Читать книгу Mass Effect. Anromeda: Inicjacja - N.K. Jemisin - Страница 5
ROZDZIAŁ 1
Оглавление– Zawsze przychodzi taki moment, gdy to, co znane, staje się obce – wyrecytowała Cora, spoglądając na gwarny port na Przylądku Tamayo. – Przyjrzyj się swojej dłoni, a w końcu zaczniesz dostrzegać zmienność jej tekstur, wzrost paznokci, blednięcie blizn i wyjątkowość posiadania pięciu palców zamiast trzech.
Słowa Sarissy Theris nigdy nie wydawały się Corze prawdziwsze niż teraz. Obecna sytuacja powinna być dla niej bardziej znajoma, bardziej swojska, w końcu Cora setki razy schodziła z pokładu, jeszcze w dawnej jednostce Przymierza, a nawet wcześniej, gdy jej rodzinny frachtowiec wchodził do portu, żeby podjąć towar. I nie po raz pierwszy znalazła się na Przylądku Tamayo, był on przecież bramą Układu Słonecznego prowadzącą do Galaktyki, szczególnie dla tych, którzy podróżowali bez dodatkowych wygód i luksusów. Choć Cora musiała przyznać, że poprzedni pobyt w tym miejscu pamiętała bardzo słabo, o ile w ogóle. Zbyt wiele portów zwiedziła w ciągu minionych lat. Zbyt wielu widziała podróżnych, przemieszczających się w identycznie zorganizowany sposób, mamroczących coś, poszturchujących się nawzajem… a jednak jakimś cudem ten tłum wydawał jej się inny, dziwny. Znajomy, a zarazem zupełnie obcy. Z zacienionej rampy załadunkowej przy rękawie dokującym jej promu, znajdującej się na uboczu tras, którymi poruszali się pasażerowie, Cora miała doskonały widok na ruchliwą promenadę. Uświadomiła sobie, że z rosnącą fascynacją obserwuje ten ludzki tłum, pierwszy, jaki dane jej było zobaczyć od czterech lat. W zachowaniu dużych grup ludzi było coś zaskakująco obcego, czyż nie? No, tłum nie był tak całkowicie ludzki, wyszkolone oczy łowczyni natychmiast wypatrzyły w ciżbie taneczny ślizg hanarów i salarianina, który stał nieruchomo niczym skała, sprawdzając coś na swoim omni-kluczu. Ale Cora widziała głównie ludzi: biegnących na kolejny prom, wykłócających się z obsługą bagażową, wywrzaskujących jakieś slogany pod wznoszonym afiszem; nawołujących partnerów, rodzeństwo, dziadków, żeby powiedzieć im: hej, w tej knajpce mają prawdziwe krewetki, a nie to gówno z produkowanych w kadziach protein!
Asari, o czym Cora dobrze wiedziała, poruszałyby się w niemal jednakowym tempie i w wyraźnych odstępach od siebie. Gdzieś czytała, że ich wersja uprzejmości wymagała utrzymywania nieco większej odległości od drugiej osoby, tuż poza granicą zasięgu ręki. Dorośli turianie natomiast mieli tendencje do poruszania się w tłumie krokiem marszowym, zapewne były to nawyki wyniesione z wieloletniej obowiązkowej służby wojskowej. Kroganie unikali wszelakich formacji, ponieważ gdy już zaczynali iść krokiem marszowym, zaraz zaczynali się rozglądać za wodzem, który poprowadziłby ich do szarży. Przedostanie się przez grupę krogan trwało zwykle wieki, bo ci zatrzymywali się nagle i stawali nieruchomo bez żadnego powodu. Trzeba było im jednak na to pozwolić, w przeciwnym razie ryzykowało się wybuch starć między utworzonymi naprędce armiami, a bijatyki ciągnęły się cały dzień i obejmowały cały obszar stacji.
Ale przynajmniej wszystkie te zachowania miały jakieś uzasadnienie, w przeciwieństwie do poczynań ludzi.
I to właśnie uświadomiła sobie Cora, wyłapując spojrzeniem setki wariantów zachowania. Ludzie zatrzymywali się w pół kroku, pochłonięci wiadomościami w omni-kluczu; chodzili tam i z powrotem bez celu, podskakiwali na palcach, opierali się o ściany; irytowali się, gdy przed nimi szedł ktoś wolniejszy, przyspieszali, żeby wyrwać się do przodu, choć w tłumie nie mogli wysforować się zbyt daleko. W każdym innym zbiorowisku tego typu dziwaczne zachowania byłyby dla Cory sygnałem alarmowym. Zapowiadałyby potencjalne zagrożenie. Teraz jednak ten sygnał dochodził właściwie z całego tłumu, właśnie dlatego, że nie oznaczał zbliżającego się niebezpieczeństwa.
To po prostu byli ludzie – to oni odpowiadali za ten totalny chaos.
Będzie musiała się ponownie do tego przyzwyczaić. Ruszyła po schodach, poprawiwszy torbę na ramieniu i z westchnieniem zaczęła przepychać się przez tłum.
– Porucznik Harper? Cora Harper?
Głos rozległ się tak blisko i tak nieoczekiwanie, że Cora aż podskoczyła, zdołała jednak stłumić odruch nakazujący jej otoczyć się barierą biotyczną. Odwróciwszy się, zobaczyła wysoką, szczupłą brązowoskórą kobietę, która przyglądała się jej z uprzejmym i szczerym śmiechem. Nie… Cora zmarszczyła brwi, natychmiast rewidując swoją ocenę. Nie na darmo Nisira T’Kosh, jej dawny dowódca na Thessji, nieustannymi ćwiczeniami wpajała Corze zasady błyskawicznej oceny ryzyka i reakcji. Może i sygnały, które odbierała z każdej strony, były fałszywe, ale w tym przypadku jej instynkt się nie mylił, nie miała co do tego wątpliwości. W tym uśmiechu było coś niewłaściwego.
– Tak? – odpowiedziała, bezskutecznie starając się stłumić nutę czujności w głosie.
– Tak też myślałam! – Kobieta rozpromieniła się, radośnie wyciągając rękę na powitanie. Cora odruchowo uścisnęła podaną dłoń, jej ciało pamiętało lokalne zwyczaje, nawet jeśli głowa znajdowała się ciągle jeszcze gdzieś w przestrzeni asari. – Całe popołudnie czekam, żeby z panią porozmawiać. Pani prom się spóźnił.
– To przez natężenie ruchu w okolicy Przekaźnika Parnitha – wyjaśniła Cora, zastanawiając się przy tym: Kim ty jesteś, kobieto? Po czterech latach postrzegania siebie jako ambasadora ludzkiej rasy uprzejmość przychodziła jej odruchowo. – Przykro mi, że musiała pani czekać. O czym chciała pani ze mną porozmawiać, pani…?
– Khalisah bint Sinan al-Jilani. – Uśmiech kobiety stał się szerszy, odsłonił białe zęby i… co to? Zza pleców nieznajomej wyłonił się dron telewizyjny i na twarz Cory padł nagle snop oślepiająco jasnego światła. Zmrużyła oczy, a al-Jilani mówiła dalej. – Wiadomości Westerlund. Czy zechciałaby pani odpowiedzieć na kilka moich pytań, pani porucznik? To nie zajmie wiele czasu.
– Ja, um… – Minęły lata od odbytego przez Corę szkolenia w zakresie edukacji medialnej i od tamtej chwili kobieta w ogóle nie korzystała z nabytej wiedzy. W opinii asari przybycie przedstawicieli innych ras po naukę nie było wydarzeniem na tyle istotnym, by je omawiać w wiadomościach. – Chyba tak.
– Wspaniale. Widzę, że nie doszła pani jeszcze do siebie, współczuję. Zacznijmy w takim razie od czegoś prostego. – Al-Jilani spojrzała na drona, zauważyła błysk czerwonej diody, oznaczającej, że rozpoczęło się nagrywanie, i skinęła głową zadowolona. – Wraca pani do Układu Słonecznego po… czterech, o ile się nie mylę, latach spędzonych na Thessji w ramach programu Przymierza: Walkiria. – Zerknęła na niewielki datapad. – I po to, tu cytuję: „by wzmocnić więzi dyplomatyczne między rasą ludzi i asari, poprawić jakość szkolenia ludzkich biotyków…”
– Tak – powiedziała Cora i natychmiast skrzywiła się w duchu. Nie chciała przerywać dziennikarce. To nie wypadnie dobrze w oczach kobiet i niebinarnych. Ale streszczenie założeń programu Walkiria słyszała częściej, niż mogłaby zliczyć, i chciała mieć ten cały wywiad jak najszybciej za sobą. Trudno było tego nie okazywać. – Em, znaczy, nie do końca. Zostałam przydzielona do oddziału komandosów, stacjonującego na Thessji, ale misje wykonywałyśmy w całej przestrzeni.
– Córki Talein, właśnie, pod dowództwem Nisiry T’Kosh, weteranki mającej za sobą już siedemdziesiąt dwie tury, ocalałej z kampanii Alianthus i oblężenia Arty. Jak służyło się pod tak wybitną nestorką?
Cora nieco się odprężyła. To było niesamowicie emocjonujące… i przerażające, pomyślała. Nisira nigdy wcześniej nie walczyła u boku człowieka, właściwie całą wiedzę na temat ludzi zaczerpnęła z kilku dokumentów i artykułów opublikowanych w ciągu ćwierćwiecza w ekstranecie. Jej założenia w kwestii szkolenia Cory sprowadzały się do: „No cóż, wyglądasz jak asari, więc zamierzam traktować cię jak asari”. Cora nie miała większego wyboru, jak tylko sprostać tym wymaganiom. A to oznaczało dodatkowe godziny treningów fizycznych, a po treningach – studiowanie starożytnych tekstów z zakresu biotyki i filozofii, a nawet naukę gotowania potraw z produktów pochodzenia thessjańskiego, co pozwoliło jej zaspokajać głód między posiłkami przewidzianymi dla wszystkich, asari bowiem jadały jedynie dwa razy na dobę. Było to najbardziej wymagające, najniebezpieczniejsze szkolenie, o jakim Cora w ogóle słyszała… i rozkoszowała się każdą jego minutą. Ale jak sprowadzić to wszystko do zwięzłego opisu?
– Wspaniale – mruknęła. I w duchu wymierzyła sobie policzek. Ale al-Jilani najwyraźniej nie zwróciła uwagi na ten brak elokwencji.
– Mhm, mhm. A jak pani skomentuje pogłoski, że nie zdołała pani spełnić nawet najniższych standardów określonych dla żołnierzy sił specjalnych asari? I że specjalnie dla pani opracowano próg trudności „ofiara losu”, stanowiący wyzwanie porównywalne ze szkoleniem, jakie przechodzą dzieci asari?
Co?! Cora wpatrywała się w dziennikarkę zdumiona.
– To są… nic z tego nie jest prawdą. – Niektóre zadania musiała powtarzać kilkakrotnie, zanim osiągnęła minimalny wynik, ale ostatecznie spełniła wszelkie wymogi.
– Nie jest? A co z pogłoskami, że stała się pani niemal autochtonem? Jadała jedynie thessjańskie jedzenie, nosiła tylko ubrania szyte dla asari, używała wzmacniaczy biotycznych zrobionych specjalnie dla pani przez Armali, producenta sprzętu najwyższej klasy?
Na twarzy al-Jilani wciąż malował się ten sam szczery i przyjazny uśmiech, ale z minuty na minutę stawało się bardziej oczywiste, że ta przyjacielska postawa to jedno wielkie oszustwo. Corę zaczynały swędzieć zęby – ewidentny znak, że traciła panowanie nad sobą. Z niewiadomego powodu biotyczne sprzężenie zwrotne zaczynało się w korzeniach zębów.
– Jadłam i ubierałam się tak, jak moje towarzyszki – warknęła. – Jadłam i ubierałam się jak one, ponieważ tak zwykle robią członkowie tej samej jednostki wojskowej. Jedzenie to jedzenie, a ubranie to ubranie, nic więcej. Ubrania asari pasowały na mnie doskonale, dlaczego więc miałabym płacić krocie za sprowadzanie ciuchów z ludzkiej przestrzeni, skoro nie było takiej potrzeby? Zresztą może to pani nazywać stawaniem się autochtonem, ale celem tego programu było zapewnienie kandydatom jak najpełniejszego doświadczenia. – Zaczerpnęła powietrza i otworzyła usta, by dodać: „A to było nieuczciwe pytanie”, ale zanim zdążyła coś powiedzieć, al-Jilani gładko wtrąciła kolejny komentarz.
– Najpełniejszego doświadczania społeczności obcych, oczywiście – stwierdziła, kiwając głową w sposób, który zdaniem Cory miał podkreślić głęboki namysł. – Ale pani porzuciła służbę w szeregach Przymierza po ukończeniu Programu Walkiria, co oznacza, że poczyniona przez ludzkość inwestycja w pani szkolenie nie doczeka się zwrotu. Jak rozumiem, teraz zamierza pani przejść do czegoś większego i lepszego, do Inicjatywy Andromeda, tak?
Cora zgrzytnęła zębami. Odeszła z wojska, bo czas jej służby dobiegł końca. Już i tak po zakończeniu pierwszej tury przedłużyła go o dwa lata na prośbę Nisiry, która chciała, by Cora nadal służyła z Córkami Talein, na co ta przystała z radością. Jednak po zakończeniu kolejnej tury Nisira nie powtórzyła swej prośby, twierdząc stanowczo, że nadszedł czas, by jej podkomendna spróbowała czegoś nowego, i Cora poszła za radą nestorki asari. Podobnie postępował zresztą niemal każdy żołnierz piechoty morskiej, który szanował swego dowódcę. Teraz było już jasne, że al-Jilani miała przygotowaną własną interpretację wydarzeń i zamierzała zaprezentować ją na antenie. Cora zrozumiała, że musi szybko odgadnąć, o co chodzi, albo znów zostanie nieprzyjemnie zaskoczona.
Co ona chce osiągnąć? Oczernić asari? Zdyskredytować oficerów odpowiedzialnych za Walkirię?
– Owszem – przytaknęła, z trudem zachowując uprzejmy ton. – Zostałam polecona dowództwu Inicjatywy przez matronę T’Kosh.
– No tak, oczywiście! – rozjaśniła się al-Jilani i Cora z paskudnym przeczuciem przypomniała sobie poniewczasie, czego uczyli ją na szkoleniu dotyczącym kontaktów z mediami: nigdy nie ujawniaj żadnych informacji nieproszony.
– Nic dziwnego, że obcy zarekomendował żołnierza takiego jak pani do przedsięwzięcia, jakim jest Inicjatywa Andromeda – kontynuowała al-Jilani, podczas gdy Cora stała osłupiała.
Żołnierza jak ja?
– Czy wie pani, że zdaniem niektórych główna popleczniczka projektu i jego fundatorka, Jien Garson, sprzeniewierzyła fundusze inwestycyjne, zaniżyła dochody w oficjalnych dokumentach i sponsorowała nielegalne badania naukowe?
– Och, na… – Cora ugryzła się w język. Czyżby chodziło właśnie o nią? O Garson? O Inicjatywę? Dlaczego w takim razie al-Jilani urządziła zasadzkę na Corę? – Nie, pani al-Jilani, nie wiedziałam, że doszło do czegoś takiego, a skoro mówi pani, że to niepoparte dowodami „zdanie niektórych”, to pani też tego nie wie.
– Nie musi pani przyjmować takiej defensywnej postawy, ja tylko zadaję pytania.
A ja jestem kosmiczną krową, pomyślała Cora.
– Czy to wszystko? Muszę złapać kolejny statek.
– Jeszcze tylko jedno pytanie. – Al-Jilani ponownie zerknęła na swój datapad. Cora była pewna, że to część przedstawienia, dziennikarka doskonale wiedziała, o co zamierzała zapytać. – Inicjatywa Andromeda próbuje uchodzić za osobliwe nawiązanie do ideałów przeszłości, kiedy to ludzkość trwała w przekonaniu, że we wszechświecie nie ma innego inteligentnego życia, i odważnie ruszała w nieznane, wiedziona jedynie chęcią odkrywania. – Zerknęła ku dronowi i mruknęła: – Zatrzymaj, odszukaj materiały filmowe zawierające start rakiet w ramach programu Apollo w dwudziestym wieku, loty statków z czasów przed pierwszym kontaktem, upublicznione przez Inicjatywę ujęcia arki „Hyperion”, sklej razem z podkładem muzycznym z… sama nie wiem. Wybierz coś staroświeckiego i mało znanego. Może kanadyjski rock elektroniczny, wszystko jedno.
Dron błysnął dwa razy diodą, potwierdzając przyjęcie polecenia, a Cora zamrugała, próbując pozbyć się powidoków.
– Ale biorąc pod uwagę – podjęła al-Jilani – że założenia projektu przewidują teraz utworzenie w Andromedzie większej liczby kolonii obcych niż ludzkich, a konkretniej kolonii asari, salarian i naszych dawnych wrogów: turian, oraz wyraźną skłonność kierownictwa projektu do zatrudniania osób jak pani, których lojalność względem interesów rasy ludzkiej jest wątpliwa…
Tego było za wiele. Furia zapłonęła bielą w głowie Cory, zatętniła za jej oczami i w ułamku sekundy otoczyła ją całą, przesłaniając świat błękitnym woalem ciemnej energii. Oczy al-Jilani rozszerzyły się ze strachu, który był chyba pierwszą prawdziwą emocją, jaką Cora dostrzegła u dziennikarki. Zresztą uzasadnioną, jeśli uwzględniło się fakt, że Corę spowijała niczym nieskrępowana siła zdolna zmiażdżyć wszystkie kości w ciele al-Jilani.
Jednak dla asari taki rozbłysk mocy biotycznej był sposobem na okazanie gniewu, odpowiednikiem krogańskiego zderzania się głowami, turiańskiego szczękania żuwaczkami czy zaciskania pięści u ludzi i batarian. Po czterech latach spędzonych wśród asari Corze pozostały pewne przyzwyczajenia. Choć ludzie nie mieli żadnych trudności z odczytaniem groźby z mowy ciał innych gatunków – niektóre kwestie są naprawdę uniwersalne – to jednak niewielu ludzkich biotyków dysponowało mocą na tyle silną, by rozbłysnąć w ten sposób, a już na pewno nie tak spontanicznie i bez wysiłku, jak robiły to asari. A jeżeli nawet trafiali się ludzie do tego zdolni, to zazwyczaj nad tym nie panowali.
Gdy Cora wreszcie zorientowała się, że używa mowy ciała niewłaściwej w przestrzeni zamieszkałej przez ludzi, al-Jilani zdążyła już szybko wymamrotać:
– No cóż, mam chyba dość materiału. Dziękuję za poświęcony czas, pani porucznik. – I oddaliła się pospiesznie.
Cora miała świadomość, że tylko pogorszyła sytuację. Al-Jilani bez trudu zdoła wykorzystać widoczną wściekłość Cory, by udowodnić, że porucznik stała się jedną z obcych, i insynuować, że zatrudnianie kogoś o „wątpliwej lojalności” jest kolejnym dowodem na korupcję w szeregach Inicjatywy, co najwyraźniej cały czas było celem dziennikarki.
Po prostu wspaniale. Ponieważ Cora miała właśnie stawić się w nowej pracy… w Inicjatywie Andromeda. Tej samej, którą pomogła oczernić jak ekstranet długi i szeroki.
Cora siedziała w knajpce, jedząc kanapkę z prawdziwymi krewetkami, i dumała nad pożołnierskim życiem osoby niezatrudnionej, a co za tym idzie – dramatycznie ubogiej – gdy do lokalu weszli protestujący.
Widziała ich wcześniej, rozkrzyczaną grupę z transparentami i tablicami, kręcącą się wśród tłumu przechodniów na promenadzie. Nie zwróciła na nich większej uwagi. Ostatnie cztery lata spędziła dosłownie na innej planecie, nie miała pojęcia, o co wściekają się mieszkańcy tej, zresztą nawet jej to nie interesowało. Nie przejęła się również, gdy weszli do kafejki, w końcu teraz już nie wrzeszczeli i nie wymachiwali tablicami. A nawet rozgniewani ludzie muszą w końcu coś zjeść, prawda? Przestała więc zwracać na nich uwagę.
Później, kiedy robiła rachunek sumienia i podliczała popełnione tego dnia grzechy, przypomniała sobie mgliście, że manifestanci ucichli nagle i tylko szeptali między sobą. Miało to miejsce mniej więcej wtedy, gdy Cora zaczęła dochodzić do wniosku, że krewetki były tak naprawdę rozmaitymi insektami horyzontańskimi, które wprawdzie smakowały wspaniale, ale miały też łagodne działanie przeczyszczające. Za czasów dzieciństwa spędzonego w Attykańskim Trawersie niejednokrotnie miała okazję żywić się rozmaitymi podejrzanymi proteinami, a najgorsze zapamiętała na całe życie. I w chwili, kiedy właśnie zmierzała do tej gastronomicznej konkluzji, na jej stolik padł cień.
– Była pani w tej reklamie w Wiadomościach Westerlund – stwierdził nieznajomy mężczyzna. – Zapowiadali jakiś raport, który puszczą pod koniec tygodnia. Demaskujący Inicjatywę Andromeda.
No tak, oczywiście, że już reklamowali ten materiał. Cora zdusiła jęk i spojrzała na mężczyznę uważniej. Dopiero co skończył dwadzieścia lat, był wysoki, ale chudy, jego skóra miała ten charakterystyczny pomarańczowy odcień pochodzący od suplementów przyjmowanych przez wielu mieszkańców planet, by nie obnosić się z niemodną bladością osobnika żyjącego w przestrzeni. Ubrany był w kombinezon klasy turystycznej, jakby to mogło mu pomóc, gdyby zawiodły nagle pola efektu masy Przylądka Tamayo!
Przede wszystkim jednak stał zbyt blisko, starał się górować nad siedzącą przy stoliku Corą. Z rozmysłem odgryzła kolejny kęs kanapki, po czym z pełnymi ustami – ten facet z pewnością nie zasłużył na jej uprzejmość i dobre maniery – odpowiedziała obojętnie:
– Może i byłam w reklamie. Nie widziałam, nie wiem. A o co chodzi?
– Pracuje pani dla Inicjatywy Andromeda, gdzie ludzie pracują z obcymi.
Praca dla Inicjatywy Andromeda była mało prawdopodobna, biorąc pod uwagę, że Cora ciągle pakowała się w jakieś kłopoty z tym związane, ale to akurat była jej osobista sprawa.
– Powtórzę: a o co chodzi?
Nieznajomemu stanowczo nie spodobała się jej nonszalancja, schylił się gwałtownie i uderzył dłońmi w blat stolika, zrzucając tym sposobem wierzchnią warstwę bułki z kanapki.
– Jesteś zdrajcą Ziemi!
Cora z przesadną starannością umieściła bułkę na poprzednim miejscu i odsunęła talerz na wypadek, gdyby facet pluł podczas mówienia.
– Chyba masz na myśli zdrajcę ludzkości?
– Co?!
– No cóż, dla mnie Ziemia nigdy nie była domem. A Przymierze ma obecnie kilkanaście kolonii w całej Galaktyce, do tego setki stacji kosmicznych, faktorii handlowych wzdłuż tysięcy szlaków transportowych, no i trzeba doliczyć też placówki dyplomatyczne na wszystkich planetach zamieszkałych przez inne rasy. Że nie wspomnę o prywatnych przedsięwzięciach, jak Noveria, czy miejscach nienależących do żadnego gatunku, jak Cytadela albo Omega. Więc jeśli naprawdę chcesz mnie nazywać zdrajcą, to może warto by było pamiętać, że Ziemia nie jest synonimem ludzkości już od… ilu? Pięćdziesięciu lat?
Mężczyzna przyglądał jej się zmieszany, ale i z rosnącą wściekłością.
– No, a gdy już to zapamiętasz, warto też wspomnieć, że wspólna eksploracja jest korzystna dla ludzkości…
Nie spodziewała się, że ją popchnie. Wydawał się odstręczającym bigotem z głębokiej prowincji, jednak nie na tyle głupim, by próbować sił z kobietą w pancerzu osobistym. Gdyby spodziewała się przemocy, mogłaby się przygotować psychicznie i fizycznie.
Tymczasem przez to, że nad nią górował, pchnięcie przesunęło krzesło i oderwało stopy Cory od podłogi, niemal ją wywracając. Umysł nieprzygotowanej na taki atak Harper natychmiast przestawił się na tryb bojowy – właśnie taką reakcję na nieoczekiwaną agresję wpajała im Nisira. Tak właśnie reagowały Cora oraz pozostałe Córki w trakcie minionych czterech lat na polach bitew, o których ten głupek z zadupia nie miał nawet pojęcia, w niezliczonych sprawach życia i śmierci, gdy przetrwanie zależało od szybkości reakcji, a chwila wahania mogła kosztować życie.
Tak postępowały łowczynie asari.
Cora zapłonęła ciemną energią, zanim jeszcze jej stopy ponownie dotknęły podłogi. Bariera zamknęła się wokół niej tak gwałtownie, że powietrze aż zatrzeszczało niczym od wyładowania elektrycznego. Mężczyzna cofnął dłoń z krzykiem, choć z pewnością kontakt z barierą nie był bolesny. Pole elektrostatyczne jego skóry zaiskrzyło po prostu w zetknięciu z migotliwą, zmieniającą się nieustannie aurą jej pola, zasłoną czystej energii, która falowała delikatnie. Cora czuła, jak jej włosy unoszą się pod wpływem elektromagnetycznej bryzy. Wstała i gdy mężczyzna zatoczył się niezgrabnie do tyłu, z oczyma rozszerzonymi strachem, dobrze wiedziała, dlaczego się bał.
„My, łowczynie, jesteśmy żywą bronią”, rozległ się w jej głowie głęboki, kojący niczym kołysanka głos Nisiry. „Twoja rasa dopiero zaczyna rozumieć, czego może dokonać pierwiastek zero, czym naprawdę jest efekt masy, dopiero zaczyna pojmować potencjał ciemnej energii, ale ty przybyłaś na Thessję uczyć się tak, jak uczymy się my, asari, więc ci powiem. Jesteśmy grawitacją stworzoną z woli. Ty, Coro, jesteś połączeniem mocy organicznej i syntetycznej, wycyzelowanym, wyszkolonym, by osiągnąć szczyt możliwości. Walcz tylko wtedy, gdy będziesz musiała, ale kiedy już będziesz musiała, daj swemu wrogowi ostrzeżenie, by wiedział, jaki koszmar właśnie zbudził. To uprzejmość, jaką powinnaś mu wyświadczyć… zanim rozerwiesz go na strzępy”.
Nie żeby Cora zamierzała kogokolwiek rozrywać. W końcu po to właśnie trenowała te wszystkie lata – jej samokontrola była niczym z żelaza. Jeśli doszłoby do tego, że rozmazałaby tego człowieka na ścianie kafejki, zrobiłaby to z wyboru, a nie wskutek odruchu. Zanim jednak Cora zdążyła powiedzieć choćby słowo na temat tego, jaką wartość mają zasady dobrego wychowania i uprzejmość w stosunku do uzbrojonych po zęby nieznajomych, czyjaś dłoń pojawiła się w polu jej widzenia, poruszając się z wystarczającą gracją, by wytrącić Corę z przedkonfrontacyjnego napięcia. Pole innego biotyka delikatnie musnęło pole Cory, co stanowiło uprzejme powitanie jednego wojownika przez drugiego.
– Co tam, siostrzyczko? – zachrypiał głos tak znajomy, tak bliski, że Cora natychmiast mrugnęła, rozpraszając barierę, i odwróciła się, by spojrzeć na rozbawioną turkusową twarz. – To prywatne przyjęcie czy każdy może zatańczyć?
Cora miała ochotę uściskać zwalistą asari.
– Ygara! – Dokładniej Ygara Menoris, była zastępczyni Nisiry T’Kosh, również członkini Córek Talein i jedna z niewielu asari, którą Cora mogłaby nazwać prawdziwą przyjaciółką. – O mój Boże. Co ty tu, u diabła, robisz?
– Pilnuję, żebyś nie pakowała się w kłopoty, a cóż by innego? – Ygara odsunęła się nieco od Cory, widząc, że ta już się uspokoiła. Zerknęła nad ramieniem przyjaciółki na mężczyznę, który przed chwilą pchnął Harper, a teraz wycofał się na kilka kroków. Spojrzenie, jakie rzuciła mu asari, było łagodne, ale mężczyzna i tak się wzdrygnął i zrobił kolejnych kilka kroków w tył. Dołączyło do niego dwoje innych manifestantów, ale, jak zauważyła Cora, bardziej skupieni byli na tym, by odciągnąć towarzysza od potencjalnego zagrożenia niż chętni udzielić mu wsparcia.
Cora wcale im się nie dziwiła. Ygara była większa od przeciętnych asari, niewątpliwie piękna, ale wyższa, bardziej umięśniona. Chociaż nie wyszła jeszcze z wieku panieńskiego, to klatkę piersiową miała godną matrony i wypinała ją niczym znak ostrzegawczy. Właściwie to był znak ostrzegawczy: Ygara przez większość życia była komandosem, a Cora kilkakrotnie widziała, jak przyjaciółka osiąga lepsze wyniki w walce przy użyciu biotyki niż niektóre matki asari.
Wszystko to jednak nie miało większego znaczenia. Tamten mężczyzna, który popchnął Corę, nie miał znaczenia. Khalisah bint Sinan al-Jilani też nie miała znaczenia. Cora po prostu cieszyła się, że znów widzi kogoś cywilizowanego.
– Chodźmy stąd – powiedziała z ogromną ulgą, a Ygara mruknęła potakująco. Opuściły lokal, zostawiając agresywnego mężczyznę i jego przyjaciół wystraszonych i milczących.
Szły przez tłum, kierując się ku promowi, którym Cora miała dotrzeć do kwatery głównej Inicjatywy. Ygara dotrzymywała jej towarzystwa dla samej przyjemności spaceru. Wyjaśniła, że Układ Słoneczny był tylko przystankiem na jej drodze do Illium, gdzie zamierzała założyć własną grupę najemników skoro odeszła już z oddziału Nisiry. Nie było w tym nic zaskakującego, wszyscy właściwie oczekiwali, że Ygara zacznie działać na własną rękę, bo tak zawsze postępowały panny, gdy już nauczyły się fachu. Nisira całym sercem popierała plany młodszej asari.
A kiedy przyszła kolej Cory, by się odezwać, ta, ku własnemu zdziwieniu, zaczęła pospiesznie opowiadać o wszystkim, co przytrafiło jej się od chwili, gdy opuściła przestrzeń asari. O jednym z pasażerów promu, który raz po raz znajdował jakiś powód, by otrzeć się o jej tyłek, aż zagroziła jego zdolności do reprodukcji. O agentce celnej, która naprawdę zapytała i wykazywała wyjątkowe zainteresowanie tym, czy Cora sypiała z jakąś asari w czasie spędzonym na Thessji. „To nie pani sprawa”, odpowiedziała Cora kobiecie o nieprzyjemnym uśmiechu. O katastrofalnym wywiadzie. I o najgorszym ze wszystkiego: o trudności, z jaką przychodziło jej przebywanie wśród przedstawicieli własnego gatunku.
– Jesteśmy jedną wielką porażką – wypaliła. – Wcześniej nigdy nie widziałam w nas takich prymitywów, ale naprawdę jesteśmy tylko… – Westchnęła i potarła oczy. Zacisnęła zęby, gdy jakiś przechodzień potrącił ją ramieniem i wymamrotał zdawkowe przeprosiny, by zaraz wpaść na kogoś innego. Wreszcie odetchnęła głęboko. – Boże. No tylko mnie posłuchaj. Ale marudzę.
Ygara roześmiała się głośno.
– No, trochę. Słuchaj, doznałaś niewielkiego szoku kulturowego. – Wzruszyła szerokimi ramionami. – Znaczy, nie jestem pewna, czy straszenie na śmierć jakiegoś ksenofoba to najlepszy sposób radzenia sobie z tymi odczuciami, ale są one zupełnie normalne. Swego czasu spędziłam dwadzieścia lat na Palavenie. – Jej policzki pogranatowiały lekko. – Myślałam, że znalazłam tego jedynego. W każdym razie, kiedy już wróciłam do domu, potrzebowałam kilku tygodni, by przestać się dziwić, dlaczego wszystkie twarze wokół są niebieskie, a nie srebrzyste, i dlaczego nikt nie chciał ze mną rozmawiać o taktyce albo służbie publicznej. Cały czas wydawało mi się, że z Thessją jest coś nie tak. Przejdzie ci.
Cora wiedziała, że to prawda, niemniej miło było usłyszeć to od kogoś innego. Zatrzymała się nieopodal rękawa wiodącego do jej promu. Do odprawy pozostało jeszcze dwadzieścia minut, ale Haper miała nadzieję, że obsługa wpuści ją na pokład nieco wcześniej, co oznaczałoby szansę na chwilę snu.
– Dziękuję – powiedziała, przy pożegnaniu z Ygarą. Nie chodziło tylko o przyjemność, jaką sprawiła jej rozmowa. Cora naprawdę bardzo jej potrzebowała. – Wiesz, słyszałam nieraz, że to mała Galaktyka, ale po takim zbiegu okoliczności mogłabym chyba uwierzyć w tych twoich bogów. Pojawiłaś się w najbardziej odpowiednim momencie.
Ygara prychnęła rozbawiona, żartobliwie trąciła Corę w ramię i odwróciła się, by pomaszerować w swoją stronę.
– Postaraj się nie spowodować żadnego międzygatunkowego incydentu – rzuciła przez ramię. – Pamiętaj, że nie tego cię uczyłyśmy!
Stacja Theia była stara. W otrzymanym wcześniej dossier Cora wyczytała, że była to wiekowa, quariańska stacja niskoorbitalna, zniszczona i porzucona setki lat temu, w czasie wojny z gethami. Inicjatywa odkupiła ją od volusjańskiej grupy zajmującej się remontem stacji kosmicznych. Quariańska konstrukcja jak zwykle okazała się fenomenalna. Kadłub nie został zniszczony mimo czasu, jaki placówka spędziła pozbawiona ochrony pola efektu masy. Nic nie wskazywało też na to, że stacja pochodziła z odzysku. W czystych, przestronnych korytarzach o standardach godnych Cytadeli wszystko lśniło nowością. A jednak coś w tym miejscu wydawało się niewłaściwe. Osobliwość proporcji – jakby estetyka wnętrza została określona przez umysł, który myślał inaczej. Matematyka pozostawała matematyką, inżynieria inżynierią, ale ludzie nie czuli potrzeby, by wszystko nieznacznie przechylać ani zdobić każdą rurę i każdy przewód filigranowo wystylizowanymi motywami roślin.
Gdy Cora wyglądała przez jedno z okien, nie mogła nie zauważyć, że „szkło” z włókna węglowego uformowano tak, by było lekko wypukłe, z ogniskową niecentryczną, żeby kierować wzrok patrzących ku stacji, a nie ku odległemu rozbryzgowi słońc i galaktyk. Ludzie chcieliby spoglądać w gwiazdy. Quarianie sprzed stuleci chcieli samym sobie przypominać, że życie wśród gwiazd zależy od solidnego sprzętu i kompetentnego personelu.
Cora odwróciła się od okna i raz jeszcze przyjrzała się mężczyźnie, który miał zostać jej nowym dowódcą. Właściwie to przełożonym, bo przecież Inicjatywa nie była organizacją zmilitaryzowaną – kolejna nienaturalna kwestia w odczuciu Cory. Pośrodku wysoko wysklepionego pomieszczenia, jej zwierzchnik zbudował dziwaczną konstrukcję platform, terminali i węzłów serwera, rozmieszczonych wokół ramy od sufitu do podłogi. Dziwaczna struktura przypominała Corze pszczeli ul: niezwykle wydajne wykorzystanie przestrzeni, ale patrzyło się na to z pewnym trudem. On sam stał na najwyższej platformie, jedną dłonią dotykał interfejsu, spoglądając jednocześnie przez parę stacjonarnie zasilanych gogli na… coś.
Od momentu, gdy krzyknęła jakieś dziesięć minut wcześniej do niego, a on odpowiedział: „chwileczkę”, Cora stała w pomieszczeniu bezczynnie. Zaczynała podejrzewać, że o niej zapomniał. Alec Ryder. Były żołnierz piechoty morskiej, i to w randze N7. Zaciągnął się krótko po odkryciu ruin proteańskich na Marsie, jak zresztą wielu jego rówieśników, pragnących znaleźć się w pierwszym szeregu, gdy ludzkość dokona następnego skoku kwantowego. I jemu akurat się to udało. Ryder był razem z Grissomem na statku, który dokonał pierwszego lotu przez przekaźnik masy! Następnie został zwolniony z armii, raczej nie z honorami, aczkolwiek wszelkie źródła milkły podejrzanie, gdy pojawiało się pytanie o powód. Gdzieś po drodze spędził kilka lat na zdobywaniu nowych kwalifikacji, dorobił się dyplomu z ksenocybernetyki, lingwistyki komputerowej i innych przedmiotów – Cora nie była w stanie wymówić nawet ich nazw. Miał dwoje dzieci, już dorosłych, i niedawno owdowiał. Jak na mężczyznę po pięćdziesiątce, trzymał się nieźle: włosy miał przyprószone siwizną, nie był chudy, ale i nie miał brzucha. Ubierał się jak żołnierze po służbie: bojówki w kolorze khaki z niezliczonymi kieszeniami, wojskowy sweter, którego rękawy podwinął powyżej łokci. Na pierwszy rzut oka nie dostrzegało się w nim cech szalonego naukowca… ale one tam były. Cora niemalże je czuła.
– Dziękuję za cierpliwość – odezwał się nieoczekiwanie. Czyli o niej nie zapomniał. Jednak nie podniósł głowy znad gogli. – Regulowanie dynamicznej matrycy procesów intuicyjnych w trakcie działania. Trudno to uchwycić.
– To intuicja – odparła Cora, próbując zdławić mgliste wrażenie, że nie podjęła najlepszej decyzji, jeśli chodzi o wybór kariery po służbie. – Czy nie powinna być trudna do uchwycenia? – rzuciła niezobowiązująco. Nie spodziewała się, że Ryder odpowie. I rzeczywiście, przez chwilę milczał, wystukiwał coś na interfejsie i nie przestawał wpatrywać się w gogle. Wreszcie skończył, usiadł i począł rozluźniać mięśnie barków, aż w karku strzeliło mu tak głośno, że Cora to usłyszała, mimo że stała dwadzieścia stóp niżej.
– No, to akurat zależy. Czy wirtualna inteligencja powinna mieć dobrą intuicję, czy może jednak słabą? Słaba intuicja jest łatwa. Na przykład: całkowity brak ostrzeżenia ze strony intuicji czy instynktu, że dziennikarka właśnie przerabia cię na miazgę.
Szlag. Cora westchnęła i wyprostowała się, przyjmując mniej więcej postawę zasadniczą. Najlepiej mieć to z głowy jak najszybciej.
– Przepraszam, sir. Zaskoczyła mnie całkowicie. To już się nie powtórzy.
– Wiem, że nie – odparł Ryder. Potarł kark, po czym wstał i zaczął schodzić z platformy na platformę. – Inicjatywa nie może sobie pozwolić na złą prasę. Jeśli nie potrafisz rozmawiać z reporterami tak, by nie przedstawiać siebie i osób z tobą związanych jak Benedykta Arnolda ery postprzekaźnikowej, to ogranicz się do stwierdzenia „bez komentarza” i odejdź.
Cora zacisnęła zęby, ale musiała przyznać, że chyba sobie na to zasłużyła.
– Tak jest, sir.
Zatrzymał się na platformie w połowie konstrukcji i po raz pierwszy rzucił jej spojrzenie spod zmarszczonych brwi.
– Żadne z nas nie służy już w korpusie, panno Harper, a nawet w czasie służby nigdy nie obnosiłem się ze swoją szarżą, do tego „sir” sprawia, że czuję się staro.
Słowa „panno Harper” sprawiły, że Cora skrzywiła się w duchu.
– Wolałabym, żeby zwracał się pan do mnie, używając mojego stopnia, nawet jeśli nie ma on już formalnego zastosowania. Ciężko pracowałam, by zostać porucznikiem. Albo mógłby pan używać po prostu mojego nazwiska. – Zrobiła znaczącą pauzę. – A szacunek przełożonym okazuje się nie tylko w wojsku… sir.
Prychnął bez śladu rozbawienia.
– Może i nie. Wolałbym jednak cieszyć się prawdziwym szacunkiem niż tylko jego zewnętrznymi przejawami. Zauważyłem, że mi pani nie zasalutowała, mimo że przewyższam panią rangą.
Cora oparła się pokusie, by zmarszczyć brwi. Nie miała pojęcia, co myśleć o tym człowieku. Rzucał jej wyzwanie i wycofywał się, by po chwili zaatakować z innej strony. A jednak w jego zachowaniu nie wyczuwało się wrogości. Nie, raczej… oceniał ją.
– To głównie ludzkie standardy – odparła. – Odzwyczaiłam się.
Ryder się skrzywił.
– Czego jeszcze zapomniała pani podczas swojej nieobecności?
Definitywnie ją prowokował. Może próbował doprowadzić do konfrontacji?
– Zapomniałam, jakie to frustrujące prowadzić rozmowy z gatunkami, które mają niewielką albo nawet zerową zdolność wyczuwania czegokolwiek. Krążymy wokół kwestii, które dla dowolnej asari byłyby oczywiste od pierwszego spojrzenia, a do tego cały czas uważamy się za wyjątkowo błyskotliwych.
Tym razem mina Rydera się nie zmieniła, ale Cora zauważyła, że lekko zesztywniał.
– I tego – zebrała się w sobie i mówiła dalej – jak drażliwi mogą być ludzie, słysząc prawdę. Z jaką awersją potrafią reagować na bezpośredniość i otwartość. I że czasami lepiej jest nic nie mówić, niż mieć rację. – Nie najlepiej poradziła sobie w sytuacji z dziennikarką, ale nie miała problemu, by się do tego przyznać. – Ale nie zapomniałam, że służyłam w piechocie morskiej. I przełożonemu należy się szacunek, nawet jeśli jeszcze na niego nie zasłużył, sir.
Ryder pokręcił głową, a na jego twarzy, ku zdumieniu Cory, odmalowało się rozbawienie. Oparł się o poręcz platformy.
– Miałaby pani kłopot z al-Jilani, nawet będąc w szczytowej formie, pani porucznik – powiedział łagodniej. – Widziałem, jak robiła w balona pięciogwiazdkowych generałów, przy czym wcale nie napadała ich pierwszego dnia po powrocie do ludzkiej przestrzeni.
– Być może, sir, być może. – Cora oparła się chęci zaciskania zębów. – Niemniej przepraszam za to, że przeze mnie Inicjatywa Andromeda źle wypadła w mediach.
– Do tego trzeba by czegoś więcej niż jednej z góry uprzedzonej dziennikarki wiadomości. Niestety, to, z czym zetknęła się pani na Przylądku Tamayo, to tylko awangarda kampanii zakrojonej na o wiele większą skalę – westchnął Ryder. – Ile pani wie o tym, co tu robimy, Harper?
– Tylko to, co przeczytałam w dossier i ekstranecie. To, co wszyscy.
– Proszę mi opowiedzieć.
Czy to był test? Chciał sprawdzić, czy odrobiła lekcje? Znowu miała ochotę zacisnąć zęby. Na tym etapie nie powinno być już miejsca na testy, ale mniejsza z tym.
– Założenie jest takie, by polecieć do Galaktyki Andromedy, która znajduje się najbliżej naszej. Znaleźć tam światy-ogrody, założyć interes, być może nawiązać kontakt z lokalnymi gatunkami, jeśli nic innego nie wypali, ustanowić handel między poszczególnymi koloniami. – Wzruszyła ramionami. – Początkowo w projekcie brali udział jedynie ludzie, ale gdy nabrał rozpędu, dołączyły też inne gatunki Rady. Teraz plan jest taki, że lecimy wszyscy. I wyruszamy za sześć miesięcy.
– Okej. Dobrze. – Odwrócił się, by zejść, aż wreszcie znalazł się na tym samym poziomie co Cora. – Ale właściwie nie o to pytałem. Proszę mi powiedzieć, dlaczego zdecydowała się pani dołączyć do projektu, który zabierze panią do miejsca oddalonego o sześć stuleci i dwa i pół miliona lat świetlnych od wszystkiego, co pani zna, i wszystkich, których pani kocha? I proszę nie mówić, że to „ludzkie pragnienie odkrywania nieznanego”. – Wywrócił oczami. – To świetne hasło marketingowe i może nawet prawdziwe w przypadku młodzików, którzy mają więcej gonad niż rozumu. Z pewnością to wspaniała idea. Ale dawni odkrywcy zazwyczaj zamierzali wrócić stamtąd, dokąd się wybierali, i to wrócić w chwale i ze zdobytym bogactwem. Nawet Jon Grissom jedynie wykonywał rozkazy, gdy stał się pierwszym człowiekiem, który poprowadził załogę przez przekaźnik masy. Wiem, bo tam byłem. Wszyscy myślą, że taki był odważny, i w sumie to prawda, ale pod koniec dnia chciał tylko wrócić do swojej córki. – Ryder pokręcił głową. – Jaki ma pani powód, by ruszyć w nieznane z biletem w jedną stronę?
Cora odetchnęła głęboko. Właśnie tego pytania się obawiała.
– Nie mam żadnego.
Zamrugał zaskoczony.
– Więc dlaczego pani tu jest?
– Bo Nisira T’Kosh kazała mi tu przyjechać.
Ryder splótł ramiona na piersi i zakołysał się na piętach.
– I jest pani posłuszna byłemu dowódcy, bez względu na to, co mówi? – Sprawiał wrażenie zdumionego. – Dostałem rekomendację od T’Kosh i zaprosiłem panią, bo pani akta są imponujące… ale już nie jestem pod wrażeniem, Harper. Dlaczego miałbym zatrudnić panią zamiast kogoś, kto ma własną motywację?
– Z całym szacunkiem, a dlaczego to ma jakiekolwiek znaczenie? – Cora naprawdę się starała, by nie zabrzmiało to tak, jakby się broniła. – Nie wiem, jak to się ma do pracy, którą będę wykonywać. Tak czy inaczej, zamierzam dać z siebie wszystko.
Teraz, gdy Cora stała z nim twarzą w twarz, Ryder wydawał jej się mniej imponujący. Garbił się trochę, jednak uznała to za objaw wyczerpania. Włosy miał w lekkim nieładzie, jakby zwykł przeczesywać je palcami w chwilach frustracji albo zmęczenia.
Zaczął przechadzać się przed nią, z rękoma wciąż założonymi na piersiach.
– Mamy konkurencję, Harper. Innych przedsiębiorców, którzy chcą naszej technologii, naszych inwestorów, choć niekoniecznie chcą podejmować ryzyko, jakie my podejmujemy. Nie wiedziała pani tego i wpadła w pułapkę na Tamayo, a przecież powinna mieć pani takie informacje o projekcie, któremu zamierza poświęcić pani resztę życia! Nie mogę prowadzić pani za rękę, tu trzeba przewidywać problemy. A chyba nie ma wątpliwości, że pani tego nie robi.
To było rozsądne wyjaśnienie, napomniała sama siebie, choć zęby znów zaczęły swędzieć ją od napięcia. Nie było też wątpliwości, że Alec Ryder będzie jednym z tych szefów, którzy wolą szczerość od lania wody i gładkich wykrętów. I że był jajogłowym. N7 czy nie, lubił myśleć na głos, jednak wciąż przedkładał zwięzłość nad litanię szczegółów. To akurat Corze pasowało. Nadszedł czas, by się przekonać, czy chce spędzić najbliższe lata, jakieś mniej więcej sześćset, pracując dla tego faceta.
– Nie spodziewałam się tego, co wydarzyło się na Tamayo, bo przybyłam z całkowicie inną perspektywą – oświadczyła. – Urodziłam się na frachtowcu transportowym, a nie na planecie. Dorastałam jak każdy inny dzieciak w Trawersie. Codziennie robiliśmy kroki w nieznane i po prostu próbowaliśmy przetrwać, więc nic z tego nie jest mi obce ani jakoś nie robi na mnie wielkiego wrażenia. Ostatnie cztery lata spędziłam wśród asari, gdzie Inicjatywa postrzegana jest jako… – Próbowała znaleźć właściwe słowa, by to wyrazić, ale po chwili zrezygnowała. – Projekt biorący się z próżności. Sposób dla raczkujących w kosmosie ras na zdobycie kilku punktów popularności w Galaktyce, której niełatwo zaimponować. To, co jest istotne tutaj… nie zawsze jest ważne tam. Ostatnie, czego się spodziewałam, to reporterka.
Ryder zwolnił kroku, wydawało się, że próbuje przetrawić to, co właśnie usłyszał.
– Okej. To… hm. To w sumie w porządku. Odmienna perspektywa też ma swoją wartość. Ale to nadal nie jest odpowiedź na pytanie, dlaczego powinienem brać na pokład kogoś, kto nie ma żadnej wizji. Skąd mam wiedzieć, że się pani nie znudzi i po chwili nie porzuci projektu? Potrzebuję partnera przywódcy, a nie kogoś, kto będzie tylko szedł za mną. – Pokręcił głową. – Co właściwie powiedziała pani Nisira, kiedy zdecydowała się panią tu wysłać?
Cora zacisnęła usta, zastanowiła się chwilę i ciężko westchnęła. Aha, czyli szczerość.
– Powiedziała… że to wygląda na projekt, który da mi cel – przyznała. – Że marnuję się na Thessji, a nawet w szeregach Przymierza. Że nie będę żyła na tyle długo, by zostać prawdziwą łowczynią asari. W końcu ludzkość wciąż jeszcze za bardzo obawia się biotyków, by wiedzieć, co począć z przeciętnym, a co dopiero z kimś, kto ma takie wyniki, jak ja. – Wzruszyła ramionami. Ryder zmrużył lekko oczy. Osądzał ją? Był sceptyczny? Myśl, że mógł oceniać ją tak nisko, była bolesna.
Założyła ręce za plecami, w postawie spocznij, i uniosła wojowniczo podbródek.
– Uznała, że Inicjatywa może okazać się wystarczająco odmienna, wystarczająco elastyczna, by znaleźć miejsce dla kogoś takiego jak ja. Więc skoro najwyraźniej uważa pan, że ta podróż do Andromedy naprawdę się odbędzie… Dlaczego pana zdaniem powinnam wziąć udział w tym projekcie?
Ryder przestał spacerować, na jego twarzy odmalowało się szczere zaskoczenie. Wreszcie, uśmiechnął się, choć niechętnie.
– Czyli moje pytanie teraz wróciło do mnie, hm? No dobrze. – Spojrzał gdzieś za nią, zastanawiając się przez chwilę. – Z pewnością polecimy. Na tym etapie… jesteśmy… zdecydowani. O ile przy starcie nie zawiodą wszystkie arki, co jest statystycznie nieprawdopodobne, w tym stadium nic nie może nas zatrzymać. Musimy lecieć.
Cora zamrugała, niezdolna ukryć sceptycyzmu.
– Nie wiem, dlaczego mielibyśmy organizować wartą kwadrylion kredytów wyprawę do innej galaktyki.
Na twarzy Rydera na moment błysnęło rozbawienie.
– Kwintylion… i musimy, bo nie mamy wyboru, Harper. Nikt z nas nie ma, ale ludzkość szczególnie. – Odetchnął głęboko. – Minęło zaledwie kilka dekad od odkrycia, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. Od tego czasu nasza wiedza, nasze rozumienie niemalże wszystkiego gwałtownie się poszerzyły. Ale w tej galaktyce… wszystko zostało już zbadane i zrozumiane. Nie ma w nas potrzeby, by eksplorować. Odkrywać. Rozwijać się. Jeśli czegoś nam jeszcze brakuje, możemy to pożyczyć albo nauczyć się tego od innych gatunków, które robiły to w czasach, gdy my skakaliśmy po drzewach – zniżył głos. Zaczął mówić wolniej. – Ludzkość rozkwita w obliczu wyzwania. Wzrastamy, gdy dążymy do czegoś z trudem. Jak więc możemy rozwijać się w galaktyce, w której wszystkie decyzje podjęto za nas? – Zmarszczył brwi, zaśmiał się smutno i podjął swój marsz. – Dotarcie do celu nie będzie łatwe, Harper. Ale tylko będąc tam, rozwijając się, zdołamy uświadomić sobie nasz pełen potencjał.
Cora przyglądała się, jak chodzi tam i z powrotem, i nie wiedziała, co myśleć o jego przemowie. Brzmiało to trochę, jakby miał jakieś pretensje do Rady. A może nie podobało mu się miejsce ludzkości w obecnym porządku świata?
– Jeśli szuka pan okazji do rozwoju, to Rada i inne rasy mogą nam naprawdę wiele w tym względzie zaoferować – skomentowała. – Wiem z doświadczenia.
– Oczywiście, że mogą. – Zbył jej słowa gestem. – I w Andromedzie musimy pracować wszyscy razem, ale będziemy startować z tej samej płaszczyzny. A możliwość… nie, konieczność odkrywania i adaptacji będzie nam towarzyszyć nieustająco od samego początku. Nie będziemy mieli innego wyboru, jak tylko rozwijać się i odnieść sukces. Przetrwają najsilniejsi, podczas gdy każdy gatunek będzie dbał o własne potrzeby.
Nie była pewna, czy podoba jej się ten kierunek.
– To mi nie wygląda na współpracę, raczej na konkurencję pomiędzy gatunkami. Rodzaj wyścigu, by przekonać się, kto wygra.
Ryder przystanął i chyba zastanawiał się nad jej komentarzem.
– I tak, i nie – stwierdził. – Tu, w Drodze Mlecznej, Rada robi naprawdę świetną robotę. Ale ten powszechny pokój… całe galaktyczne społeczeństwo, w którym żyjemy… opiera się na wiekach wyciągniętych wniosków, popełnionych błędów i przeżytych wojen na długo, zanim ty czy ja w ogóle się narodziliśmy. My tego nie osiągnęliśmy… to wszystko zostało nam dane. Niektórzy byliby skłonni nazwać to utopią, całe to oświecenie pozyskane bez wysiłku. Ale ludzie muszą się z tym zmagać. Pokazujemy, co jest w nas najlepsze, kiedy nasze największe osiągnięcia… i wyzwania… znajdują się przed nami.
– Nie powiem, że się nie zgadzam – przyznała Cora, chyba zaczynała rozumieć, o co mu chodziło. A jednak… coś jej nie pasowało. – Skoro jedyne, czego nam trzeba, to zmaganie się i walka, czemu nie założyć kolonii całkowicie zdanej na siebie w najodleglejszym zakątku Drogi Mlecznej, z dala od Rady?
Ryder zatrzymał się i… uśmiechnął?
Czy to był tęskny uśmiech? Smutny? Nie umiała czytać jego emocji.
– Proszę mi wierzyć, myślałem o tym – odparł. – I gdyby Inicjatywa mnie nie odszukała, to pewnie bym to zrobił. – Odwrócił się i podszedł do konsol. – Jednak mnie odszukali i oto jesteśmy tu oboje. Gotowi udać się w podróż, która raz jeszcze postawi ludzi w pierwszym szeregu inwencji i innowacji.
Zamilkł, a Cora przestąpiła niepewnie z nogi na nogę, zastanawiając się, czy już skończył. W następnej chwili Ryder pstryknął przełącznikiem i między nimi zmaterializował się wizerunek planety.
– Proszę spojrzeć. – Wyciągnął dłoń i „zakręcił” hologramem. – To jest nasz wyznaczony złoty świat. Wszystkie nasze dane potwierdzają, że ta planeta posiada odpowiednie parametry i zasoby, by podtrzymać ludzkie życie. Ale nie wiemy tego, nie mamy pewności, i nie będziemy wiedzieli, dopóki nie postawimy na niej stopy. A nawet jeśli istotnie jest taka, jak sądzimy, i wszystko pójdzie zgodnie z planem… spędzimy kilka kolejnych dekad, na przekształcaniu jej w nasz dom. Każdy dzień przyniesie nam okazję do rozwoju. Do tego, byśmy stali się więksi. Ewoluowali. Ale też… okazję do potknięcia. Do porażki. – Wyprostował się. – Każda decyzja w nadchodzących dekadach będzie determinować to, czy przetrwamy, czy zginiemy.
Patrzyła na obracający się glob.
– I myśli pan… – Szukała właściwych słów. – I wierzy pan, że po tym wszystkim ludzkość będzie… lepsza? Że my będziemy przez to lepsi?
Wyłączył hologram i odwrócił się do Cory.
– Tak. I zakładam, że T’Kosh wysłała tu panią, bo dostrzega to samo. Asari, co zrozumiałe, myślą długofalowo. Jeśli uznała, że może pani pomóc w tym projekcie, a projekt może dać pani szansę na rozwój… – Rozłożył ręce. – To chyba oboje musimy jej posłuchać.
– Przekonałam się już nieraz, że tak właśnie należy postąpić, sir.
– Rozumiem. Więc… – ponownie zaplótł ramiona na piersi – nie ma pani żadnego powodu, by wziąć w tym udział? Zobaczmy, czy uda się to zmienić.
Cora skinęła głową, powoli, wciąż jeszcze przetrawiając to, co powiedział. Rozwijaj się, odkrywaj, adaptuj – albo giń. Na tę myśl poczuła dziwne drgnienie w sercu, nieznaczne, ale mogła to być ekscytacja. Jednakże to wciąż była jego motywacja.
I choć niewątpliwie interesująca, to Cora nie była przekonana, czy jej motywy były takie same.
– Wchodzę w to… przynajmniej na razie – oznajmiła. – Z tego samego powodu, dla którego spędziłam ostatnie cztery lata na Thessji, bo te wszystkie wzniosłe pobudki pod koniec dnia nie mają żadnego znaczenia. Ktoś musi wykonać całą czarną robotę, aby nastała ta wyczekiwana przyszłość. – Matka zawsze jej to powtarzała przy okazji wykonywania wszystkich gównianych robót i jedzenia gównianego żarcia, gdy kolejny rok upływał im na lataniu kawałkiem złomu, który w kupie trzymały tylko pobożne życzenia i taśma klejąca. – Równie dobrze mogę to być ja.
Ryder przyglądał jej się przez chwilę z namysłem.
– To chyba będzie musiało wystarczyć – stwierdził z cieniem goryczy w głosie. – Zobaczymy, czy na długo. Jeśli mówi pani poważnie o urzeczywistnianiu przyszłości, Harper… to mam dla pani pracę.