Читать книгу Dwie twarze. Życie prywatne morderców z Auschwitz - Nina Majewska Brown - Страница 10

1

Оглавление

Boję się. Panicznie się boję. Każdego dnia boję się położyć do łóżka, niepewna, co przyniesie noc. Każdego ranka budzę się zlękniona na myśl o tym, co przyniesie dzień. Boję się każdego nieznanego odgłosu w domu, poza nim i w sobie. Każdy powiew wiatru i drżenie drewnianej konstrukcji, trzask i strzelanie grubych belek wywołuje przerażenie. A jednak nie mogę okazać lęku. Muszę udawać, że panuję nad wszystkim, że nic złego się nie dzieje i nie ma prawa się wydarzyć.

Dziewczynki śpią w pokoju obok, a ja nasłuchuję. Jest niemal zupełnie ciemno. Nikłe światło księżyca zaledwie wydobywa kontury szafy i komody. Gdyby nie wojna, byłby to spokojny, cichy wieczór na skraju lasu, w ciepłym, bezpiecznym domu i z kochającą się rodziną. Ale tak nie jest.

Wojna nie tylko zburzyła poczucie bezpieczeństwa i zasiała w nas niepewność co do następnego dnia, ale też obnażyła nasze inne oblicza.

Zadziwiam siebie. Nigdy nie sądziłam, że jestem taka silna, zdeterminowana i że potrafię z taką zawziętością walczyć o dzieci, o dom. Że nauczę się z niczego przygotowywać posiłki, które będą im smakować albo przynajmniej uda mi się w nie wcisnąć. Że nauczę się planować, gromadzić i przechowywać żywność w takich ilościach, by przez tygodnie nie czuć głodu. Że dowiem się, jak zrobić ciasto z fasoli i mąkę z kory. Że narażając życie, będę w szopie ukrywać ukraińskiego żołnierza, że nauczę się czyścić broń i obsługiwać krótkofalówkę.

Ja, dziewczyna z tak zwanego dobrego domu z dwiema niemieckimi gosposiami, którą nauczono francuskiego i haftu richelieu, zapoznano z poezją i literaturą piękną, która w przyszłości miała być tylko – albo aż – ozdobą innego dobrego domu i której najważniejszym zadaniem miało być wydanie na świat kolejnego pokolenia szczęśliwych ludzi oraz wydawanie poleceń służbie, nagle zostałam postawiona pod ścianą. Nie dość, że mój nowy dom nie okazał się tak dobry i na poziomie, jak założono w dniu moich narodzin, to w dodatku jego pan i mój mąż też nie jest tym, którego sobie wyśniłam.

Kończąc dwudziestego szóstego czerwca 1930 roku egzaminem maturalnym prestiżowe ośmioklasowe Prywatne Żeńskie Gimnazjum Sióstr Urszulanek w Tarnowie dla panien z wyższych sfer, myślałam, jak większość młodych ludzi, że świat stoi przede mną otworem. Byłam przekonana, że mogę góry przenosić i nawet jeśli nie dokonam niczego niezwykłego, jak odkrycie radu i polonu, to z pewnością uczynię swoje życie szczęśliwym. Marzyłam o rodzinie, dzieciach, uniesieniach, miłych niespodziankach i podróżach.

Pragnęłam spokojnej codzienności w akceptacji i miłości bliskich ludzi. Rodzina i siostra, Zosia, zawsze była dla mnie najważniejsza i choć moja matka była niezwykle surowa i wymagająca, kochałam ją równie mocno. Od zawsze marzyłam, że będziemy się spotykać całą wielką gromadą przy dużym stole podczas świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy czy naszych urodzin. Ale życie zwykle pisze własne scenariusze, o czym wtedy nie wiedziałam.

Siostry urszulanki zaszczepiły we mnie poczucie obowiązku, staranność i konsekwencję we wszystkim, co robiłam. Nie był to jednak pięciogwiazdkowy hotel, w którym troszczy się o gościa – tu raczej od niego wymagano. Bursa dla dziewcząt tchnęła w nas spartańskiego ducha. Było to miejsce, w którym surowa reguła sporo zabraniała, na wiele nie pozwalając. Czasem miałam wrażenie, że jestem w dobrze zorganizowanych koszarach. Wstawało się i chodziło spać o ściśle określonych porach. Nie było mowy, by dłużej się pouczyć czy poczytać. Łóżka słało się na tak zwaną blaszkę, idealnie wyrównując materac i przywiezione z domu puchowe kołdrę i poduszkę, co później okazało się przydatną umiejętnością w obozach koncentracyjnych. Każdy dzień rozpoczynała i kończyła modlitwa, posiłki były jałowe jak samo zakonne życie, niespecjalnie doprawione i pozbawione choćby szczypty fantazji.

Wiecznie karmiono nas zdrową i tanią, ale dla mnie cuchnącą i niesmaczną kaszą gryczaną. Nadal nie rozumiem, jak udawało nam się w tej surowej regule zadbać o chwile radości i szczęścia, nawiązując przyjaźnie na całe życie.

Mieszkając przez lata w bursie, nauczyłam się samodzielności i odpowiedzialności, ale też dowiedziałam się, czym jest dobra zabawa. Oczywiście nie w dzisiejszym tego słowa znaczeniu, bo nie robiłyśmy niczego, co byłoby zakazane, nieprzyzwoite czy podszyte używkami. Zwyczajnie dobrze bawiłyśmy się z dziewczynami i miło spędzałyśmy czas. Robiłyśmy sobie dowcipy, urządzałyśmy podwieczorki w parku, a przede wszystkim marzyłyśmy. Gdy któraś z nas się zakochała albo choćby zauroczyła, traktowałyśmy to z wielką powagą i lekką zazdrością, przeżywając wspólnie z przyjaciółkami pierwsze miłosne uniesienia.

Ja niestety nie miałam żadnej miłosnej tajemnicy, którą mogłabym się podzielić. Jakoś nikt nie zawrócił mi w głowie, zresztą w żeńskiej szkole trudno było o absztyfikanta. Kościół też niespecjalnie sprzyjał nowym znajomościom, a nieliczne spacery po mieście w towarzystwie przyzwoitek nigdy nie zaowocowały poznaniem kogoś intrygującego.

Dlatego tym chętniej wsłuchiwałam się w opowieści koleżanek, bo niektóre miały już za sobą pierwsze wakacyjne pocałunki, a nawet intymne zbliżenia. Choć tak naprawdę tylko Halina zrobiła TO dwa razy z Adamem, którego poznała na imieninach u jakiejś dalekiej krewnej. Leżąc w łóżkach, z wypiekami chłonęłyśmy jej wspomnienia, które snuła każdego wieczoru po zgaszeniu światła. Jej historia skończyła się jednak tak jak wiele innych w tamtym czasie. Nagle jej brzuch zaczął się zaokrąglać, ona zaś stawała się coraz bardziej małomówna i w końcu, oklapniętą niczym smutny tulipan, wydalono ją ze szkoły w atmosferze skandalu. Nasze drogi już nigdy więcej się nie przecięły, nie wiem więc, czy urodziła dziecko i co się z nią stało, ale byłam pewna, że nie o takim życiu marzyła.

Jej los nieco ostudził nasz zapał, ale na krótko. Nadal wyglądałyśmy przystojnych kawalerów, w których można by się zakochać na śmierć i życie. I choć niczego nie pragnęłam bardziej, to jednak nie sądziłam, że to przyprawiające o dziwną słabość, a jednocześnie dodające skrzydeł uczucie stanie się niebawem również moim udziałem.

Po ukończeniu czwartej klasy wyjechałam z rodziną na wczasy. Nie stać nas było na zagraniczne wojaże, ale rodzice potrafili tak zorganizować wakacje, że się nie nudziliśmy. Razem z siostrą Zosią, która była o dziewięć lat ode mnie młodsza i którą zawsze traktowałam jak dziecko, cieszyłyśmy się na każdy wypad za miasto. Miałam jeszcze starszego brata, Ryśka, ale wtedy mieszkał już sam w Warszawie i rzadko się widywaliśmy.

Tamtego roku wyjechaliśmy do Klimontowa, z którego notabene pochodziły dwie moje koleżanki z klasy. Były ślicznymi Żydówkami. Estera, stale roześmiana długonoga brunetka o wielkich sarnich oczach i zawsze nienagannie ułożonych włosach, była najmłodsza z siedmiorga rodzeństwa i w związku z tym najbardziej rozpieszczana przez rodziców, którzy co rusz przesyłali jej do bursy paczuszki ze słodyczami. Choć same też dostawałyśmy przesyłki od rodziców, to tych dla Estery wyglądałyśmy z wielkim utęsknieniem, bo zawsze znajdowały się w nich najlepsze czekoladki sprowadzane aż z Belgii.

Ruta z kolei była bardzo cicha i spokojna i gdyby nie to, że siostry często wywoływały ją do odpowiedzi jako najlepszą uczennicę, można by zapomnieć o jej istnieniu. Pochodziła z bogatego domu, wakacje spędzała w egzotycznych krajach u niezliczonych ciotek i wujów, ale niechętnie o sobie opowiadała. Ponieważ spałyśmy obok siebie, siłą rzeczy częściej rozmawiałyśmy i w końcu się zaprzyjaźniłyśmy. Po ukończeniu szkoły utrzymywałyśmy kontakt listowny, ale z upływem czasu w naturalny sposób wygasał, aż zupełnie się urwał. Sądziłam, że Ruta, jak pisała w ostatnim liście, została u stryjenki w Kanadzie. Jakież było moje zdziwienie, gdy w mroźny styczniowy poranek 1944 roku zobaczyłam ją w transporcie Żydów dopiero co przywiezionych bydlęcymi wagonami do Auschwitz. Stałam oniemiała, przerażona i bezradna, bo niczego nie mogłam dla niej zrobić. Ona, jak zwykle spokojna i opanowana, była lekko wystraszona, ale też jakby trochę zainteresowana miejscem, w którym się znalazła, nie przeczuwając jeszcze, że czeka ją w nim tylko śmierć.

W tym czasie Niemcy już nie certolili się z segregowaniem nowo przybyłych na tych bardziej i mniej zdolnych do pracy. Większość ludzi, po tym jak ich rozebrano do naga, pozbawiając w ten sposób odzieży z zaszytymi w zakamarkach kosztownościami, przeznaczano wprost do krematoriów. Oczywiście wcześniej ich zagazowywano. To był potworny widok. Coraz bardziej przerażeni ludzie stali w kolejce po śmierć. Niektórzy czekali na nią w niemym oszołomieniu, inni głośno wzywali Boga, który był głuchy i obojętny na jęki swoich dzieci, pozwalając, by już na tym padole przekonały się, czym jest piekło.

W tamte wakacje nie wiedziałam jednak, czego będzie mi dane doświadczyć. Radośnie podśpiewując, choć niemiłosiernie fałszowałam, wszechobecny przebój Ordonówny, do którego słowa napisał Julian Tuwim: Miłość ci wszystko wybaczy, smutek zamieni ci w śmiech, miłość tak pięknie tłumaczy zdradę, kłamstwo i grzech, marząc o rycerzu na białym koniu, pakowałam się na wyjazd, nie wiedziałam, że mój rycerz już na mnie czeka.

Nasze gosposie, starsze od mojej mamy, które między sobą rozmawiały tylko po niemiecku, uwijały się jak w ukropie, składając kolejne sztuki odzieży i upychając je w brązowych tekturowych walizkach. Przy nich nauczyłam się niemieckiego, co potem wielokrotnie miało uratować mi życie.

Klimontów powitał nas słoneczną pogodą. Było to niewielkie miasteczko zamieszkane w dużym stopniu przez Żydów, którzy mieli tu piękną synagogę, domy, majątki i sklepiki kolonialne zaopatrzone jak na najlepszych ulicach Warszawy. Do dziś pamiętam oszałamiające bogactwo domów rodzinnych moich przyjaciółek i to, z jaką życzliwością byłam w nich przyjmowana.

Zamieszkaliśmy w niewielkim dworku-leśniczówce, tak zwanej Henrykówce, należącym do przyjaciela mojego ojca, którego poznał jeszcze w szkole, także leśniczego. To był cudowny, beztroski czas. Chodziłyśmy na spacery, kąpałyśmy się w niewielkim stawie, który niczym współczesne baseny był specjalnie oczyszczany, a woda w nim krystaliczna. Zbierałyśmy kwiaty, bryczkami jeździłyśmy po lesie, urządzałyśmy pikniki i wyprawy. Było magicznie. Rodzice spędzali ze sobą więcej czasu niż zazwyczaj i choć oboje byli surowi i bardzo przestrzegali konwenansów, udało mi się ich przyłapać, jak podczas spaceru trzymali się za ręce. Było sielsko. Tym bardziej że wkrótce z majątku Karskich we Włostowie przyszło zaproszenie dla naszych gospodarzy i ich gości. Było to miejsce, o którym w okolicy mówiło się z czcią, i każdy marzył, by choć raz się tam znaleźć. Mieliśmy ogromne szczęście, że mogliśmy spędzić w nim kilka nocy i doświadczyć prawdziwego splendoru i bogactwa. Byłyśmy z Zośką bardzo ciekawe, jak wygląda życie takich elit.

Niespodziewanie znaleźliśmy się w ogromnym gwarnym pałacu. Były w nim trzy salony, wielka sala balowa, pokój gier i chyba ze trzydzieści pokoi! Tu podobno Stefan Żeromski napisał Popioły, gościł Ignacy Mościcki, a ja poznałam mojego Staszka. Jego ojcem był ogrodnik z majątku Karskich w Górkach i pewnie dlatego chłopak kręcił się wokół pałacu.

Szwarc był zupełnie inny od dotychczas poznanych przeze mnie chłopaków. Nie żebym znała ich na pęczki, ale on z pewnością się wyróżniał. Nie dość, że był bardzo przystojny, to w dodatku miał niezwykłą, wręcz ułańską fantazję. Niczego się nie bał. Gdy pytałam, co tam jest i dlaczego, zanim odpowiedział, najpierw ładował się w najgęstsze krzaki albo opuszczone, pełne nietoperzy korytarze i tunele pozostałe po pierwszej wojnie światowej, zupełnie jakby nie podejrzewał, że może się w nich czaić coś nieprzyjemnego.

Zakochałam się w nim na zabój. Od pierwszego wejrzenia. Gdy zobaczyłam go pierwszy raz, miał na sobie szare bryczesy, czarne oficerki, białą koszulę, która wystawała spod niedbale narzuconej marynarki. Prowadził przez wybrukowany dziedziniec konia do studni z żurawiem i przelewającego się koryta. Po raz pierwszy w życiu moje serce zaczęło galopować, a żołądek się ścisnął. Nie wiem, dlaczego w mój umysł wbiła się myśl, że to ten jedyny, mój przyszły mąż, moja miłość i przeznaczenie.

Oczywiście nie wypadało podejść i się przedstawić, a nawet gdyby, i tak nie miałabym odwagi tego zrobić. Stałam oniemiała, mając nadzieję, że los sprawi, iż się poznamy.

Nie musiałam długo czekać. Następnego dnia z mamą i Zośką wybrałyśmy się na przejażdżkę bryczką po lesie. Choć nigdy wcześniej tego nie robiłam, tego lata jakoś niemal naturalnie nauczyłam się powozić. To znaczy potrafiłam trzymać lejce, zdając się na rozum i instynkt konia, który, nawykły do powolnego kroku, leniwie przemierzał okoliczne drogi. Tego dnia jednak wydarzyła się straszna rzecz.

Siedziałam na koźle, mama z Zosią rozparły się na tylnej kanapie zwrócone twarzami w kierunku jazdy i bryczka powoli się toczyła. Jaśmina jak zwykle szła niemrawo krok za krokiem, pozwalając nam delektować się pięknymi widokami. Po prawie bezchmurnym niebie przesuwały się leniwie białe obłoczki, które przypominały piankę z białka na moim ulubionym deserze. W powietrzu czuć było kurz i zapach dojrzewającego zboża, który do dziś kojarzy mi się z czymś dobrym i bezpiecznym. W górze nawoływały się ptaki, a my radośnie paplałyśmy o wszystkim i o niczym. Co rusz w las wbijały się pola żyta i pszenicy, tworząc barwną mozaikę. W tamtym miejscu pole owsa kończyło się szeroką miedzą, na której wykopano dość głęboki rów melioracyjny, o tej porze roku całkiem suchy.

Początkowo nie wiedziałam, co się dzieje: cień lasu zlał się z brzegiem pola, uniemożliwiając dostrzeżenie tego, co przemieszczało się po dnie rowu. Gdy niespodziewanie wyskoczyła z niego wielka, rozzłoszczona locha, ciągnąc za sobą kometę warchlaków, nasza Jaśmina tak się wystraszyła, że prawie stanęła dęba i rżąc, pognała przed siebie.

Nie wiedziałam, co mam robić: puścić lejce czy może ściągnąć je mocniej. Krzyczeć czy zachować spokój, by jeszcze bardziej nie spłoszyć konia. Bryczka podskakiwała na każdym kamyku i nierówności, podrzucając nas wysoko w górę. Im dłużej trwała szaleńcza jazda, tym bardziej bolesne były lądowania – za sprawą siniaków i obić, których się nabawiłyśmy. Byłyśmy przerażone. Mama wzywała Boga, Zosia piszczała ze strachu, a ja się modliłam, by klacz wreszcie się uspokoiła. W końcu wypadłyśmy na leśną polanę, na której były jakieś trzy postacie. Zdaje się, że okoliczne chłopki zbierały jagody, a nasze nagłe pojawienie się było dla nich równie zaskakujące jak dla nas.

Na szczęście na skraju lasu, siedząc na koniu, przyglądał się całej tej scenie Staszek. Od razu go rozpoznałam po zawadiacko wciśniętej na głowę czapce. W sumie nie wiem, jak to się stało, i trudno mi oddzielić emocje od rzeczywistych wspomnień. Faktem jest, że rzucił się w naszą stronę galopem, jego silny kary koń wyprzedził podskakującą bryczkę, a chłopak mocnym, zdecydowanym ruchem chwycił lejce naszej Jaśminy i jakimś cudem opanował klacz, która stanęła jak gdyby nigdy nic. Zaczęła skubać trawę, a my nie mogłyśmy uspokoić oddechów. Gdyby nie zdziwione chłopki i stojący obok nas Staszek, mogłybyśmy uznać, że nic się nie wydarzyło, że coś się nam przywidziało.

– Nic się paniom nie stało?

– Boże przenajświętszy, na szczęście nie – jęknęła matka.

– Tak się czasami zdarza.

Staszek chciał nas uspokoić, ale swoją uwagą tylko pogłębił nasz strach.

– Naprawdę? – Zosia spoglądała na niego wybałuszonymi oczyma. – To się może powtórzyć?

– Raczej nie, ale czasami, jak koń się czegoś wystraszy, to może ponieść.

– Chryste Panie, nie ma mowy, żebym ponownie zaufała temu zwierzęciu. – Matka zaczęła gramolić się z bryczki.

– Mamo, co ty robisz? – zapytałam z niepokojem.

– Wracam pieszo.

– Ależ nie ma takiej potrzeby. Mogę paniom towarzyszyć do pałacu, proszę się niczego nie obawiać.

– To miło z pana strony, ale nie zawierzę już tej niesfornej kobyle.

Staszek przyglądał mi się uważnie, a ja pod jego spojrzeniem kuliłam się w sobie. Płonęłam, wstydziłam się, spuszczałam wzrok, choć pragnęłam na niego patrzeć. Płoniłam się jak dzierlatka, którą zresztą byłam, i miałam tylko nadzieję, że on się nie domyśla, co się ze mną dzieje. Mama na szczęście niczego nie zauważyła i oświadczyła, że wraca pieszo, zmuszając Zosię, by jej towarzyszyła.

– Ale to kawał drogi.

– Choćbym miała dojść rankiem, nie zmienię zdania.

– A co z bryczką? – zapytałam. – Mam ją sama odstawić?

– Dziecko drogie, nie ma mowy, żebyś powoziła. Proponuję, żebyś zsiadła z kozła i szła obok. Nawet jeśli Jaśmina powtórzy swój wybryk, to puścisz lejce i nic ci się nie stanie.

Stanisław przyglądał się nam z poważną miną, choć w jego oczach widziałam radosne iskierki. Miałam wrażenie, że bawi go ta sytuacja, nasza naiwność i brak obycia ze zwierzętami i stara się nie roześmiać w głos.

– Jeśli mogę się wtrącić…

– Może pan, może, naszemu wybawcy wszystko wolno. –Matka, z natury zasadnicza i oszczędna w komplementowaniu innych, zdobyła się na nieśmiały entuzjazm.

– Jest pani wielce łaskawa, ale nie zrobiłem nic takiego. Każdy na moim miejscu…

– Ale na tym miejscu nie znalazł się nikt inny – powiedziała mama jak zwykle tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Pani pozwoli, że się przedstawię, Stanisław Szwarc.

Po latach dodałby Bronikowski, ale mojej matce pewnie i tak nic by to nie powiedziało. Dla niej liczyło się tu i teraz, etykieta była niemal równie ważna jak dziesięć przykazań, a poczucie humoru było jej raczej obce.

– Maria Stawowy.

Matka przyjrzała się młodemu człowiekowi i niechętnie ujęła jego wyciągniętą silną, opaloną rękę. Później dyskretnie wytarła dłoń w suknię, zupełnie jakby się bała, że się pobrudziła.

– Macie panie ogromne szczęście, że nie złamałyście ośki.

– Tak pan myśli? – Mama spojrzała na niego niepewnie. Choć być może zawdzięczała mu życie, zdołała się już opanować i nie była w stanie się przełamać i zrezygnować z protekcjonalnego tonu. Coś w tym chłopaku ją irytowało i niepokoiło.

– Owszem, ale nie ma co, ważne, że paniom nic się nie stało.

Finałem tego incydentu był długi, wyczerpujący spacer mojej upartej matki z uwieszoną jej ramienia Zosią i moje niespodziewane sam na sam ze Staszkiem. Mimo zaleceń matki siedziałam na koźle i ściskając lejce, dałam się prowadzić w kierunku pałacu. Całą uwagę skupiłam na zadzie Jaśminy, obserwując ruch ogona, którym odganiała namolne muchy i gzy. Wiedziałam, że Staszek mi się przygląda, niemal czułam na skórze jego spojrzenie. Byłam jak sparaliżowana i pewnie dlatego zachowywałam się jak patentowana idiotka. Głównie milczałam, niemrawo potakiwałam i udzielałam zdawkowych odpowiedzi na banalne pytania. Wyprzedziliśmy mamę i Zosię, które wlokły się w ten upalny dzień przez las. Staszek pokazał im skrót, niknącą wśród drzew ścieżkę, i niebawem straciliśmy je z oczu.

Przejechaliśmy zaledwie kilkanaście metrów, gdy chłopak chwycił lejce i głośno wołając na konia „prr”, zatrzymał bryczkę. Zdziwiona rozejrzałam się dookoła, wypatrując kolejnego niebezpieczeństwa, które mogłoby spłoszyć klacz, a wreszcie zdezorientowana spojrzałam na Staszka.

– Coś się stało?

Przyjrzał mi się łobuzersko spod wytartego daszka czapki.

– Stało.

Serce zaczęło mi przyspieszać, a wyobraźnia galopować, produkując kolejne wizje z udziałem dzików i wilków. Wystraszona rozglądałam się, pozwalając, by Staszek swobodnie bawił się moją konsternacją.

– Dzik? Gdzieś jest dzik? – zapytałam spanikowana.

– Nie, ale sytuacja ma coś z dziczy. – Uśmiechnął się zawadiacko.

– Boże, nic nie rozumiem. Co się dzieje?

– Zrobiłaś na mnie oszałamiające, dzikie wrażenie. Od dłuższego czasu cię obserwuję.

Byłam zaskoczona i nie mając wielkiego doświadczenia w kontaktach z mężczyznami, spłonęłam czerwienią jak dojrzewający pomidor.

– Mnie? – odezwałam się niepewnie. Doskonale zdawałam sobie sprawę, jakie budził zainteresowanie wśród płci przeciwnej, i tym bardziej peszyło mnie, że to właśnie na mnie zwrócił uwagę.

– Tak, ciebie. – Uśmiechnął się promiennie, a wokół jego oczu pojawiła się siateczka zmarszczek. – Wiem, że masz na imię Stefania, ojciec zwraca się do ciebie Stefa, a matka, nie wiem dlaczego, ale zawsze mówi surowym tonem Stefanio – śmiesznie przedrzeźniał głos mojej matki – zupełnie jakby nie znała żadnych zdrobnień, a ty właśnie byś coś zbroiła. Twoja siostra, choć miła, jest dziecinna i absorbująca, a ty chyba cieszysz się każdym drobiazgiem. Wiem, że przyjechałyście na wakacje i zatrzymałyście się nie tutaj, tylko w Henrykówce. Prawda?

Nie sposób było zaprzeczyć.

I nie musiał mówić nic więcej. Już byłam zakochana. Wzruszyło mnie, że ktoś w ogóle skupił na mnie uwagę, że dostrzegł mnie w tłumie piękniejszych dziewczyn, że zadał sobie trud, by się o mnie tyle dowiedzieć.

I zaczęło się. Przez kolejne dni spotykaliśmy się, trochę ukradkiem, trochę oficjalnie, i zrozumiałam, że pragnę z nim spędzić każdy kolejny – aż do ostatniego – dzień życia. Staszek był interesujący, nietuzinkowy, z głową pełną pomysłów. Sporo wiedział o przyrodzie i historii, a nasze wyprawy nieodmiennie były fascynujące. Pocałował mnie trzeciego dnia, gdy drzemaliśmy pod rozłożystym dębem rosnącym samotnie na niewielkiej leśnej polanie. W zasadzie musnął moje usta, ale to wystarczyło, żebym zwariowała ze szczęścia. Chciałam być tylko z nim. Pragnęłam tylko jego. Czułam się przy nim tak bezpiecznie.

Ale oczywiście moi rodzice byli innego zdania. Przyglądali nam się ciężkim wzrokiem i coraz bardziej niepokoiła ich nasza zażyłość. Szczególnie niezadowolona była matka, która nie znosiła najmniejszego sprzeciwu i robiła wszystko, by kierować życiem moim i siostry. Odczułyśmy to, zwłaszcza gdy Rysiek wyprowadził się z domu. Nasz brat był niepokornym duchem, ale niestety nie z zacnego gatunku odkrywców i poszukiwaczy. Raczej spełniał się w różnych podejrzanych kawiarniach, nawiązując dziwne znajomości i dając upust frustracji przy stoliku z kartami. A że szczęście sprzyjało mu sporadycznie, zazwyczaj przegrywał spore sumy. To najpewniej sprawiło, że matka jeszcze bardziej radykalnie i surowo nas wychowywała, tak byśmy przypadkiem nie podreptały ścieżką, którą kroczył nasz brat. Jakbyśmy w ogóle miały na to ochotę.

Rozmowa z matką sprowadzała się do wysłuchiwania jej apodyktycznych i lekceważących moje zdanie poleceń. Była głucha na wszelkie argumenty, ślepa na to, co się działo dookoła, po prostu miało być tak, jak ona chciała. W dodatku umiejętnie manipulowała ojcem, który dla świętego spokoju poddawał się jej tyranizującej filozofii. Pewnie dlatego przyspieszyli powrót do domu i skrócili nam wakacje.

Nie tylko było mi przykro – byłam wręcz zrozpaczona na myśl o tym, że więcej się ze Staszkiem nie spotkamy. Rodzice uznali, że chłopak jest lekkoduchem i sowizdrzałem, który nie będzie w stanie zapewnić mi przyszłości i życia na odpowiednim poziomie.

Utrzymywaliśmy kontakt listowny i obiecywaliśmy sobie, że nic nas nie rozdzieli, nawet podróże i odkrywanie świata, które tak bardzo Staszka pociągały. Im bardziej rodzice usiłowali go dezawuować w moich oczach, tym bardziej pragnęłam udowodnić im, jak bardzo się mylą.

Może w dzisiejszych czasach równouprawnienia i możliwości samodzielnego zarabiania moje życie potoczyłoby się inaczej. Jednak wówczas to rodzice w dużym stopniu wpłynęli na moją decyzję. Zdawałam sobie sprawę, że nie tyle bez ich błogosławieństwa, ile bez pomocy nie potrafiłabym się utrzymać. Poza tym nie byłam ani tak wyzwolona, ani odważna, by sprzeciwić się ich woli. Z tyłu głowy terkotała mi myśl, że bardzo ich zawiodę, zranię, że może nie będą chcieli mnie znać, a przecież nie mogłam tak po prostu się od nich odciąć. Kochałam Zośkę i wiedziałam, że jeśli ucieknę, stracę również siostrę.

Co nie oznacza, że nie planowałam ucieczki. Chciałam zaraz po maturze i zakończeniu szkoły zbiec do mojego ukochanego. Fantazjowałam, że podobnie jak on i jego ojciec będę zajmowała się ogrodami, i nawet zaczęłam dużo czytać na temat kwiatów, upraw i planowania przestrzeni. W zamian za pracę miałam wieść szczęśliwe życie u boku mężczyzny, który niespodziewanie stał się całym moim światem.

Jednak dzień przed planowaną ucieczką jedna z naszych niemieckich gospoś, zamiatając podłogę, zauważyła upchniętą głęboko pod łóżkiem walizkę wypełnioną po brzegi moimi ubraniami, pamiątkami i dokumentami. Jak na wierną służącą przystało, pospiesznie doniosła o wszystkim mojej rozeźlonej matce, która natychmiast dostała apopleksji, globusa i histerii, co poskutkowało zamknięciem mnie na klucz w pokoju na piętrze i pilnym wezwaniem ojca z lasu.

Mieszkaliśmy na uboczu w starej, ale dobrze utrzymanej leśniczówce. Ojciec, podobnie jak dziadek, był nadleśniczym. Wiedziałam, że moich wrzasków i błagań o uwolnienie nikt nie usłyszy. Okna znajdowały się na tyle wysoko, że sporym ryzykiem byłoby z nich wyskakiwać, nie mówiąc o tym, że na tym odludziu bez pomocy daleko bym nie zaszła.

Siedziałam więc, szlochając, na piętrze w swoim panieńskim pokoju, który nie wydawał mi się już ani tak uroczy, ani przyjazny jak jeszcze o poranku, i przysłuchiwałam się awanturze przetaczającej się na parterze niczym gwałtowna burza. Matka wykrzykiwała na zmianę: „Jan, zrób coś wreszcie”, „Ja się zabiję” i „Taki wstyd! Taki wstyd!”. I ojciec na tak kategoryczne żądanie matki zabrał się wreszcie do sprawy, co polegało przede wszystkim na wysłaniu pełnego afrontów i oskarżeń listu do Stanisława i pospiesznym znalezieniu mi narzeczonego, który zostałby zaakceptowany przez matkę.

Byłam zrozpaczona, myślałam, że moje życie dobiegło kresu. Bez Staszka nie potrafiłam oddychać, marzyć, planować, myśleć o przyszłości. Pozostało mi tylko cierpienie, tym większe, gdy dowiedziałam się, że został zmuszony do wyjazdu. Nie wiedziałam, dokąd i z kim, choć doskonale zdawałam sobie sprawę dlaczego.

Listy przestały przychodzić, ja natomiast nie miałam jak ich wysyłać, bo pilnowano mnie jak jeńca. Matka organizowała czas w domu tak, żebym zawsze miała jakieś towarzystwo, a to służącej, a to siostry, wszystko po to, by uniemożliwić mi przekazanie wiadomości ukochanemu. Muszę przyznać, że działa kalibru grubej berty, które wytoczyła, były skuteczne i już nigdy nie udało mi się przesłać listu Staszkowi. Zresztą nawet nie znałam adresu.

W domu panowało niechętne mi milczenie. Wiedziałam, że zawiodłam rodziców, skrzywdziłam ich swoją postawą, ale chodziło o moją przyszłość, moją grę na planszy życia pionkami szczęścia i miłości.

Po kilku tygodniach przedstawiono mi niskiego, pewnego siebie, choć nieszczególnie przystojnego i miłego Floriana, syna przyjaciela ojca, również leśniczego w Jelenicach w nadleśnictwie Parczewo. Pod kilkoma względami miał ogromną przewagę nad Staszkiem: po pierwsze, nasi rodzice się znali i przyjaźnili, po drugie, Florian był przewidywalny i nudny, więc nie groził mi związek z lekkoduchem, dla którego pasje byłyby ważniejsze od rodziny, po trzecie, był zawzięty i pracowity, co dawało rodzicom przekonanie, że będzie potrafił utrzymać rodzinę, no i był ode mnie dwa lata starszy i tym samym poważniejszy oraz bardziej odpowiedzialny.

Gdyby rodzice wiedzieli, jak bardzo się mylą!

Florian fascynował się wszelkimi nowinkami technicznymi. Jeździł na motorze, zorganizował nawet rajd motorowy, pasjonował się myślistwem i w latach 1929–1931 był prezesem Sekcji Łowieckiej Koła Leśników, ale jego prawdziwym konikiem była elektryka i radiokomunikacja. Był dumny jak paw, gdy uzyskał tytuł licencjonowanego krótkofalowca.

Miałam wrażenie, że interesuje się sobą i nikim więcej, a jego pasje na każdym kroku wygrywają z pragnieniem poznania mnie lepiej. Nie kochałam go, bo w moim sercu nadal był tylko i wyłącznie Staszek, jednak niebawem wyszłam za Floriana. Może byłam przybita po rozstaniu z ukochanym i nie wierzyłam, że mogę oczekiwać od życia czegoś więcej. Może liczyłam, że po ślubie poznamy się lepiej, a może wiedziałam, że mój sprzeciw na nic się nie zda i rodzice i tak zrobią to, co postanowili. Chyba jednak przeważyły rezygnacja i zobojętnienie – skoro nie mogłam być ze Staszkiem, było mi obojętne, kto będzie stać u mojego boku. Poza tym rodzice zaczęli wywierać na mnie presję, że mam już swoje lata i jeśli nie chcę zostać starą panną, nie powinnam wybrzydzać. Przestałam wierzyć w szczęście i miłość. Przestałam marzyć. Niespiesznie i bez większego przekonania wreszcie przyjęłam do wiadomości, że nie wszystko zależy ode mnie i mimo najszczerszych starań nie mam na wiele rzeczy wpływu. Byłam zła i rozgoryczona. Szczególny żal miałam do matki, która jak zwykle wykazała się bezdusznością.

Ślub był skromny, a ja nie zwracałam większej uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Florian zachowywał się tak, jakby poślubił mnie mimochodem, między jednym a drugim polowaniem czy testowaniem kolejnego wynalazku. Nie wiem, czy mnie kochał. Chyba po prostu na pewnym etapie życia wypadało mieć żonę i tyle.

Nasze małżeństwo, choć pozbawione uczuć i uniesień, było jednak zgodne i poprawne, choć całą jego osią były potrzeby i pomysły Floriana. To on robił karierę i zyskiwał pozycję w świecie towarzysko-zawodowym, ja zaś byłam jego skromną ozdobą.

Czy czułam się przy nim bezpieczna? W pewnym sensie tak. Wiedziałam, że tak odpowiedzialny mężczyzna zadba o mój byt, dostarczy do jaskini mamuta, ale nie mogłam liczyć na nic więcej. Nasze rozmowy sprowadzały się do technicznych aspektów życia: co kupić i gdzie, co załatwić i z kim. Nic ciekawego.

Zapraszamy do sieci księgarń Świat Książki


www.swiatksiazki.pl

Dwie twarze. Życie prywatne morderców z Auschwitz

Подняться наверх