Читать книгу Pura vida - Patrick Deville - Страница 5

Оглавление

w Morocco

Sto trzydzieści siedem lat później, w białej, wyłożonej terakotą sali baru Morocco, ubrana na czarno kobieta, z tyłkiem jak trzydrzwiowa szafa, przepycha się między stolikami i serwuje kawę stałym bywalcom, którzy spoglądają ponuro znad swoich filiżanek.

W pokoju na pierwszym piętrze hotelu Morgut wyobrażałem sobie nad ranem ostatnie dni śmiesznego i szlachetnego Williama Walkera. Z czołem przy szybie, z papierosem w dłoni, przypatrywałem się, jak nieuchronnie gaśnie uliczna lampa na dole, i wydawało mi się, że gdzieś już kiedyś widziałem ten sam typ latarni (kulistej, niezbyt praktycznej, oświetlającej ledwie samą siebie), choć obu tych miejskich urządzeń nie potrafiłem w żaden sposób ze sobą połączyć. Wyszedłem zatem po gazetę.

W każdym mieście na świecie lektura porannych gazet (stanowiąca od dwóch, powiedzmy, wieków codzienny rytuał oświeconej ludzkości, wierzącej, że pojutrze będzie lepsze od przedwczoraj) zdaje się zależeć od kilku stałych parametrów, takich jak przede wszystkim smak porannej kawy, marka pierwszego papierosa zapalonego w niezbyt oddalonej od centrum miasta uliczce – parametrów, które każdy musi zlokalizować sobie sam wedle całkowicie subiektywnych kryteriów.

Zamknąwszy oczy, siedziałbym teraz nad egzemplarzem „Matin du Sahara” rozpostartym na stoliku w kawiarni w Tangerze, gdzie pionowe żurawie przeglądają się w dokach, a popękany wałek chmur, z których spadają mewy, przygniata niebieskie sukno Atlantyku. Tyle że Managua nie jest portem. W lutym jest to miasto suche i zakurzone, smagane wiatrem znad jeziora Xolotlán, zamkniętego na horyzoncie barierą fioletowych wulkanów.

O siódmej rano taras baru Morocco jest już zacieniony i nie ma w nim prawie nikogo, podobnie jak na ulicy ciągnącej się wzdłuż pustego, porośniętego pachnącym miętą zielskiem placu, na którym stoi drewniana chatka, a uwiązany na postronku koń grzebie kopytami w piachu. W drzewach ćwierkają pomarańczowożółte ptaszki, których nazwy trudno spamiętać. Mogą to być chichiltotes pechimanchados (Icterus pectoralis) albo chichiltotes gorginegros. Sinusoidalna smużka pary unosi się znad gorącej kawy i piątkowego wydania „El Nuevo Diario” z piątku 21 lutego 1997 roku – „Un periodismo para el hombre nuevo”.

Dwie czarno-białe, umieszczone po przekątnej fotografie ilustrują tego ranka pierwszą stronę dziennika. Jedna, na górze po prawej, ukazuje uśmiechniętego Arnolda Alemana, niedawno wybranego prezydenta Republiki Nikaragui. Jest to pucułowaty, czarnowłosy mężczyzna w cienkich, posrebrzanych okularach. Uradowany prezydent przedstawił właśnie prasie drukowanej projekt liberalnych ustaw dotyczących telewizji prywatnych, które wsparły go w czasie kampanii. Druga fotografia, na dole po lewej, zapowiada wystawę sztuki japońskiej w Teatrze Narodowym imienia Rubena Darío. Rzeźba chińskiego boga Shoki (na zdjęciu), a pod spodem krótki komentarz: Artystyczny wizerunek bóstwa, które leczy wszelkie choroby, w tym AIDS.

Obok fotografii Arnolda Alemana, prezydenta Republiki Nikaragui i późnego następcy na tym stanowisku Williama Walkera, trzeci wielki tytuł dnia, bez zdjęcia, dotyczy śmierci ośmioletniego dziecka z rąk pewnego szesnastolatka w Matagalpie na północ od Managui, w kierunku granicy z Hondurasem.

Zabiwszy chłopca dwudziestoma ciosami nożem, zaczął zakopywać jego ciało w ogrodzie, ale wcześniej zadał jeszcze dwanaście ciosów starszej, liczącej lat dwanaście siostrze ofiary. Szukające jedzenia dzieci przeszkodziły mu w popołudniowym oglądaniu telewizji, kradnąc kilka wiktuałów z lodówki.

Kilka lat temu przybyłem do Ameryki Środkowej z pomysłem opisania życia i śmierci Williama Walkera.

William Walker był dopieszczonym dzieckiem, które nigdy nie zaznało głodu. Dorastał w pierwszej połowie XIX wieku w Nashville w stanie Tennessee i wtedy to z wypiekami na twarzy odkrył poetów romantycznych, a zwłaszcza swego bohatera – lorda Byrona.

Śmierć dziewczyny o długich czarnych włosach, jego pierwszej i ostatniej miłości, pięknej Ellen Galt Martin, zmieniła bladego i ponurego młodzieńca w groźnego najemnika, którego jedyną obsesją – przez całe krótkie życie – było zostać prezydentem obojętnie jakiej republiki w obojętnie jakiej stolicy, w której mógłby sprawować swój urząd.

Był zatem krótko prezydentem Republiki Sonory, kamienistego terytorium, które wykroił sam dla siebie na mapie Meksyku, zdobywając je najpierw podczas trwającej kilka miesięcy i pełnej niepowodzeń ekspedycji, następnie zaś udało mu się zostać prezydentem Nikaragui, nieco dalej na południu, z podwójnym zamiarem wprowadzenia niewolnictwa i przekopania kanału łączącego dwa oceany.

Niemal natychmiast przegnany z Ameryki Środkowej przez koalicyjne wojska pięciu krajów, zaatakował Honduras i dokonał żywota rozstrzelany o świcie na plaży w Trujillo.

Pomysł mój jednak już na samym początku spełzł na niczym z następującego powodu: w rybackiej knajpce w salwadorskim porcie La Libertad spotkałem pewnego wieczoru starego, niezmiernie gadatliwego alkoholika, który twierdził, iż cierpi na amnezję.

Siedząc samotnie przy stoliku, z oczyma wbitymi w kilka porozrzucanych kartek papieru i czarno-białą fotografię kobiety o długich czarnych włosach, wyglądał jak zjawa w tym swoim brudnym płaszczu nieprzemakalnym i w czerwonej bejsbolówce z szerokim daszkiem na głowie. Mówił sam do siebie, coraz głośniej i głośniej, od czasu do czasu sięgając po kartkę lub fotografię, częściej zaś po szklaneczkę. I ten facet o smutnych oczach, wielkiej końskiej głowie, z siwymi włosami – uwolniony z więzów Historii woskowy duch – który twierdził przy okazji, że nazywa się Victor, sprawiał przecież wrażenie kogoś poczciwego, kogoś, kto mógł być przypadkowo ocalałym sandinistą. Ów przegrany człowiek, którego niejasna przeszłość pogrążyła się już w odmętach Pacyfiku, mówił, że pewnego ranka obudził się na plaży w Panamie, obok leżącej teraz na krześle plastikowej walizeczki, w której przechowywał kilka pamiątek po dniach, co odeszły, i tę fotografię nieznanej kobiety.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Pura vida

Подняться наверх