Читать книгу Zrodzony ze srebra - Patricia Briggs - Страница 7

Rozdział 1

Оглавление

Rozrusznik zakaszlał, uruchamiając z mozołem potężny silnik starego buicka. Współczułam mu, wiedziałam bardzo dobrze, jak to jest zmagać się ze znacznie silniejszymi przeciwnikami. Jestem zmiennokształtnym kojotem żyjącym w świecie wilkołaków i wampirów – w tym przypadku dysproporcja to mało powiedziane.

– Jeszcze raz – poprosiłam Gabriela, mojego siedemnastoletniego pomocnika biurowego, aktualnie siedzącego za kierownicą matczynego samochodu. Siąknęłam i bez szkody dla roboczego kombinezonu otarłam nos o ramię. Katar jest nieodłączną częścią pracy w zimnie.

Ale uwielbiam swoją robotę, naprawianie samochodów, cieknący nos, upaprane smarem ręce i całą resztę.

Ta praca to głównie pokaleczone palce i frustracja przeplatana krótkimi momentami tryumfu, które wynagradzają minusy. Na dodatek stała się dla mnie azylem od chaosu, który ostatnio zawładnął moim życiem – mało prawdopodobne, żeby właściciel zginął, jeśli nie uda mi się naprawić jego pojazdu.

Nawet jeśli to wóz jego matki.

Gabriel skończył wcześnie lekcje, a w wolnym czasie podjął próbę reanimacji samochodu mamy. W efekcie opornie działające auto ostatecznie odmówiło współpracy, więc przy pomocy kumpla przyholował rzęcha do mojego warsztatu.

Buick zakaszlał dychawicznie. Odsunęłam się od otwartej komory silnika. Silnik działa dzięki paliwu, powietrzu i iskrze – pod warunkiem że dany egzemplarz nie jest totalną ruiną.

– Nie zaskakuje – stwierdził Gabriel, w razie gdybym sama nie zauważyła.

Zacisnął smukłe, lecz spracowane dłonie na kierownicy. Na policzku miał smugę od smaru, a jedno oko przekrwione, bo przed wczołganiem się pod podwozie nie założył gogli roboczych. W nagrodę do oka wpadł mu przerdzewiały kawałek upapranej towotem blachy.

Mimo że wielkie dmuchawy utrzymywały powietrze wewnątrz tuż ponad granicą zimna, oboje mieliśmy na sobie kurtki. Trudno porządnie nagrzać warsztat, kiedy co chwilę otwiera się drzwi garażowe.

– Mamamma musi być za godzinę w pracy, Mercy.

– Dobra wiadomość jest taka, że raczej nie ty go wykończyłeś. – Wychyliłam się zza podniesionej maski, spoglądając w rozgorączkowane oczy nastolatka. – Zła, że nie da rady ruszyć go w ciągu godziny. Ława przysięgłych jeszcze nie zadecydowała, czy w ogóle kiedyś pomknie asfaltem.

Gabriel wysiadł z samochodu i pochylił się nad Zaprzęgiem Mechanicznym swojej Zaczarowanej Dorożki, jakby wypatrywał zepsutego kabelka, który ewentualnie przeoczyłam, a dzięki któremu samochód mógłby cudownie ożyć. Zostawiłam go w tej rozpaczliwej zadumie i poszłam do biura.

Za kontuarem znajdowała się odrapana, niegdyś biała tablica z haczykami. Wisiały na nich kluczyki od samochodów, nad którymi pracowałam, plus kilka innych, tajemniczych. Te ostatnie zastałam tu już, przejmując warsztat. Wzięłam kluczyki z breloczkiem w kształcie tęczowej pacyfki, wróciłam do hali.

Załamany Gabriel siedział znów za kierownicą buicka. Podałam mu brelok przez okno.

– Masz, weź garbusa. Powiedz tylko mamie, że nie ma kierunkowskazów, więc będzie musiała sygnalizować ręcznie. I żeby nie szarpała za mocno kierownicy, bo odpadnie.

Szczęki chłopaka zacięły się w uporze.

– Posłuchaj – zaczęłam, zanim miał szansę odmówić – to dla mnie ani kłopot, ani koszty. Garbus nie pomieści co prawda wszystkich dzieciaków... – nie żeby buick był w stanie pomieścić cały ten liczny drobiazg – poza tym ogrzewanie ledwo działa, ale jeździ, a ja go na razie nie używam. Nad autem mamy będziemy pracować po godzinach, dopóki go nie uruchomimy, a oddasz mi pracę w swoim czasie.

Byłam prawie pewna, że silnik buicka odszedł na niebiańskie złomowisko, a wiedziałam, że Sylwii, matki Gabriela, nie stać na kupno nowego, podobnie jak nie stać jej na kupno samochodu. Dlatego planowałam zadzwonić do Zee, mojego starego mentora, z prośbą, by trochę nad nim poczarował. I to nie w przenośni – jeśli chodzi o niego, w grę wchodziła prawdziwa magia. Zee, gremlin, należał do magicznych istot, a jego żywiołem był metal.

– Ale garbus to twój projekt – protestował słabo Gabriel.

Mój ostatni projekt, karmanna ghia, sprzedałam, a z zysków, po oddaniu udziału tapicerowi i blacharzowi cudotwórcy, kupiłam garbusa z siedemdziesiątego pierwszego roku i bulika z sześćdziesiątego piątego. I jeszcze zostały mi jakieś grosze. Bulik był piękny, ale nie na chodzie, garbus przeciwnie.

– Zacznę od bulika, weź kluczyki.

Zrobił minę nad wiek poważną.

– Dobrze, ale pod warunkiem że dopóki będziemy go używać, dziewczynki będą przychodziły w soboty sprzątać.

Nie jestem idiotką, a jego siostry były bardzo pracowite. Dla mnie czysty zysk.

– Zgoda – powiedziałam natychmiast, żeby się nie rozmyślił, i zacisnęłam mu dłoń na kluczykach. – Leć, zawieź samochód matce, żeby się nie spóźniła.

– Wrócę niedługo.

– Już późno. Będę się zbierała. Przyjdź jutro o zwykłej porze.

Jutrem miała być sobota, oficjalnie warsztat powinien być nieczynny, ale ostatnie wycieczki i walka z wampirami nadszarpnęły mój budżet, więc pracowałam po godzinach i w weekendy, żeby trochę nadrobić.

Walka ze złem nie przynosi pieniędzy, a z mojego doświadczenia wynika, że przeciwnie, pochłania je. Na szczęście wszystko przemawiało za tym, że z wampirami mam już spokój. Ostatnia przygoda omal nie skończyła się dla mnie tragicznie, zaczynało mi już brakować fartu. Kobieta, której talentem jest zaledwie przemiana w kojota, powinna trzymać się z dala od ekstraligowych rozgrywek.

Odesławszy Gabriela do domu, zaczęłam zamykać warsztat. Zasunęłam drzwi, skręciłam ogrzewanie, pogasiłam światła. Szuflada kasy do sejfu, portmonetka do kieszeni. Właśnie miałam gasić ostatnią lampę, gdy zadzwoniła komórka.

– Mercy? – usłyszałam Tada, syna Zee, który dzięki pełnemu stypendium uczył się na jednej z uczelni należących do Ligi Bluszczowej. Pradawni byli zaliczani do mniejszości, więc jego oficjalny status członka mniejszości plus wyniki w nauce otworzyły mu drzwi na uczelnię, na której utrzymywał się teraz dzięki własnej ciężkiej pracy.

– Cześć, Tad, co słychać?

– Dostałem wczoraj dziwną wiadomość na komórkę. Czy Fin ci coś dał?

– Jaki Fin?

– Fineasz Brewster, człowiek, do którego cię wysłałem, gdy policja aresztowała ojca pod zarzutem morderstwa i potrzebowałaś informacji o Pradawnych, żeby odkryć prawdziwego zabójcę.

Dopiero po chwili skojarzyłam, o czym mówi.

– Antykwariusz? Tak, pożyczył mi księgę. – Miałam ją już dawno zwrócić, ale... Jak często wpada w ręce księga o sekretach Pradawnych napisana przez jednego z nich? Był to rękopis, więc odcyfrowanie zajmowało sporo czasu, a antykwariusz nie zachowywał się, jakby zależało mu na jak najszybszym zwrocie, gdy mi ją wręczał. – Przeproś go w moim imieniu, oddam księgę jeszcze dzisiaj. Wieczorem mam randkę, ale zdążę przed spotkaniem.

– W zasadzie to nie wiem, czy chciał, żebyś mu oddała książkę, czy nie – odezwał się Tad po chwili wahania. – Wiadomość brzmiała: „Przekaż Mercy, żeby uważała na to, co ode mnie pożyczyła”. A teraz nie mogę się do niego dodzwonić, jakby miał wyłączony telefon. Dlatego przekręciłem do ciebie. – Westchnął z irytacją. – Widzisz, Mercy, rzecz w tym, że on przenigdy nie wyłącza tego przeklętego telefonu. Ze względu na babcię, żeby mogła w razie czego zawsze być z nim w kontakcie.

Babcię? Może Fineasz był jednak młodszy, niż mi się wydawało.

– Martwisz się o niego – powiedziałam.

– Ech, wiem, wiem. Jestem przewrażliwiony – przyznał.

– To nic. I tak miałam mu oddać tę książkę. Tyle że jeśli zamyka normalnie, nie zdążę zanieść do sklepu. Masz jego adres domowy?

Tad podał mi adres Fineasza. Zapisałam i pocieszyłam go, żeby się nie martwił na wyrost. Zamknęłam warsztat i włączając cichy alarm, spojrzałam w kamerę. Adam pewnie nie patrzył, bo dopóki alarm nie został uruchomiony, monitoring działał bezobsługowo, rejestrując wszystko i zapisując. Mimo to, zanim ruszyłam do samochodu, posłałam w kamerę całusa i powiedziałam bezgłośnie: „Do zobaczenia”.

Mój ukochany też był przewrażliwiony. Martwił się, jak kojot poradzi sobie w stadzie wilków, a jako wilkołak Alfa przesadzał z troskliwością. Ponieważ na dodatek jego firma realizowała kontrakty na zabezpieczenia w różnych agencjach rządowych, miał dostęp do całej masy narzędzi, którymi mógł zaspokajać swoje instynkty opiekuńcze. Choć na początku wściekałam się, że zainstalował kamery, teraz się z nich cieszyłam. Kojoty posiadają ogromne zdolności adaptacyjne, to zapewnia im przetrwanie.


Fineasz Brewster mieszkał na drugim piętrze bloku nowego osiedla w West Pasco. Miejsce to nie pasowało do kolekcjonera starych ksiąg, ale może miał dość kurzu i stęchlizny w pracy, więc chciał uniknąć ich w domu.

W połowie drogi do bramy zauważyłam, że nie wzięłam księgi z samochodu. Zawahałam się, lecz postanowiłam na razie jej nie ruszać. Została więc na tylnym siedzeniu Królika, owinięta w ręcznik. Miał on pierwotnie chronić foliał przed resztkami smaru z moich rąk, ale krył go też dobrze przed ciekawskimi oczami ewentualnych złodziei. Których raczej tu nie było.

Wdrapałam się po schodach i zapukałam do drzwi z numerem 3B. Policzyłam do dziesięciu i zadzwoniłam. Nic. Kiedy zadzwoniłam ponownie, otworzyły się drzwi mieszkania 3A.

– Nie ma go – powiedział ktoś szorstko.

Odwróciłam się. W progu stał kościsty staruszek. Miał na sobie stare kowbojki, nowe dżinsy, kowbojską koszulę i krawat bolo. Brakowało mu tylko kapelusza. Coś – chyba te buty – pachniało trochę koniem. I nieczłowiekiem.

– Nie ma?

Oficjalnie cały magiczny lud od dawna żył jawnie. Jednak tak naprawdę Szarzy Panowie, władcy pradawnych istot, dzielili je na takie, które społeczeństwo mogło poznać, i takie, które pozostawały w ukryciu, ponieważ ich pojawienie mogłoby przerazić śmiertelników tudzież byli bardziej przydatni, udając ludzi. Na przykład troje zasiadających w senacie. W konstytucji nie ma słowa o tym, że nieczłowiek nie może zasiadać w Kongresie, i Szarzy Panowie woleliby, aby tak zostało.

Sąsiad Fina bardzo się starał, żeby brano go za człowieka, więc nie byłby zachwycony, gdybym wytknęła mu, że nim nie jest. Zatrzymałam swoje odkrycie dla siebie.

W wyblakłych oczach zamigotały iskierki, kiedy mówił:

– Nie i nie było go w domu przez cały dzień.

– Wie pan, gdzie może być?

– Fin? – Staruszek roześmiał się, ukazując zęby tak proste i białe, że wyglądały na sztuczne. A może i były sztuczne? – Pomyślmy. Większość czasu spędza w antykwariacie. Bywa, że nawet siedzi tam przez całe noce.

– A wczorajszej? Był tutaj?

– Nie, nie było go. Może kupił jakąś rodową bibliotekę i został w antykwariacie, żeby skatalogować nabytki? Czasem tak robi. – Nieczłowiek popatrzył w okno, oceniając godzinę. – O tej porze nie otworzy. Zamyka się w piwnicy i nawet nie słyszy dzwonka. Najlepiej niech pani idzie do antykwariatu jutro rano.

Zerknęłam na zegarek. Powinnam się już przygotowywać do randki z Adamem.

– Jeśli coś pani dla niego ma – odezwał się nagle nieczłowiek, spoglądając na mnie niewinnymi, niebieskimi oczyma – może pani zostawić to u mnie.

Magiczne istoty nie kłamią. Przywykłam tak myśleć, ale z pożyczonej księgi dowiedziałam się, że to nie jest takie proste i oczywiste. Nieczłowiek nie powiedział, że Fin jest teraz w antykwariacie, tylko że to możliwe. Nie powiedział też, że wie, gdzie jest Fin. Instynkt szturchał mnie dość mocno, zatem musiałam się wysilić, żeby udać swobodę.

– Przyszłam sprawdzić, co u niego – wyjaśniłam zgodnie z prawdą. – Ma wyłączony telefon, więc się martwiłam. – Postanowiłam zaryzykować. – Nie wspominał o sąsiadach. Pan wprowadził się jakoś ostatnio?

– Jestem tu od niedawna – odparł i zmienił temat: – Może zostawił ładowarkę w domu? Próbowała pani dzwonić do antykwariatu?

– Mam tylko jeden jego numer. To chyba komórka.

– Przekażę, że pani była. Jak się pani nazywa?

Uśmiechnęłam się przyjaźnie.

– Proszę sobie nie robić kłopotu, jakoś go złapię. Cieszę się, że ma takich troskliwych sąsiadów. – Nie podziękowałam. Podziękowanie nieczłowiekowi sugeruje, że czuje się wobec niego zobowiązanym. A zobowiązanie wobec magicznego ludu to fatalna sprawa. Pomachałam mu wesoło na pożegnanie i zeszłam na parter.

Idąc do samochodu, czułam na sobie wzrok staruszka. Odjechałam kawałek i dopiero wtedy zatrzymałam się i zadzwoniłam do Tada.

– Cześć – odezwał się głos w słuchawce. – Tu moja poczta głosowa. Albo się uczę, albo wyszedłem na imprezę. Przedstaw się i zostaw wiadomość, to może oddzwonię.

– Cześć – przywitałam się z pocztą głosową Tada. – Tu Mercy. Fina nie ma w domu. – Zawahałam się. Bezpieczna, we własnym samochodzie, zaczęłam myśleć, że może przesadziłam z podejrzeniami wobec sąsiada. Im lepiej poznawałam Pradawnych, tym większy wzbudzali we mnie lęk. Możliwe, że ten był całkiem niegroźny. Albo bardzo groźny, ale nie miał nic wspólnego z Brewsterem. – Spotkałam sąsiada Fina – powiedziałam wreszcie. – Zasugerował, żebym zadzwoniła do antykwariatu. Masz tamten numer? Próbowałeś dzwonić? Będę jeszcze starała się namierzyć Fineasza.

Rozłączyłam się i zapuściłam silnik ze szczerym zamiarem pojechania do domu. Jednak tak się złożyło, że po chwili znalazłam się na drodze do Richland, a nie do Finley.

Podejrzany telefon Brewstera i ten dziwny sąsiad sprawiły, że zaczęłam się niepokoić. W końcu antykwariat jest niedaleko, powiedziałam sobie. Nie zaszkodzi tam zajrzeć. Tad był na drugim końcu kraju i się martwił.

Uptown Mall to najstarsze centrum handlowe w Richland. W przeciwieństwie do tych nowoczesnych molochów Uptown wygląda jak kilkadziesiąt sklepów różnej wielkości i w różnych stylach skupionych razem i otoczonych parkingiem. W Uptown miejsce znalazły przedsiębiorstwa, które nie miałyby szans w ogromnym centrum handlowym w Kennewick – bary nienależące do żadnej sieci, sklepy ze starociami, komisy, ciucholandy, sklep muzyczny, cukiernia, ze dwa puby i kilka składów typu tysiąc i jeden drobiazgów.

Sklep Fina znajdował się prawie na końcu południowej części centrum. Posiadał dwie witryny, przyciemniane, żeby chronić książki przed światłem. Na większej umieszczono złoty napis: „Antykwariat Brewstera. Wypożyczalnia i sprzedaż książek używanych i kolekcjonerskich”.

W środku nie paliły się żadne światła, a drzwi zamknięto na cztery spusty. Przyłożyłam ucho do szyby.

Nawet w ludzkiej formie miałam świetny słuch, nie tak doskonały jak u kojota, ale wystarczył, by stwierdzić, że w sklepie nikt się nie rusza. Zapukałam, co pozostało bez odpowiedzi.

W witrynie przy drzwiach wisiała tabliczka z godzinami otwarcia: „wtorek – sobota od 10.00 do 18.00, niedziela – poniedziałek wyłącznie po wcześniejszym umówieniu”. Numer z tabliczki był tym, który już miałam. Szósta już minęła.

Zapukałam po raz ostatni i ponownie zerknęłam na zegarek. Zakładając, że przekroczę przepisy, zostanie mi jakieś dziesięć minut, zanim w progu stanie wilk.


Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Zrodzony ze srebra

Подняться наверх