Читать книгу Drażliwe tematy - Нил Гейман - Страница 6

Wstęp

Оглавление

I. To, co drażni

Istnieją rzeczy, które nas denerwują. Tu jednak nie mówimy dokładnie o nich. Myślę raczej o owych obrazach, słowach bądź ideach, które otwierają się pod nami niczym zapadnia, tak że wypadamy z bezpiecznego, normalnego świata w miejsce znacznie mroczniejsze i mniej gościnne. Serce wystukuje nam gorączkowy rytm w piersi, walczymy, by złapać oddech. Krew odpływa z twarzy i palców, pozostawiając nas bladych, zdyszanych i wstrząśniętych.

A oto czego dowiadujemy się o sobie w takich chwilach, gdy coś naciśnie wrażliwy punkt: przeszłość nie umarła. Istnieją rzeczy, które czekają na nas cierpliwie w mrocznych zakamarkach życia. Sądzimy, że zostawiliśmy je za sobą, uwolniliśmy się od nich, porzuciliśmy, by zaschły, skurczyły się i rozpadły w pył. Ale się mylimy. Czekają na nas w ciemności, ćwicząc, trenując najboleśniejsze ciosy, ostre, twarde fangi w brzuch, zabijając czas, póki się nie pojawimy.

Potwory w naszych szafach i umysłach zawsze czają się w mroku, niczym pleśń pod deskami podłogi i tapetą, a ciemności jest bardzo wiele, niewyczerpane zapasy. Wszechświatowi nigdy nie brakuje nocy.

Przed czym powinno się nas ostrzec? Wszyscy mamy swoje własne drażliwe tematy.

Po raz pierwszy zetknąłem się z określeniem drażliwe tematy w Internecie: służyło głównie do ostrzegania ludzi przed linkami do obrazów bądź tekstów, które mogły ich zdenerwować, przywołać nieprzyjemne wspomnienia, wzbudzić grozę. Po to, abyśmy mogli odfiltrować je spomiędzy innych albo by osoba czytająca mogła się mentalnie przygotować na spotkanie.

Zafascynowało mnie odkrycie, że ostrzeżenia przed drażliwymi tematami przekroczyły granicę dzielącą Internet od świata rzeczy, których można dotknąć. Ogłoszono, że kilka uczelni rozważa umieszczenie ostrzeżeń na dziełach literatury, sztuki bądź filmu, by uprzedzić studentów, co na nich czeka. I pomysł ten coraz bardziej mi się podoba (oczywiście, że lepiej dać znać ludziom, których coś może zranić, że istnieje taka możliwość), a jednocześnie budzi głęboki niepokój: kiedy pisałem „Sandmana” i ukazywał się jako comiesięczny komiks, na każdym numerze widniało ostrzeżenie mówiące, że przeznaczony jest dla czytelników dorosłych, co uważałem za słuszne. Informowało potencjalnego czytelnika, że nie jest to komiks dla dzieci i może zawierać obrazki bądź pomysły dla nich nieodpowiednie, oraz sugerowało, że jeśli jesteś już dorosły (cokolwiek to akurat znaczy), radź sobie sam. Co do zagadnień, które mogły ludzi poruszyć bądź nimi wstrząsnąć, albo skłonić do myślenia o czymś, czego nigdy dotąd nie rozważali, uważałem, że sami powinni się pilnować. Jesteśmy dorośli i sami decydujemy, co czytać, a czego nie.

Uważam, że lekturom dorosłych nie powinny towarzyszyć żadne ostrzeżenia, poza być może jednym: wchodzisz na własne ryzyko. Sami musimy się przekonać, czym jest literatura, co dla nas oznacza, że przeżywamy ją w sposób niepodobny do tego, w jaki przeżywają wszyscy inni.

Budujemy historie w swoich głowach. Bierzemy słowa, nadajemy im moc, spoglądamy cudzymi oczami i doświadczamy tego, co widzą inni. Zastanawiam się, czy opowieści to bezpieczne miejsca? A potem pytam sam siebie: a powinny być bezpieczne? Istnieją historie, które czytałem w dzieciństwie, po czym szczerze żałowałem, że w ogóle się z nimi zetknąłem, bo nie byłem na nie gotowy i mnie przygnębiały: historie pełne bezradności, opowieści, w których ludzie byli poniżani czy kaleczeni, w których dorośli stawali się wrażliwi na ciosy. A rodzice w niczym nie mogli mi pomóc. Opowieści te dręczyły mnie i prześladowały w snach i na jawie, martwiły i smuciły w sposób niezwykle głęboki, ale też nauczyły mnie, że jeśli chcę nadal czytać literaturę, czasami mogę się przekonać, gdzie leży moja granica komfortu czytelniczego, jedynie ją przekraczając. A teraz, jako dorosły, nawet gdybym mógł, nie wymazałbym owych doświadczeń.

Wciąż istnieją sprawy, które poruszają mnie do głębi, gdy się z nimi zetknę, nieważne: w sieci, w świecie słów czy też rzeczywistym. Nigdy nie stają się łatwiejsze, wciąż pobudzają serce do szalonego biegu, nie pozwalają mi uciec nietkniętym. Ale czegoś mnie uczą, otwierają mi oczy, a jeśli nawet ranią, to w sposób, który sprawia, że myślę, rozwijam się i zmieniam.

Czytając o owych dyskusjach uczelnianych, zastanawiałem się, czy pewnego dnia ludzie nie umieszczą ostrzeżenia o drażliwych tematach na moich tekstach. Zastanawiałem się, czy nie byłaby to decyzja usprawiedliwiona. A potem postanowiłem zrobić to pierwszy.

W książce tej, podobnie jak w życiu, są sprawy, które mogą was poruszyć bądź zranić. Są tu śmierć i ból, są łzy i dyskomfort, najróżniejsza przemoc, okrucieństwo, nawet dręczenie. Mam jednak nadzieję, że czasami jest też dobroć. A nawet kilka szczęśliwych zakończeń (ostatecznie bardzo mało opowieści kończy się nieszczęśliwie dla wszystkich uczestników). I jeszcze coś więcej: znam pewną panią imieniem Rocky, która ma fobię na punkcie macek i autentycznie potrzebuje ostrzeżenia przed czymś, co ma macki, zwłaszcza macki z przyssawkami. W obliczu niespodziewanej porcji ośmiornicy bądź kalmara roztrzęsiona chowa się za najbliższą kanapą. Gdzieś na tych stronach kryje się olbrzymia macka.

Wiele z opowieści tego zbioru kończy się źle dla co najmniej jednej osoby. Uznajcie się za ostrzeżonych.

II. Prezentacja zasad bezpieczeństwa przed lotem

Czasami wielkie prawdy bywają wypowiadane w nietypowym kontekście. Zbyt często latam – w młodości nie potrafiłbym pojąć tego zdania i samej idei, bo wówczas każda podróż samolotem była czymś cudownym i ekscytującym; spoglądałem wtedy przez okno na chmury w dole i wyobrażałem sobie, że to miasto albo świat, miejsce, po którym mógłbym bezpiecznie wędrować. Mimo wszystko jednak wciąż na początku każdego lotu odkrywam, że rozważam i analizuję głębię mądrości przedstawionej przez stewardesy, jakbym miał do czynienia z koanem albo krótką przypowieścią, czy też szczytowym osiągnięciem ludzkiej myśli.

Oto co mówią:

„Załóżcie maski najpierw sobie, a dopiero potem innym”.

I myślę o nas, o wszystkich ludziach i maskach, które nosimy, maskach, za którymi się ukrywamy, i maskach, które nas ukazują. Wyobrażam sobie ludzi udających kogoś, kim są naprawdę, i odkrywających, że inni są czymś znacznie większym bądź mniejszym, niż sobie wyobrażają, niż się przedstawiają. A potem myślę o potrzebie pomagania innym i o tym, jak przywdziewamy maski, by to zrobić, jak zdjęcie maski czyni nas bezbronnymi...

Wszyscy nosimy maski. To właśnie sprawia, że jesteśmy interesujący.

Oto historie o owych maskach i ludziach, którzy się pod nimi kryją.

My, pisarze, handlujący opowieściami, by przeżyć, stanowimy continuum wszystkiego, co oglądamy i słyszymy, i co najważniejsze, wszystkiego, co przeczytamy.

Mam przyjaciół, którzy grzmią, warczą i eksplodują z frustracji, bo ludzie nie wyłapują odniesień, nie orientują się, co się im podsuwa, zapominają autorów, historie i światy. Ja zwykle patrzę na te kwestie z innej perspektywy: sam także byłem kiedyś pustą kartką pergaminu czekającą na zapisanie. Uczyłem się o sprawach i ludziach z opowieści, tak samo jak o innych autorach.

Wiele, może nawet większość historii zawartych w tym zbiorze, stanowi część tego samego continuum. Istnieją, ponieważ wcześniej istnieli inni autorzy, inne głosy, inne umysły. Mam nadzieję, że nie będziecie mieli nic przeciw temu, że w tym wstępie skorzystam ze sposobności i przedstawię wam część owych autorów i miejsc, bez których opowieści te, być może, nigdy nie ujrzałyby światła dziennego.

III. Szczęście w losowaniu

To mój trzeci zbiór krótkich tekstów i dobrze wiem, jak wielkie mam szczęście.

Dorastałem, kochając i szanując opowiadania. Wydawały mi się najczystszymi i najdoskonalszymi dziełami ludzkimi: w najlepszych nie znalazło się ani jedno zbędne słowo. Jedno machnięcie ręki autora i nagle powstawał świat, mieszkający w nim ludzie, idee. Początek, środek i koniec, które zabiorą was przez cały wszechświat i doprowadzą z powrotem. Uwielbiałem najróżniejsze zbiory opowiadań, począwszy od antologii o duchach i opowieści grozy, które czytałem w dzieciństwie, do zbiorów pojedynczych autorów, zmieniających umeblowanie wnętrza mojej głowy.

Moje ulubione zbiory nie tylko oferowały mi opowiadania, ale mówiły też o sprawach, których wcześniej nie znałem, o historiach w książce i sztuce pisania. Szanowałem autorów niepiszących wstępów, ale nie potrafiłem pokochać ich tak mocno jak tych, którzy pozwalali mi zrozumieć, że każde z opowiadań antologii zostało napisane, naprawdę wymyślone, słowo po słowie, przez jakiegoś człowieka, który podobnie jak ja myślał, oddychał, chodził, a może nawet śpiewał pod prysznicem.

W przemyśle wydawniczym powszechnie uważa się, że zbiory opowiadań się nie sprzedają. Jakże często traktuje się je jako dowody próżności autorów albo wydaje w niewielkich oficynach. Ludzie nie uważają ich za prawdziwe dzieła, takie jak powieści. Dla mnie jednak opowiadania to miejsca, w których mogę wzlecieć, eksperymentować, bawić się. Mogę popełniać błędy, przeżywać krótkie przygody, a proces kompletowania zbioru ma w sobie coś zarówno przerażającego, jak i oświecającego: kiedy układam teksty razem, ponownie pojawiają się, uwidaczniają i kształtują tematy przewodnie. I odkrywam, o czym właściwie pisałem przez ostatnie dziesięć lat.

IV. Ogólne przeprosiny

Szczerze wierzę, że zbiory opowiadań powinny gromadzić podobne teksty. Nie powinny stanowić przypadkowych, chaotycznych zbieranin opowieści ewidentnie nieprzeznaczonych do tego, by trafić między te same okładki. Krótko mówiąc, nie powinny zawierać opowieści grozy, historii o duchach, opowiadań science fiction i bajek, łgarstw i poezji. Zbiory opowiadań powinny by szacowne.

Ten zbiór nie spełnia owych warunków.

Proszę zatem o waszą wyrozumiałość i wybaczenie z powodu tego niepowodzenia. I pozostaje mi tylko liczyć, że gdzieś na tych stronach znajdziecie może historię, której w przeciwnym razie nigdy byście nie przeczytali. Spójrzcie, oto jedna króciutka, która czeka na was teraz.

Mroczak

Niektóre stworzenia polują. Inne żerują. Mroczaki czają się. Czasem owszem, skradają się ukradkiem, ale zwykle się po prostu czają.

Mroczaki nie snują sieci. Cały świat jest ich siecią. Mroczaki nie kopią jam. Jeśli tu jesteś, już w nią wpadłeś.

Są zwierzęta, które cię ścigają, pędzą jak wiatr, niestrudzenie, by zatopić w tobie kły i powalić. Mroczaki nie ścigają, po prostu udają się tam, gdzie się znajdziesz, gdy pościg dobiegnie końca, i tam na ciebie czekają, w miejscu mrocznym i nieokreślonym. Znajdują ostatnie miejsce, w jakie zajrzysz, i trwają tam tak długo, jak trzeba, aż w końcu staje się ostatnim miejscem, w które zaglądasz, i wówczas je widzisz.

Nie można uciec przed Mroczakami. Były tu pierwsze. Nie można wyprzedzić Mroczaków, czekają u kresu podróży. Nie da się walczyć z Mroczakami, bo są cierpliwe i będą zwłaczać aż do ostatniego dnia, dnia, gdy opuści cię wola walki, gdy zadasz już ostatni cios, ostatni raz pchniesz nożem, wypowiesz ostatnie okrutne słowo. Wtedy, i tylko wtedy, pojawią się Mroczaki.

Nie pożerają niczego, co nie jest gotowe do pożarcia. Obejrzyj się.

V. O zawartości tej książki

Witajcie na tych stronach. Możecie przeczytać teraz o zebranych tu historiach albo też ominąć ten fragment, a potem wrócić do niego i sprawdzić, co mam do powiedzenia, gdy już je przeczytacie.

Robienie krzesła

Są takie dni, kiedy słowa nie przychodzą. W owe dni zazwyczaj próbuję zredagować coś, co już istnieje. Tamtego dnia zrobiłem krzesło.

Księżycowy labirynt

Gene’a Wolfe’a poznałem ponad trzydzieści lat temu, gdy jako dwudziestodwuletni dziennikarz przeprowadzałem z nim wywiad na temat jego czteroczęściowej powieści, „Księgi Nowego Słońca”. Podczas następnych pięciu lat zaprzyjaźniliśmy się i pozostaliśmy przyjaciółmi. To dobry człowiek i świetny, głęboki pisarz, zawsze pełen podstępów, zawsze mądry. Jego trzecia powieść, „Pokój”, powstała, gdy byłem jeszcze niemal chłopcem, to jedna z moich ukochanych książek. Najnowsza „The Land Across” to lektura, która sprawiła mi największą radość w tym roku, jest równie złudna i niebezpieczna jak wszystko, co napisał.

Jedno z najlepszych opowiadań Gene’a nosi tytuł „Słoneczny labirynt”. Opowiada o labiryncie zrobionym z cieni. To opowieść mroczniejsza, niż wydaje się z pozoru.

Tę historię napisałem dla Gene’a. Ostatecznie, jeśli istnieją labirynty słoneczne, powinny być też księżycowe. I Wolfe wyjący do księżyca.

Problem z Cassandrą

Kiedy miałem czternaście lat, wymyślenie sobie dziewczyny wydawało mi się łatwiejsze niż znalezienie jej naprawdę – to bowiem wymagałoby rozmowy z dziewczyną. Postanowiłem zatem napisać imię na okładkach książek z ćwiczeniami, a zapytany, zaprzeczyć, bym cokolwiek o niej wiedział. Wyobrażałem sobie, że w ten sposób wszyscy uznają, że naprawdę mam dziewczynę. Nie sądzę, by to zadziałało. Nigdy nie wyobraziłem sobie o niej niczego więcej oprócz imienia.

Tekst ten napisałem w październiku 2009 roku, na wyspie Skye, kiedy moja ówczesna dziewczyna, Amanda, chorowała na grypę i próbowała ją odespać. Gdy się budziła, dawałem jej zupę i napoje z miodem, a potem czytałem kolejny fragment historii. Nie mam pewności, jak wiele zapamiętała.

Dałem ten tekst Garnerowi Dozois i George’owi R.R. Martinowi do ich antologii „Songs of Love and Death” i nieopisanie mi ulżyło, kiedy im się spodobał.

W bezsłoneczną morską toń

„Guardian” postanowił uczcić Światowy Dzień Wody tygodniem opowiadań o wodzie. Byłem wtedy w Austin w stanie Teksas, na festiwalu South by Southwest, gdzie nagrywałem audiobooki „Oceanu na końcu drogi” i pierwszego zbioru opowiadań, „Dymu i luster”.

Myślałem o Grand Guignol, o rozdzierających serce monologach szeptanych przez samotnych artystów zafascynowanej widowni i wspominałem co boleśniejsze opowieści z „Kalendarza Newgate”. A także Londyn w deszczu, jakże daleki od Teksasu...

„Prawda to jaskinia w czarnych górach”

Istnieją historie, które budujemy, i inne, które konstruujemy, ale są też takie, które wyciosujemy ze skały, usuwając z niej wszystko, co nie jest opowieścią.

Chciałem zredagować antologię tekstów będących po prostu znakomitą lekturą z być może lekkim zabarwieniem fantasy bądź SF, ale głównie sprawiających, że ludzie z zapałem przewracają kartki. Al Sarrantonio został moim współredaktorem. Zatytułowaliśmy tę książkę „Historie” i mógł to być całkiem dobry tytuł – przed powstaniem Google’a. Nie wystarczyła mi sama praca redaktora. Musiałem też coś napisać.

Odwiedzałem wiele niezwykłych miejsc na całym świecie. Miejsc, które chwytają mocno umysł i duszę i nie chcą puścić. Niektóre z nich są egzotyczne i niezwykłe, inne zupełnie zwyczajne. Najdziwniejszym z nich, przynajmniej dla mnie, pozostaje wyspa Skye przy zachodnim wybrzeżu Szkocji. Wiem, że nie jestem w tym odosobniony. Sporo ludzi, odkrywszy Skye, już z niej nie wyjeżdża, a nawet tych z nas, którzy wyjechali, owa mglista wyspa prześladuje i zatrzymuje na swój własny sposób. Tam właśnie jestem najszczęśliwszy i najbardziej sam.

Otta F. Swire napisała wiele książek na temat Hebrydów i samej Skye, wypełniając je niezwykłymi i tajemniczymi informacjami. (Wiedzieliście, że 3 maja to dzień, gdy diabła wypędzono z nieba, a tym samym dzień, kiedy nie można wybaczyć popełnionej zbrodni? Dowiedziałem się tego z jej książki o mitach Hebrydów). W jednej z książek wspomniała o jaskini w Black Cuillins, do której śmiałek mógł się zapuścić i zdobyć złoto, nic nie płacąc, lecz każde odwiedziny w jaskini czyniły go gorszym, pożerały duszę.

I jaskinia ta, wraz z jej obietnicą, zaczęła mnie prześladować.

Wziąłem kilka prawdziwych historii (albo historii uważanych za prawdziwe, a to niemal to samo) i oddałem je dwóm mężczyznom. Umieściłem ich w świecie niemal, ale nie do końca, naszym, po czym opowiedziałem historię o zemście i podróży, o żądzy złota i o tajemnicach. Zdobyła nagrodę Shirley Jackson dla najlepszego dłuższego opowiadania („Historie” wygrały w kategorii najlepszej antologii) i nagrodę Locusa dla najlepszego dłuższego opowiadania. Jestem z niej bardzo dumny.

Nim ukazała się drukiem, miałem wystąpić na scenie opery w Sydney. Poproszono mnie, bym przygotował coś wspólnie z australijskim kwartetem smyczkowym FourPlay (to prawdziwe gwiazdy rocka wśród kwartetów smyczkowych, zdumiewająco wszechstronni muzycy otoczeni kultem), może też mogłyby towarzyszyć temu dzieła sztuki wyświetlane na scenie?

Pomyślałem o „Prawdzie...”, jej lektura na głos wymagałaby około siedemdziesięciu minut. Zastanawiałem się, co by się stało, gdyby kwartet smyczkowy stworzył nastrojową, cudowną ścieżkę dźwiękową, a ja opowiedziałbym całą historię niczym film. I co, gdyby szkocki rysownik, Eddie Campbell, ten sam, który rysował „Prosto z piekła” Alana Moore’a, autor i ilustrator mojego ulubionego komiksu „Alec”, stworzył obrazki do tej najbardziej szkockiej z moich opowieści i wyświetlił je nade mną podczas lektury. Wychodząc na scenę, okropnie się bałem, ale doświadczenie okazało się niesamowite, historię przyjęto oklaskami na stojąco. Po niej nastąpił wywiad (przeprowadzony przez Eddiego Campbella) i wiersz, także w towarzystwie FourPlay.

Pół roku później znów wystąpiliśmy razem, z kolejnymi obrazami Eddiego, w Hobart na Tasmanii, przed trzema tysiącami ludzi, na wielkiej scenie festiwalowej – i znów widzowie byli zachwyceni.

Teraz mieliśmy problem. Jedyni ludzie, którzy oglądali nasz występ, mieszkali w Australii. W jakiś sposób wydawało się to niesprawiedliwe. Potrzebowaliśmy pretekstu, by wyruszyć w podróż, by sprowadzić kwartet smyczkowy FourPlay do innych części świata (to naprawdę wspaniali muzycy, świetnie otrzaskani w popkulturze, nim jeszcze ich poznałem, zakochałem się w ich wersji tematu z „Doktora Who”). Na szczęście Eddie Campbell stworzył jeszcze więcej obrazów, a potem dopasował do nich tekst, tak że powstało coś pomiędzy ilustrowaną opowieścią a komiksem, HarperCollins wydawali to w Stanach, a Headline w Wielkiej Brytanii.

Wyruszyliśmy w trasę – FourPlay, Eddie i ja – i odwiedziliśmy San Francisco, Nowy Jork, Londyn i Edynburg. W Carnegie Hall pożegnano nas owacją na stojąco. Lepiej już być nie może.

Do tej pory zastanawiam się, jak wiele z tej historii sam napisałem, a jak wiele po prostu na mnie czekało, niczym szare skały tkwiące jak kości na niskich wzgórzach Skye.

Moja ostatnia gospodyni

Tekst miał się ukazać w Informatorze Światowego Konwentu Horroru. W tamtym roku odbywał się on w Brighton. W dzisiejszych czasach Brighton to tłoczna, artystowska, ekscytująca i energiczna metropolia nadmorska. Ale kiedy byłem chłopcem, wyjeżdżaliśmy do Brighton poza sezonem, było tam wówczas upiornie, zimno i morderczo.

Oczywiście akcja tego tekstu dzieje się w owym dawno minionym Brighton, a nie w obecnym. Dziś, jeśli zatrzymacie się tam w pensjonacie, nie macie się czego bać.

Przygoda

O napisanie tego tekstu prosił mnie Ira Glass, chciał go użyć w swym programie radiowym „This American Life”. Opowiadanie mu się spodobało, ale jego producentom nie, toteż zamiast tego napisałem inny tekst, o tym, jak „owszem, przygody bywają bardzo przyjemne, ale stanowczo nie doceniamy regularnych posiłków i braku bólu”, ta historia zaś trafiła do „McSweeney’s Quarterly”.

Wiele myślałem o śmierci i o tym, że kiedy ludzie umierają, zabierają ze sobą swoje historie. Można to uznać za tekst towarzyszący mojej powieści „Ocean na końcu drogi”, przynajmniej pod tym względem.

Pomarańcz

Jonathan Strahan to miły człowiek i dobry redaktor. Mieszka w Perth w Zachodniej Australii. Mam okropny zwyczaj łamania mu serca: piszę coś do antologii, którą przygotowuje, a potem zabieram. Zawsze jednak próbuję uleczyć jego złamane serce, pisząc coś innego. To jedno z owych cosiów.

Sposób, w jaki opowiada się historię, jest równie ważny jak sama historia, choć zazwyczaj bywa nieco mniej oczywisty niż w tym przypadku. Miałem w głowie opowieść, ale się nią nie stała, póki nie pomyślałem o formacie kwestionariusza, wówczas wszystko zaskoczyło. Pisałem ten tekst na lotniskach i w samolocie do Australii, dokąd leciałem, by wziąć udział w festiwalu literackim w Sydney. Dzień czy dwa po lądowaniu odczytałem ją całkiem sporej widowni, a także mojej bladej i groźnej córce chrzestnej, Hayley Campbell, której narzekania na pomarańczowe plamy od samoopalacza na lodówce mogły stać się natchnieniem do powstania tego tekstu.

Kalendarz opowieści

To jedna z najdziwniejszych i najprzyjemniejszych rzeczy, jakie stworzyłem w ostatnich latach.

Kiedy byłem młody, z rozkoszą czytywałem zbiory opowiadań Harlana Ellisona. Uwielbiałem te opowiadania, ale równie mocno kochałem jego relacje o tym, jak powstawały. Wiele się nauczyłem od Harlana, ale najważniejszą sprawą, jaką wyniosłem z jego wstępów, kwestią, która wywarła na mnie największy wpływ, była idea, że kiedy piszemy historię, sami odwalamy całą robotę. Po prostu się zjawiamy i pracujemy.

Nigdy nie wydawało się to jaśniejsze ani bardziej oczywiste, niż gdy Harlan wyjaśniał, że napisał taki czy inny tekst na wystawie w księgarni albo na żywo w radiu czy w podobnych okolicznościach. Że ludzie podsuwali mu tytuły bądź słowa. Demonstrował światu, że pisanie to rzemiosło, nie owoc magii. Czasami jakiś autor siada gdzieś i pisze. Zachwycił mnie pomysł próby pisania na wystawie. Ale pomyślałem, że świat się zmienił. Teraz można mieć wystawę pozwalającą niezliczonym tysiącom ludzi przytknąć twarze do szyby i patrzeć.

Ludzie z BlackBerry zwrócili się do mnie z pytaniem, czy zechciałbym wziąć udział w jakimś projekcie w mediach społecznościowych. Zupełnie dowolnym. I bardzo im się spodobało, gdy zasugerowałem, że chciałbym napisać kalendarz opowieści, każdą wywodzącą się z odpowiedzi na tweet na temat danego miesiąca – pytania typu: dlaczego styczeń jest niebezpieczny? Co najdziwniejszego widziałeś w lipcu (niejaka @mendozacarla odpowiedziała „igloo zrobione z książek” i wiedziałem już, o czym będzie moja historia)? Kogo znów chcielibyście zobaczyć w grudniu?

Zadałem pytania, otrzymałem dziesiątki tysięcy odpowiedzi i wybrałem dwanaście.

Napisałem dwanaście historii (marzec był pierwszy, grudzień ostatni), potem zaprosiłem ludzi, by na ich podstawie stworzyli własne prace, które je zilustrują. Powstało o tym pięć krótkich filmów, cały proces opisywano na blogach, twitterze i słowami, za darmo w sieci. Publiczne tworzenie owych historii okazało się cudownym przeżyciem. Harlan Ellison nie należy do wielkich fanów twittera i jemu podobnych, ale po zakończeniu projektu zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że to jego wina i że mam nadzieję zainspirować kogoś, kto obserwował to wszystko, tak jak on zainspirował mnie swymi opowieściami o pisaniu na wystawach.

(Ogromnie dziękuję @zyblonius, @TheAstralGypsy, @MorgueHumor, @_NikkiLs_, @StarlingV, @DeKaSakar, @mendozacarla, @gabbiotasnest, @TheGhostRegion, @elainelowe, @MeiLinMiranda i @GeminitiTm, za ich tweety, które stały się dla mnie natchnieniem).

Śmierć i miód

Z historiami o Sherlocku Holmesie zetknąłem się jako chłopiec. Natychmiast się w nich zakochałem i nigdy nie zapomniałem Holmesa, srogiego doktora Watsona, który opisywał sprawy detektywa; Mycrofta Holmesa, brata Sherlocka, ani Arthura Conana Doyle’a, umysłu, który stał za nimi wszystkimi. Uwielbiałem racjonalizm, ideę, że inteligentny, uważny człowiek może z pomocą kilku wskazówek stworzyć cały świat. Uwielbiałem odkrywać, kim są ci ludzie, opowieść za opowieścią.

Holmes rzucał swój cień na wszystko. Kiedy zacząłem hodować pszczoły, zawsze pozostałem świadomy, że podążam jedynie w ślady Holmesa. Potem zastanowiło mnie, dlaczego Holmes zajął się pszczelarstwem. Ostatecznie nie jest to najbardziej wymagające z emeryckich hobby. A Sherlock Holmes nigdy nie był szczęśliwy, jeśli nie pracował nad sprawą: lenistwo i nieróbstwo oznaczały dla niego śmierć.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Drażliwe tematy

Подняться наверх