Читать книгу Fabryka terrorystów - Patrick Desbois - Страница 5

Оглавление

CHWYCIĆ ZA PIÓRO

24 lipca 2014 roku, Nowy Jork,

1777, Avenue of the Americas

Wrażenie bezruchu. Nie odczuwam nawet tego wewnętrznego drżenia, jakiego doznajemy w momencie nagłej zmiany położenia ciała. Na małym podświetlonym ekraniku szybko przesuwają się numery pięter. Nie ma wątpliwości, jedziemy w górę. Winda milcząco pochłania kolejne kondygnacje.

Ogarniam spojrzeniem wnętrze kabiny. Wykładzina o złocistym połysku, wielkie lustro odbija moją twarz, jakby pobladłą od jaskrawego oświetlenia. Delikatny wstrząs, ledwie wyczuwalny i winda się zatrzymuje. Na czarnym ekraniku miga błękitna cyfra 40. Dzyń... drzwi rozsuwają się bezszelestnie.

Za brązowym kontuarem młoda kobieta ubrana z powściągliwą, acz wyszukaną elegancją kieruje w naszą stronę uprzejmie pytanie:

– W czym mogę pomóc?

Przedstawiam się:

– Dzień dobry pani, ksiądz Patrick Desbois. – Towarzysząca mi przedstawicielka organizacji Yahad-In Unum na Stany Zjednoczone, pani Robin, czyni to samo. Ze swoją wielką torbą, swobodnie przewieszoną przez ramię, z klamrą spinającą rozsypujące się włosy, pani Robin niezbyt pasuje do tych eleganckich pomieszczeń biurowych, zaś jej stanowczy charakter od razu jest zauważalny. – Mamy tu wyznaczone spotkanie z panem Howardem.

Recepcjonistka potwierdza ruchem głowy, podnosi słuchawkę, coś mówi, po czym wstaje i prowadzi nas do sali konferencyjnej. Przy drzwiach zatrzymuje się i przepuszcza nas przodem do wnętrza sali. Duże wygodne czarne fotele otaczają masywny stół ze szklanym blatem.

– Może coś do picia? – proponuje recepcjonistka.

– No... nie odmówię szklaneczki wody. Dziękuję bardzo.

Po chwili recepcjonistka wraca. Dwie małe butelki z przezroczystego plastiku, pokryte parą, zostawiają na blacie stołu wilgotne kółka.

Ledwie zdołałem wypić kilka łyków wody, kiedy pojawił się pan Howard. Wysoki, ze stanowczym wyrazem twarzy, nieco złagodzonym uśmiechem, idzie pewnym krokiem w naszą stronę i wita się z nami.

Przez następną godzinę opowiadam mu szczegółowo o pracy, jaką podjęliśmy wraz z organizacją Yahad-In Unum. Od 2004 roku prowadzimy w Europie Wschodniej badania zbiorowych grobów, w których zostali pochowani Żydzi i Romowie, ofiary Holokaustu, co stanowi osobny rozdział długo przemilczanej historii. Staramy się ekshumować te ofiary, żeby złożyć im hołd i żeby stanowiły dla przyszłych pokoleń ostrzeżenie przed ludobójstwem. W trakcie ponad stu ekspedycji zgromadziliśmy około czterech tysięcy świadectw i zlokalizowaliśmy około tysiąca dziewięciuset miejsc egzekucji. Spotkanie z panem Howardem jest dla nas bardzo ważne, ponieważ on wspiera finansowo nasze działania. Howard słucha mnie z uwagą, nie przerywa. Z jego twarzy znikł uśmiech.

11 sierpnia 2014 roku, Paryż

Paryż się budzi, upał jeszcze nie doskwiera. Jest wczesna godzina. Jak co dzień, włączam komputer, ot, rytualny gest, który wykonuję, zanim wejdę do kuchni, ciemnej jeszcze, żeby przygotować sobie poranną kawę. Potem będę delektował się tą kawą, podobny do palacza, który zaciąga się pierwszym papierosem, a kiedy wciągnie już pierwszy dym, pragnie, aby ten moment trwał jak najdłużej. Komputer uruchamia się powolutku, woda grzeje się w czajniku, ja zaś otwieram telewizor, chcę rzucić okiem na najnowsze wiadomości.

Od kilku dni ekranami telewizorów zawładnęli mężczyźni ubrani na czarno. Brodate twarze przed kamerami wypowiadają wojnę Zachodowi, który nazywają „Rzymem” i mieszkańcom Zachodu, określanym jako „Krzyżowcy”. Pomiędzy reklamami przewijają się obrazy cywilnej ludności, zwykłych ludzi uciekających przed śmiercią. Uzbrojone oddziały Daesz[1], o którym nasza część świata dowiaduje się ze zdumieniem, zajmują terytoria w Iraku i w Syrii. Ich przywódca, niejaki Abu Bakr al-Baghdadi proklamował tzw. „kalifat”, dla którego pragnie pozyskać wszystkich muzułmanów. 3 sierpnia 2014 roku jednostki ISIS podbiły i zajęły Sindżar, historyczne miasto Jezydów.

Jezydzi. Nigdy wcześniej nie słyszałem tej nazwy. Co za okrutna ironia, że dowiaduję się o istnieniu tego ludu w momencie, w którym zagraża mu zagłada.

Znajoma muzyczka dochodząca z komputera wskazuje, że jest gotowy do pracy. Wpisuję hasło i zabieram się do przejrzenia najświeższej poczty. Mój wzrok przykuwa nazwisko nadawcy „Howard”. Klikam i pojawia się taki tekst: „Z całym szacunkiem dla wszystkiego, co ksiądz Desbois robi w celu wyjaśnienia tragicznej przeszłości, jednak obecnie chciałbym wesprzeć działania przeciwko współczesnemu ludobójstwu”.

Moje życie ubogaciły wypowiedzi osób, które, raz usłyszane, rozbrzmiewały potem w pamięci, powodowały pewne pęknięcia, popychały do zmian. Pamiętam jeszcze zdanie, wypowiedziane czterdzieści lat temu w Bengalu, w Kalkucie, przy ulicy Circular, przez Matkę Teresę: „Jeżeli Bóg księdza powołał, to już księdza nie opuści” – powiedziała wówczas podczas naszej rozmowy przy stoliku. W dniach zwątpienia słowa Matki Teresy wczepiają się we mnie, prowadzą niczym lampa w ciemnościach.

Teraz, w ułamku sekundy, słowa pana Howarda otwierają mi oczy. Te trzy linijki tekstu spadły na mnie niczym grom z jasnego nieba.

Kawa stygnie w filiżance, a mój wzrok biega od ekranu komputera do ekranu telewizora, gdzie ludzie w czarnych kombinezonach dokonują na oczach świata masowych mordów, zabijają ludność cywilną... Przecież całymi godzinami słuchałem dziennika telewizyjnego, przeglądałem setki artykułów, nie dostrzegając tego ludobójstwa, jakie ma miejsce teraz, podczas mojego życia. Pozostawałem ślepy i głuchy wobec eksterminacji małej społeczności dokonywanej przez ISIS. Ta rzeczywistość, jakby otulona do tej pory jakąś zasłoną przed moim wzrokiem i moim poczuciem odpowiedzialności – jawi się nagle w pełnym świetle. Rzeczywistość okrutna, brutalna, nie do przyjęcia.

Krótka wiadomość od Howarda otwiera mi oczy, przekształca się w rodzaj nakazu, w formę postanowienia. Nie chcę, nie mogę już więcej zajmować się ludobójstwami czasu minionego... Tak, chcę, zamierzam wyruszyć w drogę, zamierzam chwycić za pióro, poświęcić swoje myśli i uczucia tym Jezydom, których morduje się tak niedaleko ode mnie. Zdaję sobie sprawę, że mogę nie wyjść z tego cało, ale muszę podjąć to ryzyko. Ryzyko odpowiedzialności.

Luty 2015 roku, Bruksela

Zimno, wilgoć w powietrzu, zapada zmierzch. Robi się późno. Muszę zdążyć na ostatni pociąg do Paryża. Siedzę teraz w samochodzie Valy’ego[2], jedziemy na Dworzec Południowy. Ten młody mężczyzna zajmował się w organizacji Yahad-In Unum badaniami nad ludobójstwem Romów. Jego rodzina została wywieziona do Kowalówki, wioski leżącej obecnie na terytorium Ukrainy. Wielu nigdy stamtąd nie powróciło.

Odsuwam rękaw czarnej marynarki, spoglądam na zegarek. Zostało niewiele czasu. Zwracam się do Valy’ego:

– Mam jutro rano ważne spotkanie. Czy znajdziemy jakiegoś golibrodę w pobliżu?

Patrzę na jego twarz w lusterku. Przytakuje:

– Tak, jest tam taki jeden.

Nasz czarny bmw mknie szybko mimo zatłoczonych jezdni. Przez pięć minut szukamy wolnego miejsca, żeby zaparkować przy bulwarze Anspach. Wysiadając sprawdzam machinalnie, czy drzwi samochodu są zamknięte, naciskając na klamkę, która stawia opór. Valy prowadzi mnie w kierunku witryny po lewej stronie. Na czarnym szyldzie wielkie białe litery: „Oria. Fryzjer męski”. Wchodzimy.

We wnętrzu mężczyźni stojący kręcą się wokół tych, którzy siedzą. Podłoga usiana strzępkami włosów.

– Można? – pyta Valy.

Trzy twarze zwracają się w naszą stronę.

– Tak, ale trzeba chwilę poczekać! – odpowiada jeden z nich, wskazując mi fotelik obity czerwoną skórą.

To młody chłopak z fryzurą „na irokeza”, jednak moją uwagę przyciąga jego ubiór: tradycyjny, w stylu wschodnim, dopasowana kamizelka, szyta na miarę, niestety, nie potrafię rozpoznać pochodzenia tego ubioru. Valy szepce do mnie:

– Nie znam go, ale to chyba jakiś Rom.

Młody człowiek powraca, żeby mnie ogolić, ja zdejmuję okulary i zaintrygowany zadaję mu pytanie, które zadawałem już tysiące razy ludziom ze wszystkich stron świata:

– Skąd jesteś?

Miejsce pochodzenia jakiejś osoby to nie tylko ubiór, rodzaj naturalnej dekoracji. Kultura, terytorium, ojczysty krajobraz, wywierają niemały wpływ na sposób widzenia i postrzegania świata, a także nawiązywania kontaktu między nieznajomymi.

Ostrożnie, ściszonym głosem, młody człowiek odpowiada:

– Jestem Irakijczykiem.

Podskakuję – ale tylko wewnętrznie – z powodu brzytwy, która zmusza mnie do bezruchu.

Irak to dla mnie kraj odległy, wstrząsany wojną... Mam w głowie wizję kraju zniszczonego, jakiś ciąg obrazów utrwalonych na siatkówkach moich oczu, coś dalekiego i nierealnego, mimo postanowienia, że chcę się tam udać. I oto nagle ten Irak wciela się w postać młodego fryzjera skupionego na swojej czynności.

Chcąc ukryć zaskoczenie, opowiadam mu pokrótce o moim życiu, o tym, że interesuję się ofiarami ludobójstwa i że niedawno dowiedziałem się o prześladowaniach Jezydów i chrześcijan. Młody człowiek milczy.

Przez następne długie minuty słychać tylko szum golarki i przyciszoną muzykę arabską. A potem, potem następuje to, co ja nazwę „spotkaniem”.

Skupiony na konturach mojej brody, młody fryzjer ledwo słyszalnym głosem szepce mi do ucha:

– Jestem Jezydem, ale mój szef o tym nie wie. – I ponownie pogrąża się w milczącej pracy.

Jego słowa wprawiły mnie w oszołomienie, tak wielkie, że dalszy ciąg naszej rozmowy umknął mi całkowicie z mojej pamięci...

A zatem wybiła godzina odpowiedzialności. Od sześciu miesięcy szukam pomysłu, jak zbliżyć się do tych Jezydów, o których tyle słyszałem, a do tej pory nigdy ich nie spotkałem. Rozważałem już, że kupię bilety na samolot, zbiorę odpowiednią ekipę, ale ciągle brakowało mi jakiegoś pośrednika, jakiegoś pomostu... i oto właśnie przed chwilą znalazłem go, tu w Brukseli, przy zapadającym zmierzchu, i to dlatego, że postanowiłem podstrzyc sobie brodę.

To spotkanie to Bóg, który narzucił mi swoją wolę. Nie zapomniałem o danym słowie i o podjętej obietnicy. Valy, który siedzi obok na niebieskim foteliku, odgaduje, co się dzieje, choć w jego spojrzeniu odczytuję pewne zaskoczenie i niepokój.

– Poczekamy na niego? – pyta mnie szeptem.

Jest godzina dwudziesta druga, salon fryzjerski zamyka swoje podwoje, a my zapraszamy fryzjera na drinka do pobliskiej pustawej kawiarenki. Młody człowiek ma na imię Zaher. Opuścił Irak w 2009 roku, uciekł przed narastającymi napięciami pomiędzy Jezydami a ich muzułmańskimi sąsiadami. Rodzina została tam, na miejscu. Ich rodzinny dom znajduje się w wiosce położonej w pobliżu jednego z największych obozów dla uchodźców jezydzkich, obozu w Essian.

Potem Zaher długo opowiada o ludobójstwie Jezydów.

29 lipca 2015 roku, Irbil,

iracki Kurdystan

Samolot Turkish Airlines przygotowuje się już do lądowania w całkowitych ciemnościach na pasie lotniska w Irbilu, stolicy irackiego Kurdystanu. Nareszcie...

Poprzedni nasz postój, kilka godzin wcześniej, w Turcji, trwał długo. W pełni nocy, niczym w biały dzień, mogliśmy podziwiać różnokolorowe lotnisko Istambułu z jego labiryntami alejek handlowych i bramek zabezpieczających. Wszyscy członkowie naszego zespołu rozsiedli się potem na krzesełkach krytych białym skajem w kawiarni, która mimo późnej pory nadal była czynna. Ja zaś przyglądałem się ich twarzom, pełen uznania dla osób, które, lekceważąc niebezpieczeństwo, zgodziły się wyruszyć wraz ze mną w tę niebezpieczną podróż.

Oskar, nasz kamerzysta, pochodzi z Kostaryki. Wiktoria, dziewczyna z Gwatemali, jest fotografką, razem prowadziliśmy przesłuchania świadków zagłady Romów. Dwaj kuzyni Zahera, Rebar i Sebar, rozłożyli na stoliku mapę Syrii i Iraku; pokazują Valy’emu, gdzie znajdują się największe miasta proklamowanego kalifatu. Zaher patrzy na mapę nieco roztargnionym wzrokiem. Ja zaś, ze spojrzeniem utkwionym w dali, rozmyślam nad tymi miesiącami, które upłynęły. Nie jest łatwo skompletować taki zespół; pytanie „Czy chcesz wyruszyć z nami do Iraku?”, wywoływało poważny lęk.

Czas płynął powoli. Patrzyliśmy jakby niewidzącym wzrokiem na tysiące pudełek ze wschodnimi smakołykami wszelkiego rodzaju, ułożonych starannie na specjalnych stojakach. Naprzeciwko luksusowe towary, jakie można znaleźć na wszystkich lotniskach świata, połyskiwały w intensywnym oświetleniu. Cartier, Hugo Boss, Clarins...

Nazwy wytwornych firm prowadzą podróżującego w świat znanych perfum, alkoholi i papierosów, gdzie każdy może przechadzać się jak w mieście, którego ulice i zaułki dobrze rozpoznaje.

Podczas lotu do Irbilu prawie nie rozmawialiśmy, senne powieki opadały. Wymiana słów była niepotrzebna. Każdy dobrze wiedział, co myśli jego sąsiad: wyruszamy, żeby ocalić głosy, spojrzenia, gesty, ocalić wspomnienia po ofiarach eksterminacji Jezydów zorganizowanej przez terrorystów z ISIS. Byliśmy świadomi odpowiedzialności, która spoczywała na naszych barkach. Kiedy braterstwo zobowiązuje do czynu wobec bliźniego, życie staje się ryzykiem.

W tej chwili nie ma happy endu, nie ma żadnego superbohatera, który by zatrzymał rękę morderców. Są tylko historie przekazywane szeptem, pełne łez i krwi, są twarze o błędnym spojrzeniu, ściemniałym od bólu i strachu.

Samolot zaczyna schodzić do lądowania. Pochylam głowę, chcąc dojrzeć to, co widać za okienkiem. Siedzę od strony korytarza, co daje mi złudzenie możliwości poruszania się, ale nie ułatwia obserwacji tego, co na zewnątrz. Wybór miejsca od strony korytarza wynika z mojego lęku przed zamkniętą przestrzenią. A za okrągłym okienkiem czarna noc, ani światełka. Natomiast wokół mnie zmęczone twarze, senne i milczące. Nawet biały czepek i kucharski fartuch, który ma na sobie jeden ze stewardów – co sprawia, że wnętrze samolotu przypomina latającą restaurację, nie są w stanie rozchmurzyć tych twarzy. Czy to nasze przeznaczenie? Mówimy „Kurdystan”, żeby nie myśleć „Irak”, ziemia wojny i ruin. Niektórzy powracają do kraju z miną, jakby otwierali drzwi swojego domu, w którym zabrakło już szczęścia przy rodzinnym stole.

Koła dotykają nawierzchni pasa, samolot leciutko podskakuje, zagłębiam się w fotelu, chcąc złagodzić nieprzyjemne uczucie spowodowane silnym hamowaniem. Wreszcie maszyna nieruchomieje, odpinam pas bezpieczeństwa i wszyscy kierujemy się w stronę wyjścia. W naszych bagażach kamery, mapy, materiały propagandowe ISIS, jednym słowem – jesteśmy dobrze przygotowani. Przynajmniej pod względem technicznym...

Po prawej stronie drzwi wyjściowych steward żegna nas z uśmiechem:

– Życzymy przyjemnego pobytu i do zobaczenia na pokładzie naszego samolotu.

Przepaść, jaka dzieli te zwyczajowe uprzejme słowa od rzeczywistości naszego „przyjemnego pobytu”, sprawia, że odpowiadam na nie z opóźnieniem. Załoga Turkish Airlines przygotowuje się już do następnego rutynowego lotu. Dla mnie i dla moich towarzyszy pozostaje sprawą oczywistą, że ponownie spotkamy się na pokładzie tego samolotu. Wreszcie odpowiadam z wymuszonym uśmiechem:

– Do zobaczenia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Fabryka terrorystów

Подняться наверх