Читать книгу 1968. Od Wietnamu do Meksyku - Oriana Fallaci - Страница 9

1
BOŻE, SPRAW, ŻEBYM NIE ZGINĄŁ

Оглавление

Wraz z Gianfranco Moroldem udaje się do jednego z najbardziej niebezpiecznych miejsc w czasie wojny: Dak To. Aby móc wyjechać, muszą na wypadek śmierci podpisać oświadczenie zwalniające rząd Stanów Zjednoczonych od odpowiedzialności za ich ewentualną śmierć. „Jestem tutaj, aby zrozumieć – pisze – aby się dowiedzieć, co myśli człowiek, który zabija innego człowieka, a ten z kolei zabija jego, nawet go nie znając”. „Nie bój się”, napisał jej na bileciku François Pelou. W trakcie bombardowań spotyka amerykańskich żołnierzy, rozdartych pomiędzy tęsknotą za domem a strachem przed śmiercią. „Słuchaj – mówi jej jeden z nich – ja nie chcę być bohaterem”.

Dak To, styczeń

„Kiedy umrę, pójdę do Raju, bo na tej ziemi przeżyłem już Piek­ło. Wietnam 1967”.

„Spałem pod Joem. Nie żył, ale ogrzewał mnie. Daj mi papierosa. Spałaś kiedyś pod kimś, kto nie żyje, ale cię ogrzewa?”.

„Myśli pani, że mi się uda? Czasami się boję, że nie. Nie robię nic innego, tylko się modlę. Modlę się nawet wtedy, kiedy nie mam czasu, na przykład kiedy ruszam do ataku. Mówię wtedy szybko: Boże, spraw, żebym nie zginął”.

„Boże, jaka wojna jest obrzydliwa. Muszą mieć nie po kolei w głowach ci, którzy bawią się w wojnę i uważają ją za chwalebną i podniecającą. Nie ma w niej nic chwalebnego, nic podniecającego, to tylko brudna tragedia”.

„Nie chcę być bogaty, nie chcę być bohaterem. Chcę żyć i tyle. Życie jest piękne, wiesz, piękne. Teraz wiem, że życie jest piękne, przedtem nie wiedziałem. Myślisz, że zginę?”.

„Nie chcę znowu walczyć. Jestem taki młody i mam tyle życia przed sobą, nie przychodzi się na świat, żeby zginąć na wojnie w wieku dwudziestu lat. Przychodzi się na świat, żeby umrzeć w łóżku, kiedy jest się już starym”.

„A potem zabiłem człowieka. To był mały partyzant Wietkongu. Biegł, biegł i wszyscy do niego strzelali. Wyglądało, jakbyśmy strzelali do celu w wesołym miasteczku. Wycelowałem w niego i upadł. Ale to było tak, jakbym strzelił do drzewa. Nic nie poczułem, wiesz, nic”.

„Proszę pani, to prawda, że tam jest tak strasznie?”. „Ależ nie, żołnierzu, ależ nie. Dzisiaj jest spokojnie, zobaczysz”.

„Zostawcie mnie w spokoju. Nic mnie nie obchodzi, nie obchodzi mnie nawet to, że zginę”.

Potem nadleciała rakieta. I został po nim jedynie but.

PONIEDZIAŁEK RANO. Tragedia zaczyna się wraz ze strachem. A strach zaczyna się, kiedy tylko wsiadasz do wojskowego transportowca, polecisz nim do strefy ognia razem z żołnierzami, którzy milczą zrezygnowani. Wczoraj taki sam transportowiec spadł, podobno na skutek sabotażu, i nikt nie zdążył otworzyć spadochronu, na którym powinniśmy skoczyć, w razie gdybyśmy zostali trafieni. Zresztą na co ci spadochron? Kiedy spadasz na ziemię, strzelają do ciebie, lecimy nad okolicą pełną partyzantów Wietkongu. Jest gorąco, pocisz się. Także dlatego, że żołnierz siedzący obok wpatruje się w ciebie i potrząsa głową, a potem, usiłując przekrzyczeć huk silników, pyta: „Jesteś dziennikarką?”. „Tak”. „A ten wysoki, który jest z tobą to fotograf?”. „Tak”. „Lecicie do Dak To?”. „Tak”. „Idioci, kto was do tego zmusza?”. Nagle i ty się nad tym zastanawiasz. Pokonałaś tyle przeszkód, żeby tu dotrzeć, wizy pozwolenia biurokrację, i nagle chciałabyś być tysiąc kilometrów stąd, tam gdzie wojna jest tylko słowem, fotografią w gazecie, obrazem w telewizji. Próbujesz żartować, ale twój głos brzmi fałszywie: „Moroldo, możesz sobie wyobrazić wyraz twarzy ambasadora, kiedy wydadzą mu nasze zwłoki?”. Aby dotrzeć do Dak To, podpisaliśmy formularz, w którym zwalniamy siły wojskowe i rząd Stanów Zjednoczonych od odpowiedzialności za naszą ewentualną śmierć, a na końcu formularza było pytanie: „Komu należy wydać wasze zwłoki?”. Zaskoczeni, napisaliśmy: „Ambasadzie włoskiej w Sajgonie”. Moroldo gdera, że przeszkadza mu tylko jeden szczegół: wszystko to odbyło się w piątek trzynastego. Również mundury pobraliśmy w piątek trzynastego, ale żarty żartami, podczas nieco ponad dwóch lat w Wietnamie zginęło dziesięcioro dziennikarzy. Przypomnijmy ich nazwiska, nikt nig­dy tego nie robi. Maj 1965, Pieter Ronald van Thiel: zabity przez Wietkong na południe od Sajgonu. Wrzesień 1965, Jerry Rose: spadł wraz z samolotem trafionym przez ostrzał w Quang Ngai. Październik 1965, Bernard Kolenberg: spadł wraz z samolotem myśliwskim strąconym nad strefą zdemilitaryzowaną. Październik 1965, Huynh Thanh My: zabity w bitwie pod Can Tho. Listopad 1965, Dickey Chapelle: wjechała na minę na południe od Da Nang. Luty 1966, Charlie Chellappah: rozerwany przez pocisk z moździerza pod Cu Chi. Maj 1966, Sam Castal: zabity w bitwie na nizinach w centrum kraju. Luty 1967, Bernard Fall: rozerwany przez minę w lesie koło Hué. Marzec 1967, Ronald Gallagher: zabity przez pomyłkę przez amerykańską artylerię w okolicy Sajgonu. Maj 1967, Philippa Schuyler: zestrzelona w śmigłowcu lecącym do Da Nang.

Rannych było tego roku około trzydziestu. Wczoraj w Sajgonie poznałam Catherine Leroy, francuską fotografkę. Ma dwadzieścia trzy lata, prawe ramię, prawą nogę, prawą część twarzy pokryte bliznami, kuleje. Ubiegłego maja, podczas bitwy na 17 równoleżniku, wybuchł obok niej pocisk z moździerza. Leżała trzy miesiące w szpitalu, wyjęli z niej osiemnaście odłamków, lecz rana na stopie nie chce się zagoić i lekarze nie wiedzą już, co robić. Spytałam ją: „Catherine, dlaczego nie wracasz do domu?”. Uśmiechnęła się i nic nie odpowiedziała. Cóż za dziwni ludzie, ci moi koledzy w Wietnamie. Niektórzy z nich są wybitnymi dziennikarzami i mogliby pracować w Londynie albo w Paryżu: zamiast tego klną i nie wyjeżdżają. Inni postanowili zostać reporterami, nikt ich nie chciał wysłać, ale błagali o to albo przyjechali sami, na własny koszt. Powiedz mi, czego oni tutaj szukają? Celu, którego im wcześniej brakowało? Dreszczu, który uratowałby ich przed nudą? Kuli, która uwolni ich od cierpienia? Chcą naśladować Hemingwaya? Usiłowałam przeprowadzić ankietę i jeden z nich mi odpowiedział: „Chcę udowodnić mojemu ojcu, że nie jestem takim kretynem, za jakiego mnie uważa”. Inny odpowiedział: „Żona rozwiodła się ze mną”. Jeszcze inny: „To podniecające, i jeśli zrobisz właściwe zdjęcie, jesteś urządzony do końca życia”. Niemal nikt nie podał mi jedynego powodu, który mnie wydaje się przekonujący: „Jestem tutaj, aby zrozumieć”.

Ja jestem tutaj, aby zrozumieć, co myśli człowiek, który zabija innego człowieka, a ten z kolei zabija jego, nawet go nie znając. Jestem tutaj, aby udowodnić coś, w co wierzę: że wojna jest zbyteczna i głupia, to najbardziej przerażający dowód tępoty rodzaju ludzkiego. Jestem tutaj, aby wyjaśnić, jak zakłamany jest świat, kiedy zachwyca się lekarstwem mającym wyleczyć raka albo operacją chirurgiczną zastępującą serce innym sercem; podczas gdy tysiące młodych i zdrowych istot, niechorujących na raka i z sercem w porządku, idą na śmierć jak zwierzęta, jak krowy na rzeź. Od trzech lat w Wietnamie toczy się wojna, a ludzie płaczący nad Washkanskym powiadają: „Och, ale nuda”. Od dwudziestu lat trwa masakra w Dak To, a ludzie, którzy regularnie się modlą, pytają z uśmiechem: „Doprawdy?”. Dak To jest wsią położoną szesnaście kilometrów od granicy z Laosem i Kambodżą, tam właśnie, gdzie zaczyna się szlak Ho Chi Minha, czyli droga, którą dociera zaopatrzenie dla partyzantów Wietkongu i oddziałów Wietnamu Północnego, które przedostały się na Południe. Pod koniec października w Dak To był tylko jeden batalion Amerykanów z mikroskopijną bazą wojskową. Potem pewien północnowietnamski dezerter wyjawił, że jego towarzysze zdołali zgromadzić na wzgórzach wokół Dak To siedem tysięcy żołnierzy i przy ich pomocy zamierzają przeprowadzić atak. W odpowiedzi generał Westmoreland skoncentrował dziesięć tysięcy spadochroniarzy i żołnierzy i 1 listopada zaczęła się najbardziej krwawa bitwa, jaka dotychczas toczyła się w Wietnamie. W Sajgonie mówi się: Albo Amerykanie wygrają w ciągu tygodnia, albo Dak To stanie się ich Dien Bien Phu. Nie jest łatwo posłuchać rady przyjaciela z France-Presse, François Pelou, który zostawił mi w hotelu bilecik: „N’aie pas peur”.

Partyzanci Wietkongu są jak Apacze i Czejenowie

PONIEDZIAŁEK PO POŁUDNIU. A jednak jest łatwo. Strach mija ci, nagle, wraz ze strachem innych. Śmigłowiec, do którego wsiedliśmy w bazie w Pleiku, na ostatnim etapie przed Dak To, ma miejsca dla czterech osób, nie licząc dwóch pilotów i dwóch strzelców. Jeden z tej czwórki to komentator telewizyjny, dopiero co przyleciał z Nowego Jorku. Jest blady jak ściana, jego ciałem wstrząsa konwulsyjne drżenie, wsadził sobie wszystkie dziesięć palców do ust i gryzie je wściekle wszystkimi trzydziestoma dwoma zębami. Po kilku minutach wstaje, klepie pilota w plecy, błaga go nadaremnie, by zawrócił, i tak bardzo się za niego wstydzisz, że nagle stajesz się kimś innym. Spokojną, trzeźwo myślącą osobą, każdy twój nerw jest gotowy do działania, by uratować ci skórę. Możesz nawet obserwować z ciekawością wzgórza po lewej stronie, skąd wznoszą się czarne dymy, napalm zrzucany przez Amerykanów na północnych Wietnamczyków, następnie wzgórza po prawej, skąd wznoszą się dymy białe, bomby zrzucane przez północnych Wietnamczyków na Amerykanów; świadoma, że przelatujesz środkiem, jak pod tęczą, a w dole jest dżungla, gdzie ukryli się partyzanci Wietkongu celujący prosto w śmigła helikoptera. Możesz nawet zrozumieć, dlaczego ta wojna jest odmienna od każdej innej wojny, o której uczyłeś się w szkole, i dlaczego mówi się, że nie ma jednego określonego frontu, że front jest wszędzie. Strzelec za tobą pochylił się nad karabinem maszynowym i wali seriami w kierunku zarośli, skąd padł ledwo słyszalny strzał. Wygląda jak postać z westernu, w którym biali celują z pociągu do Indian. Również wtedy biali mieli władzę nad krajem, gdzie posiadali zaledwie kilka fortów i aby przejechać z jednego fortu do drugiego, trzeba było zabijać albo zostać zabitym. Zastąp słowo fort bazą lotniczą, słowo Indianie Wietkongiem, słowo pociąg śmigłowcem, a będziesz miał Wietnam. Będziesz miał naszą podróż do Dak To z tym lamentującym biedakiem. Jesteśmy w Dak To. Obóz wojskowy z pasem startowym pośrodku, podziurawionym przez dzisiejsze pociski z moździerza. Dziesiątki śmigłowców i samolotów, które startują lub lądują w zamieci czerwonego pyłu, w huku, od którego pękają bębenki. Setki ciężarówek i dżipów przewożących żołnierzy z wielodniowym zarostem i zmęczonym spojrzeniem. Posterunki artylerii wyrzucające z siebie co trzydzieści sekund kanonady, od których drży ziemia i ściska ci się żołądek. A jednak jaki musiał być piękny Wietnam, kiedy nie było wojny. Góry, gdzie dziś się ginie, są blokami jaspisu i szmaragdu, niebo, po którym teraz śmigają pociski, jest chabrowym sklepieniem, a rzeka, która służy teraz do gaszenia pożarów, ma taką przejrzystą, chłodną wodę. Jak musiało być łatwo czuć się tu szczęśliwym, łowiąc ryby na brzegach, spacerując po lasach. Wychodzi nam naprzeciw porucznik i każdemu przydziela rewolwer. „Posłuchajcie, radzę, byście je wzięli, niemal wszyscy korespondenci mają rewolwery, ktokolwiek nosi mundur, stanowi cel; północni Wietnamczycy nie biorą jeńców. Jeśli macie zginąć, lepiej, byście sprzedali drogo swoją skórę”. I wydaje się bardzo zdziwiony, wręcz obrażony, kiedy odpowiadamy mu: „Nie, dzięki”. Biedny porucznik. Ma dwa idiotyczne wąsiki na pyszczku szczura i hełm, w którym wygląda, jakby nosił go od urodzenia. Istotnie, nigdy nie widzimy go bez hełmu, któregoś dnia spytam go, czy w nim śpi. Jest attaché prasowym, w kieszeni spodni trzyma plik kolorowych zdjęć, które pokazuje nowo przybyłym: jest na nich narzeczona w nocnej koszuli i bez. Pokazuje ją również mnie: tłuściutką blondynkę z parą dużych piersi, wyjaśnia mi, że sfotografował ją na przepustce w Honolulu. Rozmawiając, prowadzi nas do namiotu dziennikarzy, lecz przedtem widzę jeszcze dwóch MP [Military Police, żandarmeria wojskowa], którzy wloką żółtoskórego małego żołnierza w mundurze khaki. Idzie tylko dlatego, że go podtrzymują, jest boso, ma otwarte usta i zamknięte oczy. To osiemnastolatek, złapali go dziś rano na wzgórzu 1383, zemdlał z głodu i pragnienia. „Gdzie go zabierają? – pytam – do izby chorych?”. „Nie, nie – wyjaśnia porucznik – zabierają go na przesłuchanie, a potem na nagranie płyty z komunikatem, który będzie nadawany na wzgórzach przez głośnik”. „A co będzie na tej płycie?”. „Będzie namawiał swoich towarzyszy, aby się poddali”. „A jeśli nie zechce tego zrobić?”. „Och, zrobi to, zrobi”. Jeniec potyka się, MP podnoszą go i przez chwilę jego bose stopy zwisają groteskowo w powietrzu. Może to on zamówił marynarkę z wyhaftowanym napisem, którą widziałam u krawca w Sajgonie. Wyhaftowane zdanie wyglądało tak: „Kiedy umrę, pójdę do Raju, bo na tej ziemi przeżyłem już Piekło. Wietnam 1967”. Ale to była amerykańska marynarka. A wyhaftowane słowa były angielskie.

Wylatuje dziesięciu pilotów, wracają dwaj

PONIEDZIAŁEK W NOCY. W tym obozie masz wrażenie, że wpad­łeś do studni, to znaczy, że jesteś w pułapce. Wokół siebie masz wzgórza północnych Wietnamczyków, a jedynie trzy są w rękach Amerykanów: numer 1383, 1121 i 1089. W dzień i w nocy jest się wystawionym na ogień z moździerzy, rakiety; tę dziurę w odległości trzydziestu centymetrów od naszego namiotu zrobił dziś moździerz. Pocisk nadleciał od strony wzgórza 875, którego nie potrafią zdobyć; zeszłej nocy 173. airborne [dywizja powietrznodesantowa] dostała rozkaz dotarcia za wszelką cenę na jego szczyt, ale atak się nie powiódł. Rozmawiałam z pilotem śmigłowca, niemal płakał. Opowiedział mi, że ludzie stłoczeni są na ciasnej przestrzeni, nie mogą posuwać się do przodu ani się cofać; północni Wietnamczycy otaczają ich ze wszystkich stron, są za każdym drzewem. W tej masie ludzkiego mięsa jest co najmniej setka trupów i tylu samo rannych, krzyczą w ciemności, błagając o wodę i morfinę. Zwłoki rozkładają się w słońcu, wielu rannych umiera z powodu wykrwawienia, nie ma sposobu, by ich ewakuować. Dziesięć śmigłowców próbowało to zrobić, osiem zostało strąconych, ten pilot jest jednym z dwóch, którym udało się wrócić. „Rozumie pani, w tej przeklętej dżungli można się poruszać jedynie śmigłowcami. Teren jest zbyt stromy, pełen bambusów i lian, żeby przejechać sto metrów, potrzeba dwóch godzin, a północni Wietnamczycy są zręczni jak koty”. „A gdzie są ci z Południa?”. „Nie ma ich. Czy ktoś ich kiedykolwiek widział? W Dak To są tylko Amerykanie”. Żołnierze w obozie mają ponury, wściekły wyraz twarzy. Weszłam do jednego z namiotów i usłyszałam krzyczącego Portorykańczyka: „Tego wuj Sam nam nie powiedział! Musisz walczyć z komunizmem, wrzeszczał wuj Sam. Co to takiego komunizm, nie wiem i mam to gdzieś, mam gdzieś tych przeklętych Wietnamczyków. Niech sami sobie walczą z komunizmem, nie ma wśród nas ani jednego Wietnamczyka z Południa. Tak, miał rację mój ojciec, kiedy się wściekł na wieść, że zgłosiłem się na ochotnika. Ojciec jest robotnikiem, i wiesz, co ci powiem? To zawsze synowie robotników idą na wojnę, by na niej zginąć”. Rzucił się na niego kapral i wrzasnął: „Hector, stul pysk!”. Ale Hector dalej się skarżył, a ja wyszłam z namiotu. Byłam w stołówce, kiedy rozległ się alarm.

Rozległ się, kiedy pierwsze pociski z moździerza spadły już na most i lądowisko. Wszyscy rzucili się do ucieczki, wywracając po drodze tace, kubki z herbatą, ja też uciekłam razem z Moroldem, ale zrobiło się bardzo ciemno i nie było widać bunkra. Jedynie biegnące czarne sylwetki, które popychały się i powtarzały: „Moździerze, moździerze”. Pytałam wszystkich: „Bunkier, gdzie jest bunkier?”, lecz nikt mi nie odpowiadał. Na wojnie stajemy się egoistami. Artyleria tymczasem zaczęła wystrzeliwać pociski, niebo rozświetliło się czerwonymi płomieniami pędzącymi w stronę wzgórz, nie dało się już odróżnić nadlatujących pocisków od tych wystrzeliwanych, nagle jakaś dłoń chwyciła mnie za nadgarstek i jakiś głos powiedział: „Viens avec moi”. To był François Mazure, francuski kolega, wraz z nim i Moroldem wpadłam do bunkra pełnego żołnierzy, przewróciliśmy się. Pozostaliśmy tam około godziny, żołnierze zapalali od czasu do czasu zapałkę przed moją twarzą, żeby zobaczyć, czy naprawdę jestem kobietą. Ich rozmowy były interesujące: mówili wyłącznie o tych, którzy zdołali uniknąć Wietnamu. Kiedy alarm się skończył, powiedzieli nam, że most jest już niemal całkowicie zniszczony i że obawiają się kontrataku na wzgórze 1383. Jutro tam wyruszymy, tymczasem spróbujmy zasnąć. W dzień jest gorąco, w nocy zimno, ale najgorsze jest to, że wszystkie prycze są zajęte i trzeba spać na ziemi. Ktoś dał mi swój śpiwór, na ziemi jednak wystrzały armatnie rezonują jak uderzenia kijem w brzuch. Przez sen słyszę Morolda, który narzeka: „Wciąż strzela i strzela, i strzela. Ile może kosztować każdy wystrzał? Pół miliona? Milion? Ależ są bogaci ci Amerykanie. Ja nigdy nie wytoczę wojny Amerykanom”.

Trzystukilowa bomba dokonała masakry

WTOREK RANO. Nazywa się Pip, ma dwadzieścia trzy lata, poczciwy i bystry wyraz twarzy, karabin, aparat Leica i notes z ołówkiem. Wyznaczony jest do służb informacyjnych 4. dywizji piechoty i to on zabierze nas na wzgórze 1383. Wychodzimy mu naprzeciw ze śmiechem, obudziliśmy się zadowoleni, jak cudownie jest być żywym. Gdyby tak spróbować nauczyć się być zadowolonym tylko dlatego, że jest się żywym. Zrozumielibyśmy nawet przyjemność z mycia twarzy szklanką wody, druga szklanka jest do mycia zębów, i co tam, że mundur, w którym się spało, jest przepocony, a śpiwór śmierdzi, że znalezienie ubikacji jest prawdziwym wyzwaniem. Generał Peers udostępnił mi swoją łazienkę, która jest drewnianym pudłem z napisem „Prywatne”, za każdym razem jednak, kiedy usiłuję się tam wybrać, on już tam jest. Przy trzeciej próbie zastałam go namydlającego się pod prysznicem. „Och!”, wykrzyknął, czerwieniąc się, i kiedy się na niego patrzyło, trudno było pojąć, dlaczego wszyscy się go boją. Taki nagi i bezbronny nie wydawał się naprawdę diabłem wcielonym, który podczas ostatniej wojny światowej terroryzował Japończyków z Birmy, tym bardziej nie przypominał wielkiego stratega, który od dwudziestu dni wysyła chłopców na śmierć i co wieczór powtarza: „Dziś w nocy wzgórze 875 wpadnie w nasze ręce”. Wychodząc bez butów, unikał kamyków, jak gdyby to były szpilki. Opowiedziałam o tym Pipowi, który w dalszym ciągu powtarza: „Musi się o tym dowiedzieć kapitan Scher!”. Kapitan Scher to ten, który zdobył trzy wzgórza, i Pip twierdzi, że gdyby przypadło mu wzgórze 875, nie stałoby się to, co się stało. Na wzgórzu 875 sytuacja robi się coraz bardziej tragiczna. Dziś rano phantomy bombardowały bunkry północnych Wietnamczyków, jeden z samolotów zrzucił za wcześnie bombę i zamiast na północnych Wietnamczyków, bomba spadła na teren Amerykanów. To była bomba trzystukilowa, dokonała masakry.

Cóż, aby mi to wszystko opowiedzieć, Pip potrzebował zbyt dużo czasu i śmigłowiec, do którego mieliśmy wsiąść, odleciał. Musimy czekać na kolejny i kiedy przyleci, usłyszymy pytanie: „Kto z was trojga przynosi szczęście? Śmigłowiec, na który nie zdążyliście, spadł na ziemię zestrzelony serią z karabinu wycelowaną w śmigło”.

„Zaciągnąłem się jako ochotnik, ale od razu tego pożałowałem”

WTOREK W POŁUDNIE. Przyzwyczajamy się do wszystkiego, nawet do braku zdziwienia, że śmierć przeszła obok nas i nas nie zauważyła. Przyzwyczajamy się do wskakiwania do śmig­łowca, niemającego nawet pasów, które można by zapiąć, więc kiedy ostro skręca, trzeba złapać mocno za uchwyt, bo inaczej można zsunąć się na podłogę. Przyzwyczajamy się do latania nisko nad lasami, skąd Wietkong strzela. Przyzwyczajamy się do wyglądania przez okienko, kiedy Wietkong odpowiada na ogień. Przyzwyczajamy się do patrzenia bez zmrużenia oka na ruiny, grozę. Nie pozostało nic innego na tym wzgórzu oprócz resztek sczerniałych drzew. Tysiące kikutów wznosi się ku niebu niczym wyciągnięte w górę dłonie błagające o litość, a wokół widać jedynie dziury, leje, okopy, bunkry przykryte workami z piaskiem, osłupiałych ludzi poruszających się chwiejnym krokiem. Wylądowaliśmy tam, gdzie ustawiła się artyleria. W zagrodzonym miejscu przeznaczonym na moździerze stoi trzech chłopców przebranych za żołnierzy. Ten, co wkłada pocisk, ma smutny wzrok, od którego pęka serce. „Larry, przywioz­łem ci paczkę”, mówi Pip. „Zaraz przyjdę”, odpowiada Larry. Wkłada kolejny pocisk w lufę moździerza, klęka, schylając jas­nowłosą głowę, i: „Trzy zero cztery osiem, raz, dwa, ognia!”. „Larry!”, przypomina Pip. „Moment”, odpowiada Larry, „Trzy zero cztery dziewięć, raz, dwa, ognia!”. Potem ustępuje miejsca kolejnemu żołnierzowi i bierze paczkę, wysłaną mu przez ciotkę Dolores z Kansas City, paczka zawiera popcorn, masło orzechowe, nugaty, a przede wszystkim cukierki, bo Larry lubi cukierki. Zjadamy je razem, siedząc na pniu kasztanowca. „Larry, czy to prawda, że jesteś ochotnikiem?”. „Czego pani chce, Wietnam wisiał nade mną już od trzech lat, w końcu pomyślałem: lepiej pojechać jako ochotnik, wóz albo przewóz, jeśli dobrze pójdzie i wrócę, będą mi wypłacać sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Pożałowałem od razu, że zrobiłem to, co zrobiłem. Ale już to zrobiłem. Moi rodzice okropnie się wściekli, mama płakała. Wydaje mi się, że minął wiek, a to było zaledwie trzy miesiące temu. Trzy. Muszę tu jeszcze spędzić dziewięć miesięcy. Myśli pani, że mi się uda? Czasami się boję, że nie. Nie robię nic innego, tylko się modlę. Modlę się nawet wtedy, kiedy nie mam czasu, na przykład kiedy ruszam do ataku. Modlę się wtedy szybko: Boże, spraw, żebym nie zginął”. Zza ogrodzenia dochodzi głos: „Słuchaj, Larry, zechcesz wrócić do tego cholernego moździerza?”. I Larry odchodzi, żując cukierki od ciotki Dolores, po to, by wystrzeliwać pociski, które zabiją chłopca takiego jak on. Ten, który go zawołał, zbliża się i uśmiecha: „Pani jest Włoszką, prawda? Ja też jestem Włochem”. Nazywa się George Mazzarella, jest jedynym synem Giacinta i Irene Mazzarellich, którzy w 1926 roku opuścili Neapol, by wyemigrować do Nowego Jorku. Ma dwadzieś­cia cztery lata, jest mechanikiem, ożenił się miesiąc wcześniej, zanim go tu wysłano. I dzień przed atakiem dostał list, w którym żona powiadamia go, że jest w ciąży. „Więc ruszyłem do ataku pijany. To był pierwszy raz, kiedy brałem udział w ataku, a ona mi napisała, że jest w ciąży. Bałem się, trzymałem się Boba. Bob był moim przyjacielem. Razem wyjechaliśmy i cały czas trzymaliśmy się razem, bo on był milczkiem, a ja gadułą; byliśmy z sobą blisko jak para zakochanych. Potem nadleciała rakieta. Widziałem, jak nadlatuje, i zaschło mi w gardle, nie zdołałem uprzedzić o tym Boba. Rzuciłem się na ziemię i w tej samej chwili ujrzałem całe swoje życie jak na filmie, ujrzałem ponownie matkę i ojca, dni spędzone w szkole i żonę w łóżku, wszystko naraz. I kiedy widziałem to wszystko, zobaczyłem Boba, jak wybucha. Dosłownie wybucha. Pocisk go przepołowił, przeciął na pół. Zobaczyłem, jak umiera, i to było po raz pierwszy, kiedy zobaczyłem, jak umiera człowiek, i tym człowiekiem był Bob. Krzyknąłem: Bob! A potem, niech Bóg mi wybaczy, nikomu jeszcze o tym nie mówiłem, mówię to pani, bo muszę komuś powiedzieć, jeśli tego nie powiem, oszaleję, i potem... no właś­nie… potem byłem taki szczęśliwy, że rakieta trafiła w niego, a nie we mnie. Boże, wstydzę się. Tak bardzo się wstydzę. Ale tak jest. I jeśli w tej chwili nadleciałaby inna rakieta, wie pani, co pani powiem? Mam nadzieję, że trafi w panią, a nie we mnie. Paskudne, prawda?”. „Nie wiem, George. To jest wojna”. „A potem zabiłem człowieka. To był mały partyzant Wietkongu. Biegł, biegł i wszyscy do niego strzelali. Wyglądało, jakbyśmy strzelali do celu w wesołym miasteczku. Wycelowałem w niego i upadł. Ale to było tak, jakbym strzelił do drzewa. Nic nie poczułem, wiesz, nic. Paskudne, prawda?”. Nie wiem, George, to jest wojna.

Żółtoskóry chłopak leżał skurczony w dole

WTOREK PO POŁUDNIU. Z namiotu wyłonił się kapitan Scher i usiadł obok nas. Zamiast wstać, żołnierze powiedzieli: „Cześć, Don”. Donald Scher ma trzydzieści sześć lat, jest przystojny jak Tyrone Power z czasów, kiedy Tyrone Power był naprawdę przystojny, ma swobodę kogoś, kto objechał świat, i mieszka w Nowym Jorku. Zna Londyn, Paryż, Rzym, gdzie mieszkał, kiedy pracował w NATO, a jego ulubioną opowieścią jest ta o sposobie, w jaki Włosi prowadzą samochód. Twierdzi, że woli bombardowanie z moździerzy od rzymskiego ruchu ulicznego: pewnego razu na piazza Tritone dostał ataku paniki i nie potrafił się ruszyć, a rzymianie wymyślali mu od rogaczy. Po opowieści o Włochach zjedliśmy przydział C: kurczak bez kości, deser ze śmietaną, kawa, a po posiłku zabrał nas na szczyt wzgórza; śmig­łowcem, bo gdybyśmy poszli na piechotę, natknęlibyśmy się na miny i Wietkong. Kiedy śmigłowiec obniżył lot, powiedział: „Niech pani tam nie skacze”. Źle obliczyłam odległość i skoczyłam właśnie tam, zapadając się w coś miękkiego. Usłyszałam jego zirytowany głos: „Na Boga, mówiłem przecież, żeby tam nie skakać!”, i wtedy spostrzegłam, że opieram stopy na trupie Wietnamczyka ledwo przysypanym ziemią. Trupy są tu wszędzie. Nie wystarczyło trzy i pół dnia, by pochować wszystkich. Chociaż robią to pospiesznie: wrzucają zwłoki do wykopanego dołu i przysypują ziemią. „Kapitanie, ile istnień kosztowało to wzgórze?”. „Ja straciłem tylko siedmiu żołnierzy, ale Wietnamczyków naliczyłem sześćdziesięciu. Z pewnością było ich dużo. O wiele więcej; ci, których znajdujemy, zginęli jako ostatni. Innych zabierają przed wycofaniem się, przywiązują ich sobie do stóp linami. Przygotowują liny przed bitwą, są odważni. A może powinienem powiedzieć, że to samobójcy, fanatycy? Widziałem ich w czasie bombardowania napalmem: wychodzili z bunkrów i próbowali strzelać z karabinów do samolotów. Tak jak Japończycy podczas drugiej wojny światowej. Można by rzec, że nie przejmują się tym, że zginą, że wręcz chcą zginąć. Nie wiem, co nimi kieruje”.

Spojrzałam wtedy na żółtoskórego chłopaka, który leżał skurczony i zakrwawiony w dole. Nie było nic fanatycznego, samobójczego w jego okrągłej i bezbronnej twarzy. Wyglądał, jakby się uśmiechał. Mój Boże, ale do czego? Ostatnią rzeczą, jaką widział, był jakiś George albo Larry, którzy posuwali się do przodu przerażeni i strzelali do niego, by sami nie zginąć. Od dnia, w którym się urodził, może to był trzynasty, jakieś osiemnaście lat temu, nie widział nic innego oprócz wojny. Najpierw była wojna z Francuzami, potem wojna z Amerykanami, na tej jego ziemi był zawsze ktoś, kogo nie powinno być, bo do diabła z komunizmem i niekomunizmem, on zginął za swoją ziemię i to wzgórze należało do niego, podobnie jak inne wzgórza, niziny i rzeki, i dzięki temu był bogaty, zwycięski i bogaty. Chociaż nigdy nie wiedział, co znaczy żyć w pokoju. Cóż za tajemnicze słowo, które powtarzają wszyscy: pokój.

Jaszczurka wlazła mu na oko. „Niech pani nie patrzy – powiedział kapitan – niech pani odejdzie, Boże jak odrażająca jest wojna. Muszą mieć nie po kolei w głowach ci, którzy bawią się w wojnę, którzy uważają ją za chwalebną albo podniecającą. Nie ma nic chwalebnego, nic podniecającego, to tylko brudna tragedia, i jeśli masz choć trochę serca, zawsze płaczesz, kiedy bitwa się skończyła. Płaczesz nad tym, któremu odmówiłeś papierosa, a on zginął, nad tym, którego zbeształeś, a on zginął, płaczesz nawet nad tym, który zabił twoich przyjaciół. Ten chłopak zabił mi trzech ludzi. Jednym granatem. Może gdybym go spotkał w barze w Nowym Jorku, uznałbym go za sympatycznego, zacząłbym z nim dyskutować o komunizmie i kapitalizmie, a potem zaprosiłbym go na kolację. Boże, jak odrażająca jest wojna”. „To dlaczego pan ją prowadzi, kapitanie?”. „Taki mam zawód. Wybrałem go, bo lubię pracować z ludźmi, wydawało mi się, że jestem nauczycielem, byłem nauczycielem. Kiedy zostajesz wojskowym, nie zastanawiasz się wcale, że w gruncie rzeczy twój zawód polega na zabijaniu. Potem nadchodzi moment, w którym zabijasz, i ogarnia cię jakby osłupienie, czujesz coś w rodzaju rozdarcia, ale jest już za późno: jeśli nie zabijesz, zostaniesz zabity. W ostatecznym momencie nie kieruje tobą obowiązek, nie prowadzi cię odwaga, prowadzi cię strach. Oczywiście, że się bałem, także trzy dni temu. Przed bitwą zawsze się boję, za każdym razem jest pierwszy raz. I za każdym razem myślę, że nie chcę umrzeć, chcę wrócić do domu, gdzie mam czwórkę dzieci. A jednak nie rezygnuję. Jakże odrażająca jest wojna”.

Obeszliśmy okopy, wstrzymując oddech z powodu smrodu. To były bardzo małe okopy, gdyż Wietnamczycy są wszyscy mali albo potrzebują znikomej przestrzeni. Były to jednak porządne okopy, zrobione inteligentnie i z dużym wyczuciem strategii. Było ich sześć, okrążały wzgórze koncentrycznymi kołami i łączyły je podziemne przejścia. Najstarsze miały pół roku. Od pół roku wietnamskie dzieci kopały je w milczeniu, niczym szczury, pod bokiem Amerykanów, a Amerykanie niczego nie zauważyli. Gdyby dezerter nie zdradził, byłaby prawdziwa jatka. „Mimo to trwa bitwa. Wyruszyliśmy o dziewiątej rano, a na szczyt dotarliśmy o szóstej po południu. Szliśmy od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka, od bambusa do bambusa. Aby dotrzeć stąd do tamtej liany, ile może być metrów, najwyżej piętnaście, potrzebowaliśmy godziny. Dwóch godzin. Widzi pani, jaki teren jest stromy. Oni byli wyżej i mogli nam zajrzeć do gardeł, aż do migdałów. Kiedy doszedłem do tego bambusa, zażądałem samolotów, chociaż ryzykowałem, że nas też zbombardują. Byli dobrze uzbrojeni, ale mieli mało rosyjskiej broni. Znalazłem tylko dwa rosyjskie karabiny z 1946 roku. Cała broń była chińska, nowiusieńka, pierwszej jakości. Karabiny, karabiny maszynowe, ręczne granaty, moździerze o średnicy 60 milimetrów, rakiety R10, które w dżungli są bezcenne, bo rozrywają drzewa, a gałęzie, lecąc na wszystkie strony, tną jak noże. Prawda, poruczniku?”.

Jedna śmierć to już w rodzinie za dużo

Porucznik ma dwadzieścia lat, chociaż wygląda na piętnaście. Nazywa się Joseph Knowlton i pochodzi z Massachusetts, gdzie ma dwóch braci: osiemnastoletniego i czternastoletniego. Prześladuje go koszmar, że im też przyjdzie jechać do Wietnamu. Siedzi na kamieniu, zakrywając stopami coś, czego nie widzę, usypał nad tym czymś kopczyk ziemi, i mówi mi: „Napisałem do starszego, by zaciągnął się do marynarki, w ten sposób uniknie Wietnamu. Nie chcę, by przeżył to, co ja przeżywam. Widziałem wojnę w kinie, nie sądziłem jednak, że tak wygląda. Nad głową przelatują ci kule, trafiają w drzewo i tak bardzo kochasz to drzewo, że byś je objął i nie puścił, ale idziesz do przodu, chroniąc głowę, jak gdyby głowa była jedynym zmartwieniem, jak gdybyś ratując ją, uratował wszystko. Być może dzieje się tak dlatego, że pierwszemu zabitemu, którego widziałeś, urwało głowę. Poleciała jak piłka w czasie meczu. Nie chcę, by mój brat zobaczył podobne rzeczy. Jeśli Ameryka żąda, abym tu był, trudno; ale mój brat nie. Śmierć jest zbyt wysoką ceną. I mimo posłuszeństwa, jakie okazuję, mimo że zgadzam się mniej więcej co do naszej obecności w Wietnamie, kto chce tu być? Kto jest z tego dumny?”. I ze złością kopnął kopczyk ziemi, który usypał. Pod spodem była żółta rączka.

Oddaliliśmy się pod ostrzałem. Strzelano ze szczytu obok, może był to kontratak, którego się obawiano. Wskoczyliśmy do śmigłowca szybko jak dwa zające, wcisnęłam na głowę hełm, tak że o mało co jej sobie nie zmiażdżyłam. „Głowa, głowa, chroń głowę, jak gdyby to było jedyne twoje zmartwienie, jak gdybyś ratując ją, uratował wszystko”. A tymczasem Joseph Tinnery, dwudziestolatek, z Filadelfii, wyrwany ze szkoły, stał z gołą głową i krzyczał: „Słuchaj, zapomniałem, że jesteś dziennikarką, wyświadczysz mi przysługę? Przyślesz mi fotografię z autografem Julie Christie? Pamiętaj, Joseph Tinnery, trzeci batalion, dwunasty oddział piechoty, tak, Julie Christie!”.

Konferencja prasowa generała optymisty

WTOREK WIECZÓR. Dotarli ranni ze wzgórza 875. Dziś rano kolumna 173. airborne zdołała nawiązać kontakt z terenem, gdzie dokonała się masakra i gdzie teraz jest strefa lądowania śmigłowców. Stałam na lądowisku i patrzyłam, jak nadlatują. Opuszczały się jak chmara szerszeni, oślepiając nas czerwonym pyłem wzniecanym przez wiatr, pielęgniarze biegli z noszami, lecz układali na nich jedynie umierających. Pozostali sami wyskakiwali na ziemię i w podartych mundurach, zakrwawieni, kulejący, śmiejąc się i płacząc, szli w naszą stronę, jak gdybyśmy byli ich matką, jakimś cudownym widokiem. Jeden, który się śmiał, rzucił się na mnie, krzycząc: „Zdobyć wzgórze, to był rozkaz, macie zdobyć to cholerne wzgórze! Ale to było niemożliwe, rozumiesz, niemożliwe! Byliśmy w pułapce, rozumiesz, w pułapce!”. Potem nagle przestał się śmiać. Odsunął się ode mnie, spojrzał na mnie poważnym wzrokiem i powiedział: „Kim ty jesteś? Czego chcesz?”. Inny, półnagi, dostał straszliwego ataku. Tupał nogami, bił się w czoło, szlochał: „Nieeenawidzę ich! Nieeenawidzę was! Przeklęci! Dranie!”. Usiłowano go uspokoić, zaprowadzić do izby chorych, ale nic nie dało się zrobić. Inny, czarnoskóry, siedział z miską zupy i płakał spokojnie, a łzy kapały mu do niej. „Ta bomba. Mnóstwo chłopaków zginęło z powodu tej bomby. Nie wiadomo już było, gdzie uciekać. Musiałeś chować się pod trupami. Spałem pod Joem. Nie żył, ale ogrzewał mnie. Daj mi papierosa. Spałaś kiedy pod kimś, kto nie żyje, ale cię ogrzewa?”. Potem nadszedł pułkownik, który przepędził dziennikarzy, wrzeszcząc: „Głupcy, dajcie mi rolki ze zdjęciami, głupcy!”, i musieliśmy uciekać, aby nam ich nie ukradł. Panuje tu dziwny zwyczaj uznawania, co jest głupotą. Na konferencji prasowej generał w wyprasowanym mundurze powtarzał: „Nie znoszę uchodzić za optymistę, lecz uważam, że mogę was powiadomić, tym razem z całkowitą pewnością: przed nocą wzgórze 875 znajdzie się w naszych rękach”.

Piękny dzień: mamy dwóch nowych przyjaciół

ŚRODA RANO. Wzgórze 875 nie jest wcale w rękach generała. Co więcej, dostać się na nie jest trudniej niż kiedykolwiek: śmigłowce transportują tam jedynie żołnierzy wyruszających na śmierć. O świcie wyszłam na lądowisko, ale nic nie dało się zrobić, wszystkie miejsca były zarezerwowane dla żołnierzy z mającej właśnie wyruszyć kompanii. Dopiero co przylecieli ze Stanów Zjednoczonych, wyglądali jak zbite psy. Jeden chłopak o rudych włosach spytał mnie zduszonym głosem: „Proszę pani, to prawda, że tam jest tak strasznie?”. Odpowiedziałam mu: „Ależ nie, żołnierzu, ależ nie. Dzisiaj jest spokojnie, zobaczysz”. Może uwierzył. Utknęliśmy w tym obozie, kilka pocisków z moździerza spada w regularnych odstępach, ale nikt już nie zwraca na to uwagi, jeśli nie dochodzi do prawdziwego bombardowania, nie rozlega się nawet alarm. Na kogo wypadnie, na tego wypadnie; jeśli nie potrafisz rozumować w ten sposób, siedzisz cały czas skulony w kącie. To jest piękny dzień, ja i Moroldo mamy dwóch nowych przyjaciół: sierżanta Normana Jeansa i kaprala Bobby’ego Janesa. Norman jest czarnoskórym z Beaumont w Teksasie; Bobby jest Irlandczykiem z Milford w Connecticut. Mają obaj po dwadzieścia trzy lata, pierwszy jest czarny jak węgiel, drugi jasny jak zboże. Tam gdzie idzie jeden, podąża za nim drugi, nigdy się nie rozstają. Faktem jest, że Norman uratował w czasie bitwy życie Bobby’emu, a Bobby uratował w czasie bitwy życie Normanowi. Od ubiegłego maja wzięli razem udział aż w siedmiu bitwach.

„Słuchaj, ja nie chcę być bohaterem”

O dziesiątej, kiedy Norman i Bobby udali się po wodę nad rzekę, poszliśmy za nimi. Potem, gdy Bobby ładował mleko na ciężarówkę, zaczęłam rozmowę z Normanem, który jest w Wietnamie od jedenastu miesięcy, lecz kiedy wymawia jedenaście miesięcy, brzmi to jak jedenaście lat. Ożenił się tuż przed wyjazdem. „Nie chciała, żebym wyjeżdżał, wiesz. I płakała, płakała. Więc wyjechałem o świcie, kiedy spała. Wstałem po cichu z łóżka, ubrałem się, wstrzymując oddech, i wyszedłem z domu boso: żeby się nie obudziła. Była taka piękna, kiedy spała. Nie mogłem jej nawet pocałować, powiedzieć goodbye, a gdybym miał już jej więcej nie zobaczyć?”. Mówi szybko, z zamkniętymi oczami. „Tak, zobaczysz ją, Norman. Za miesiąc”. „Za miesiąc… Dziś rano wrócił kapitan, aby szukać ochotników gotowych wyruszyć na wzgórze. Odmówiłem mu, ale jeśli zechcą, wyślą mnie i tak. A ja nie chcę, rozumiesz, nie chcę. Wojna, no cóż, kiedy mnie wezwali, nie potrafiłem sobie wyobrazić wojny, ale teraz, kiedy ją znam, jedyne, o co proszę, to wyjść z tego cało jak najszybciej, wrócić do żony. Bobby powiada: «Ciągle jesteś smutny, uśmiechnij się!». Nie byłem smutny, byłem wesoły, byłem śmieszny. Byłem młody. Teraz jestem stary. Wiesz, że znalazłem na głowie siwy włos? Popatrz, tutaj, z lewej strony, jest naprawdę siwy”. „Nie widzę”. „Ty go nie widzisz, ale jest. Musiał się pojawić, kiedy mój brat Charlie napisał mi, że on też dostał wezwanie i teraz jego też wyślą do Wietnamu. Odpisałem mu: Charlie, postaraj się, by wysłali cię do służb transportowych, nie do piechoty. Gdyby mu się coś stało… Charlie jest taki dobry, nigdy nikogo nie zabił, ja natomiast tak, i jeśli w rodzinie ma ktoś zginąć, to lepiej niech wypadnie na mnie, nie sądzisz?”. „Nie wypadnie i na ciebie”. „Tak się tylko mówi, ja żyję w strachu. Zamiast mi mijać, jest coraz większy. Na przykład kiedy brałem udział po raz drugi w bitwie. Bałem się bardziej niż za pierwszym razem. Strzelając, myślałem: Norman, za pierwszym razem cię nie dopadli, ale teraz cię dopadną. A za trzecim razem bałem się bardziej niż za drugim, za czwartym bardziej niż za trzecim. Byłem sześciokrotnie ranny i następnym razem mnie załatwią”. „Daj spokój, Norman!”. „A poza tym nie lubię zabijać, nie rozumiem, dlaczego trzeba zabijać. Chciałbym, aby wszyscy żyli i byli szczęśliwi. Ale zabiłem ich wielu. Bardzo wielu! Na razie o tym nie myślisz, człowiek jest celem. Następnie jesteś wściekły, bo zginęli twoi przyjaciele, nienawidzisz świata i tamten człowiek jest dla ciebie światem. Potem jednak żałujesz, mówisz, dobry Boże, wybacz mi, dobry Boże. Gdybyś nie wierzył, że walczysz o coś dobrego, w słusznej sprawie, że kiedy wrócisz do domu, dobrze cię potraktują, chociaż jesteś czarny, wiesz, można by zwariować. Ale kiedy ta wojna się skończy? Nie chcę być bogaty, nie chcę być bohaterem. Chcę żyć i tyle. Życie jest piękne, wiesz, piękne. Teraz wiem, że życie jest piękne, przedtem nie wiedziałem. Przedtem bywałem czasami niedobry, nie będę już robić pewnych rzeczy, które robiłem wcześniej. Stałem się lepszy, kiedy odkryłem, że życie jest piękne”.

Potem Norman wymienił się z Bobby’m, który usiadł na jego miejscu i zaczął mi wyjaśniać, dlaczego go lubi. „Ponieważ dziś rano na przykład dostał radio tranzystorowe i wiedząc, że mi się podoba, podarował mi je. Ale nie o to nawet chodzi, ważny jest sposób, w jaki mnie przyjął, kiedy przyjechałem. Nie jak sierżant, jak brat. Tutaj, wiesz, kolor skóry się nie liczy. Wyruszyliśmy na patrol i wtedy zaczął mi wyjaśniać, jak rozpoznaje się miny, ścieżką chciał zawsze iść pierwszy. I kazał mi zachować pewien odstęp. W pierwszej bitwie, w której wzięliśmy razem udział, Norman został ranny. Próbowałem odgadnąć, z jakiego bunkra strzelają, udało mi się i podszedłem, by wrzucić do środka granat. Norman powtarzał nie rób tego, uciekaj, ale ja rzuciłem granat i sam z kolei zostałem ranny. Kiedy otworzyłem oczy, Norman nachylał się nade mną i usiłował mnie odciągnąć. Podczołgał się do mnie, mimo nogi pełnej odłamków, ramienia pełnego odłamków, ale odciągnął mnie. Przyjaźń jest piękna, może piękniejsza od miłości, jedyną dobrą rzeczą na wojnie jest to, że czasami znajdujesz na niej przyjaciela. Reszta jest nic niewarta. Widzisz, ja pojechałem jako ochotnik, ale teraz nienawidzę tak bardzo wojny, że nawet nie potrafię tego wyrazić. Może powiem tak: chciałbym tu nie przyjechać”. „Ile czasu ci pozostało, Bobby?”. „Trzy miesiące. Dziewięćdziesiąt dni, możesz sobie wyobrazić? Podczas dziewięćdziesięciu dni zdążę umrzeć dziewięćdziesiąt razy. Dotychczas trzymano mnie z daleka od ostrzału, żebym wyleczył się z ran, ale teraz już się wyleczyłem i codziennie czekam, że wyślą mnie znowu, bym walczył. Nie chcę umrzeć, do cholery. Nie chcę znowu walczyć. Jestem taki młody i mam tyle przed sobą życia, nie przychodzi się na świat, żeby zginąć na wojnie w wieku dwudziestu lat. Przychodzi się na świat, żeby umrzeć w łóżku, kiedy jest się już starym. Mam gdzieś tę wojnę, zaczynam myśleć jak mój brat, który był w 173. airborne i został ranny. Teraz mówi: głupia, niepotrzebna wojna. Wielu z nas nie wie nawet, po co tu jest, nic nie rozumie z polityki, przybywa tu prosto ze szkoły i zastanawia się: po co? W odpowiedzi słyszy: jesteś tutaj, by walczyć za swój kraj. Odpowiada na to: ale mój kraj jest tam, nie tutaj. To są dzieci, powinny być w szkole, a wszyscy ich nienawidzą dlatego, że tutaj są. Nienawidzą nas, chociaż giniemy, tak wygląda prawda”. „Bobby, czy sądzisz, że Amerykanie wygrają tę wojnę?”. „Nie wiem. Wygrać wojnę to znaczy zdobyć serca ludzi, a serc tych ludzi nigdy nie zdobędziemy. Wietnamczycy są dobrymi żołnierzami. Przepędzili już Francuzów, znają własny teren, tak jak my go nigdy nie poznamy, i nie boją się śmierci. Zrzucasz na nich setki kilogramów bomb, napalmu, palisz ich miotaczami ognia, a oni zdają się powstawać z popiołów. Na każdego naszego zabitego przypada ich dwudziestu zabitych, a jednak, kiedy idziesz do ataku na wzgórze, natykasz się na nowych, nowych, i jest ich mnóstwo. Chcę wrócić do domu. Niech rządzący rozstrzygną swoje spory inaczej, nie za pomocą ludzkiej krwi. Nie mojej krwi. Bo kogo obchodzi, że zginę?”.

To jest naprawdę piękny dzień, z tymi zielonymi drzewami i czystą rzeką. Zbliża się do nas rozśpiewana grupka wietnamskich dzieci w stożkowatych kapeluszach. Ale niebieskie oczy Bobby’ego są pełne łez i nie widzą zielonych drzew ani czystej rzeki, ani rozśpiewanych dzieci w stożkowatych kapeluszach. Powoli wstaję, ruszam w stronę ciężarówki i kiedy do niej wsiadam, mój wzrok pada na lusterko wsteczne. Nie oglądałam się w lusterku od trzech dni; nie zabrałam go z sobą z obawy, że się stłucze i przyniesie mi pecha. A w obozie lusterek nie ma, nie ma nawet choćby jednej szyby. Trochę niepewnie zbliżam się do tego błyszczącego przedmiotu, przyglądam się sobie i ze zdumieniem widzę twarz, której nie znam. Czy to możliwe, bym zaledwie w trzy dni tak się zmieniła? Bobby ma rację. Nie ma tutaj ani zielonych drzew, ani czystych rzek, ani rozśpiewanych dzieci.

„Wzgórze 875 zostało opuszczone”

ŚRODA WIECZÓR. O zachodzie słońca rozległ się krzyk: „Zabici! Zabici!”. Pobiegliśmy na lądowisko, już ich wyładowano ze śmigłowców. Sto dziesięć ciał, wszystkie pochodziły ze wzgórza 875. Były w srebrnych plastikowych workach z zamkiem błyskawicznym pośrodku, niektóre miały jeszcze kształt ludzkiej sylwetki, inne były bezkształtnymi pakunkami. Ułożono je byle jak, ciała nie musiały już przecież salutować na baczność generałowi. Były w stanie rozkładu i cuchnęły jak sumienie ludzi, którzy wysłali tych chłopców na śmierć. Pobiegłam szukać Bobby’ego i Normana. Znalazłam ich poza namiotem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, wpatrywali się w lądowisko. Następnie Bobby powiedział ochrypłym głosem: „Jest tu również Charlie Watters, kapelan. Znaleziono tylko jego głowę”. A Norman wybełkotał: „Nie! Nieee!”. Krąży plotka, że jutro nastąpi nowy atak na wzgórze 875.

CZWARTEK WIECZÓR. Wzgórze 875 zostało zdobyte przez Amerykanów. Piszę tę notatkę w samolocie, którym z Pleiku lecimy do Sajgonu. Piszę niechętnie, gdyż nie mam ochoty pamiętać, chyba nikt nie ma ochoty pamiętać. Wszystko stało się bardzo szybko. Około dziewiątej wąsaty porucznik wyszedł z namiotu i klaszcząc w dłonie jak jakiś głupek, oznajmił: „Śmigłowce do dyspozycji, strefa ognia, strefa ognia!”. Brzmiało to tak, jakby rozdawał darmowe bilety do teatru. Podczas gdy śmigłowce odlatywały, ze wzgórza zaczęły się unosić czarne dymy: trwał ostatni deszcz napalmu mający zredukować do minimum opór północnych Wietnamczyków. Na terenie masakry, jak już się mówi, zgromadzili się żołnierze i spadochroniarze 173. airborne: gotowi do ataku. Nikt nic nie mówił, wszyscy patrzyli pustym wzrokiem jak ktoś, kto nie ma wyboru. Dwie godziny wcześniej kapelan Roy Peters, który zastąpił kapelana Wattersa, odprawił mszę. Wielu przyjęło komunię. Teren pełen był jeszcze zakrwawionych bandaży, pustych pudełek po lekarstwach, sczerniałych łusek, nieużywanych kul, podziurawionych hełmów. Jack Russell z NBC jako jedyny miał odwagę chodzić po obozie i przepytywać żołnierzy, wszystkim zadawał jedno i to samo pytanie: „Sądzisz, że warto?”. Większość odpowiadała: „Tak, bo straciliśmy zbyt wielu chłopców, trzeba zdobyć to wzgórze”. Jeden powiedział „nie” i nie chciał nic więcej dodać. Pewien czarnoskóry odpowiedział, nie podnosząc głowy: „Zostawcie mnie w spokoju. Nic mnie już nie obchodzi, nie obchodzi mnie nawet to, że zginę”. Potem rozległ się wrzask: „Teraz chcę, byście dotarli na wzgórze i dopadli tych sukinsynów!”. Wszyscy się poderwali, zaczęli iść pod górę. Przez pięć minut nic się nie działo, wyglądało to jak górska wspinaczka. Potem rozległ się świst, drugi świst i rozpętało się piekło. Rakiety, pociski moździerzy, granaty, lawina ognia tocząca się w dół, która podczas gdy się toczy, robi się coraz większa, rozpada się pośród krzyków na tysiąc innych lawin ognia. Krzyczeli wszyscy. Jedni: „Naprzód, naprzód!”, drudzy: „Nosze, nosze!”. Niektórzy potwornie przeklinali. Rakieta trafiła czarnoskórego żołnierza, tego, który powiedział: „Zostawcie mnie w spokoju. Nic mnie już nie obchodzi, nie obchodzi mnie nawet to, że zginę”. Został po nim jedynie but. Inna rakieta trafiła żołnierza o rudych włosach i nie został po nim nawet but, zostały tylko rdzawe plamy, które brudzą teraz koszulę fotografa. To był żołnierz, który mnie spytał: „Proszę pani, to prawda, że tam jest tak strasznie?”.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1968. Od Wietnamu do Meksyku

Подняться наверх