę, daję słowo.
W jego głosie dźwięczała szczerość, uczciwość, prawda. Był tysiące kilometrów od domu, w mieszkaniu nieżyjącego ojca, w towarzystwie zwariowanej staruszki bliskiej ataku apopleksji. Gdyby miało ją to uspokoić, powiedziałby, że księżyc jest odmianą mało znanego tropikalnego owocu, i włożyłby w to kłamstwo całą swoją duszę.
Pociągnęła nosem.
– W tym właśnie problem z wami, młodymi. Myślicie, że choć niedługo przebywacie na świecie, wiecie wszystko. W moim życiu zapomniałam już więcej, niż ty kiedykolwiek wiedziałeś. Nic nie wiesz o swoim ojcu, o swojej rodzinie. Mówię ci, że twój ojciec to bóg, a ty nie pytasz nawet, o jakim bogu mowa.
Gruby Charlie próbował przypomnieć sobie imiona bogów.
– Zeus? – podsunął.
Pani Higgler parsknęła niczym czajnik, w którym wrze woda. Gruby Charlie zorientował się, że Zeus to raczej błędna odpowiedź.
– Kupidyn?
Znów parsknęła i tym razem parsknięcie zakończyło się chichotem.
– Wyobrażam sobie twojego ojca ubranego wyłącznie w grubą pieluszkę, z wielkim łukiem i strzałami. – Śmiała się jeszcze chwilę, po czym pociągnęła łyk kawy.
– W czasach, kiedy był bogiem – oznajmiła – w dawnych czasach nazywali go Anansim.
***
Pewnie znasz kilka historii o Anansim. Na całym wielkim świecie nie ma chyba nikogo, kto nie znałby choćby paru historii o Anansim.
W czasach, gdy świat był młody, a wszystkie historie opowiadano po raz pierwszy, Anansi był pająkiem. Wplątywał się wówczas w kłopoty i wyplątywał się z kłopotów. Pamiętasz historię o dziecku w smole, opowiadaną o Bracie Króliku? Najpierw była to opowieść o Anansim. Niektórzy uważają, że był królikiem, ale się mylą. Nie był królikiem, tylko pająkiem.
Opowieści o Anansim istnieją, odkąd ludzie zaczęli opowiadać sobie historie. W Afryce, gdzie wszystko miało swój początek, nim jeszcze ludzie zaczęli malować na kamiennych ścianach lwy i niedźwiedzie jaskiniowe, nawet wtedy opowiadali sobie historie o małpach, lwach i bawołach. Wielkie historie ze snów. Ludzie zawsze przejawiali skłonności do tworzenia opowieści. W ten sposób uczyli się rozumieć swe własne światy. Wszystko, co biegało, pełzało, czołgało się i skakało, trafiało do owych historii, a różne szczepy ludzi oddawały cześć różnym stworzeniom.
Lew już wtedy był królem zwierząt, Gazela najszybciej biegała, Małpa była najgłupsza, a Tygrys najgroźniejszy. Ale ludzie nie chcieli słuchać o żadnym z nich.
To Anansi nadał swe imię historiom. Każda historia należy do Anansiego. Kiedyś, nim jeszcze przypadły Anansiemu, wszystkie należały do Tygrysa (dlatego ludzie z wysp do dziś dnia nazywają je kocimi bajdami). W tamtych czasach historie były mroczne i złe, pełne bólu i żadna nie kończyła się szczęśliwie. Ale to działo się bardzo dawno temu. Dziś wszystkie historie są Anansiego.
Skoro niedawno obejrzeliśmy pogrzeb, pozwól, że opowiem ci historię o Anansim i o tym, jak zmarła jego babka. (Nie spotkało jej nic strasznego – była po prostu bardzo, bardzo stara i odeszła we śnie. Bywa). Zmarła daleko od domu, toteż Anansi ruszył na drugi koniec wyspy ze swym wózkiem, a gdy dotarł na miejsce, zabrał ciało babki, ułożył na wózku i zaczął ciągnąć do domu. Bo widzisz, zamierzał pochować ją pod drzewem figowym obok swej chaty.
Trafił jednak do wioski, a że cały ranek popychał przed sobą trupa babki na wózku, myśli sobie: Napiłbym się whisky. Idzie zatem do sklepu, bo w wiosce jest sklep, sklep, w którym sprzedają wszystko, a sklepikarz to człek bardzo zapalczywy. Anansi wchodzi do środka, wypija trochę whisky, potem jeszcze trochę whisky i myśli sobie: Zrobię dowcip temu człekowi. Mówi więc sklepikarzowi: „Zanieś whisky mojej babce. Śpi na wózku przed sklepem. Będziesz ją musiał obudzić, bo ma twardy sen”.
Zatem sprzedawca podchodzi z butelką do wózka i mówi do staruszki: „Hej, masz swoją whisky”. Ale staruszka nie odpowiada, a sklepikarz złości się coraz bardziej, bo, jak wspominałem, zapalczywy z niego człek, i powtarza: „Wstawaj, starucho, wstawaj i wypij swoją whisky”. Ona jednak wciąż milczy, a potem robi coś, co czasem zdarza się nieboszczykom w upale – głośno pierdzi. Sklepikarz tak bardzo wścieka się na staruchę, która ośmieliła się do niego pierdnąć, że ją uderza, raz, drugi, trzeci, a ona spada z wózka na ziemię.
Anansi wybiega ze sklepu i zaczyna krzyczeć, rozpaczać, zawodzić, powtarzać: „Moja babka, ona nie żyje! Spójrz co zrobiłeś. Morderca, złoczyńca!”. Wystraszony sklepikarz prosi Anansiego: „Nie mów nikomu”, i daje mu pięć butelek whisky, sakiewkę złota i worek bananów, ananasów i mango, żeby uciszyć jego krzyki i wyprawić go w drogę.
(Bo myśli, że zabił babkę Anansiego. Rozumiesz).
Anansi ciągnie swój wózek do domu i grzebie babkę pod drzewem figowym.
Następnego dnia Tygrys przechodzi obok domu Anansiego i czuje w powietrzu zapach jedzenia. Wprasza się zatem i co widzi? Ucztującego radośnie Anansiego. Nie mając wyjścia, Anansi prosi Tygrysa, by usiadł i zjadł razem z nim.
„Bracie Anansi”, mówi Tygrys, „skąd wziąłeś to smaczne jedzenie? Tylko nie kłam. Skąd masz te butelki whisky i wielką sakwę ze złotem? Jeśli mnie okłamiesz, rozszarpię ci gardło”.
„Nie mógłbym cię okłamać, bracie Tygrysie”, odpowiada Anansi. „Dostałem je, bo zabrałem do wioski na wózku moją martwą babkę, a sklepikarz dał mi za nią wszystko, co tu widzisz”.
Tygrys sam nie miał babki, ale matka jego żony wciąż żyła. Wraca więc do domu i woła matkę żony, by go powitała, mówiąc: „Babko, wyjdź, bo musimy zamienić słówko”. Matka żony wychodzi, rozgląda się i pyta: „Co się stało?”. A Tygrys zabija ją, choć jego żona bardzo kochała swą matkę, i wrzuca trupa na wózek.
Potem popycha aż do wsi wózek z siedzącą w środku martwą teściową. „Kto chce trupa?!”, krzyczy. „Kto chce martwą babkę?!”. Lecz wszyscy ludzie drwią tylko, naśmiewają się z niego i szydzą, a gdy widzą, że nie żartuje i nie zamierza odejść, obrzucają go zgniłymi owocami, aż w końcu ucieka.
Nie po raz pierwszy Anansi zadrwił sobie z Tygrysa i nie po raz ostatni. Żona Tygrysa nigdy nie pozwoliła mu zapomnieć o tym, że zabił jej matkę. Czasami tak bardzo uprzykrza mu życie, że dla Tygrysa byłoby lepiej, gdyby nigdy się nie urodził.
Oto historia o Anansim.
Oczywiście wszystkie historie są o Anansim, nawet ta.
W dawnych czasach zwierzęta pragnęły mieć własne historie. Były to czasy, gdy pieśni, które wyśpiewały świat, wciąż rozbrzmiewały, gdy w niebie, tęczy i oceanie nadal dźwięczały melodie. Gdy zwierzęta były nie tylko zwierzętami, ale i ludźmi. A pająk Anansi nabierał je wszystkie, zwłaszcza Tygrysa, bo chciał, by wszystkie historie przypadły właśnie jemu.
Historie są jak pająki, mają długie nogi. Historie są też jak pajęczyny – człowiek może się w nich zaplątać, ale wyglądają pięknie, gdy spojrzeć na nie rankiem, oprószone rosą pod liściem. I wszystkie w elegancki sposób łączą się ze sobą.
Co takiego? Chcesz wiedzieć, czy Anansi wygląda jak pająk? Oczywiście. Oprócz chwil, gdy wygląda jak człowiek.