Читать книгу Krwawa Luna - Patrycja Bukalska - Страница 4

Оглавление

Rozdział 1

Jagielnica/Topolnica – początki

Na początku nie było jeszcze „Krwawej Luny”. Była Julia. Ewentualnie Luna – bo nie był to bynajmniej partyjny pseudonim, lecz imię używane niekiedy przez rodzinę, bliskich i samą Julię. Tak się czasem podpisywała, tak mówili o niej później towarzysze w partii. Była też nazywana Babcią Luną.

Julia, Luna, Julia, Luna. Dwie wariacje imienia tej samej osoby. Nie ma w tym krwi. Jest coś ulotnego, kobiecego. Ciekawe, dlaczego rodzice – Herman i Berta Preiss – takie imię wybrali dla pierworodnej córki. Czego jej życzyli? Dużo miłości?

Julia.

Staram się myśleć: Julia, bo Luna zbyt blisko jest Luny „Krwawej”, a ja chcę zobaczyć dziewczynę, jeszcze młodą i lekką. Obrać „Krwawą Lunę” z warstw ciemnych doświadczeń i złych decyzji, jak cebulę ze skórki. Zobaczyć, kim była na początku.

Julia Preiss, potem – po mężu – Brüstiger.

A może Julia Prajs, po mężu Bristiger? Lub Brystygier? Brüstiger?

Ileż jest wariacji jej nazwiska.... Nawet w partyjnych papierach wersji jest kilka. To więcej niż tylko kłopot z umlautem ü... To jakaś wieczna niestałość, zmiana, pozory. Na jej wizytówce – którą sama dla siebie zamawiała – napisano: „dr. Julja Bristiger”. Ale w dokumentach raz jest Bristiger (1944 rok), raz Brystygierowa i Brystiger (1949 rok), a jeszcze później Bristyger (1954 rok). Kiedy sama stała się obiektem inwigilacji w latach 60., ktoś poirytowany dopisał w dokumentach sprawy: „prawidłowa pisownia nazwiska brzmi: Bristiger-«PREISS»”.

Różnie pisała nazwisko po mężu, różnie też swe panieńskie (Prajs lub Preiss). Właściwie to jedynie Luna jest stała. Imię też można zmienić – Julia zmieniła imiona swoich rodziców, lata po ich śmierci, już w komunistycznej Polsce. Henryk widać brzmiał lepiej niż Herman, a Izabela podobała jej się bardziej niż Berta.... Nazwisko też nie jest wieczne. Jednak gdzieś tam, pod kolejnymi warstwami imion, nazwisk i słów, jest człowiek ze swoją historią.

Raj na Podolu

W pudle Teresy są mapy – Lwowa i Kresów. Notatki o korzeniach rodzin Brüstigerów i Preissów. Wykaz lwowskich adwokatów. Dwie fotografie. Drzewo genealogiczne. Nazwiska: Preiss, Salzberg, Teich... Imiona: Hanna, Izak, Marjem... Daty narodzin i śmierci. Wszystko, co prowadzi do Julii z Jagielnicy, małego miasteczka leżącego w połowie drogi między Tarnopolem a Czerniowcami, raz bliżej, raz dalej granicy państwowej, zależnie od tego, jak zmieniała ją historia.

Julia urodziła się 25 listopada 1902 roku w Stryju, ale to w Jagielnicy się wychowała. Jej dzieciństwo i młodzieńcze lata przypadły na niespokojny czas w niespokojnym regionie, ale z okruchów wspomnień, które znalazły się w jej opowiadaniach, widać, że tamten świat wraca do niej w obrazach nieco za ładnych, prześwietlonych słońcem, przywołanych nutą zapachu czy jakimś nieznaczącym szczegółem. Jest w nich dziewanna – skromna, niepozorna roślina, o aksamitnych, osrebrzonych liściach i delikatnych, drobnych kwiatach.

„Zawsze urzekała mię czy to kłosem smukłym, czy gorącą żółtością i utajonym zapachem, czy po prostu młodopolszczyzna nazwy rzucała na roślinę swe uroki. «Strzeliste świece, słońcem płonące» – pisałam o kwiecie dziewanny w latach, kiedy dziewczęta zapisują poematami marginesy szkolnych zeszytów...” – tak dziewannę wspominała Julia w opowiadaniu zatytułowanym Morze. Dziewanna mogła jej szczególnie zapaść w pamięć, bowiem ma właściwości lecznicze, może jej ususzone kwiaty wykorzystywał ojciec aptekarz. Może sama chodziła je zbierać – tak jak trzeba, wcześnie rano, zanim wyschnie rosa (mnie w każdym razie tak właśnie uczono).

Są i inne kwiaty, których różnorodność, barwy i odcienie zapamiętała:

„[...] Jeśli pójść nieco wyżej w górę, natrafia się na skąpo rozsiane ziele, mocno uczepione pochyłości gruntu, takie jak u nas trzewiczki, cypropedium, o tym samym podolańskim fiolecie, i kwiatki małe liliowe, które kiedyś na swój prywatny użytek nazwałam «rajskie» [...]. I ruda szczotka bodiaków, rozdrapująca wyschłe zbocze, a jeśli wejść między bodiakowate osty, i one odsłaniają kształt różny i barwę – wszystko znajome. A więc są i te z buraczkowatym łebkiem, i te z puchem wełnistym lila, i szarozielone, gwiazdkowate, i żółte, wywiędłe, składem kwiecia przypominające zasuszone szarotki”1.

W tamtym czasie, wypełnionym podziwianiem „rajskich” kwiatków i pisaniem sentymentalnych wierszy, nikt nie przewidziałby przyszłości, jaka czeka tę młodą kobietę. Pewnie miała marzenia, snuła dziewczęce plany – może nawet odważne i rewolucyjne, ale na pewno nie mroczne. Jagielnica była dobrym miejscem do życia i czasy też były dla Julii dobre. Dlatego, choć po wyjściu za mąż zamieszkała we Lwowie, a w czasie II wojny światowej wyjechała dalej na wschód i do Jagielnicy już nigdy nie wróciła, to jednak wciąż w niej tkwiły tamtejsze kępy ożyn (czyli jeżyn) i głogów, i kukurydza na „przygórkach”, zielone parowy i jary z szemrzącymi strumieniami. Ścieżki wśród pól, cienie w wąwozach. Małe miasteczko, rzucone gdzieś na południu dawnej Galicji Wschodniej, a obecnej Ukrainy. Położone wśród łąk i pól, z kiepskimi drogami i małymi domkami, trochę na uboczu, ale na tyle blisko głównego traktu, by nie móc się schować przed wielkim światem i wielką historią.

Miasteczko

Przed wojnami – tą pierwszą i tą drugą – życie w Jagielnicy toczyło się utartym rytmem, takim samym jak w setkach podobnych miasteczek, w których pierwsze i ostatnie słowo należało do burmistrza, poczmistrza i aptekarza, proboszcza, popa i rabina. Był tam niewielki rynek i stały pobielone chaty z kolorowymi malwami rosnącymi pod oknami i pękami tytoniu suszącymi się pod dachem.

Na początku XX wieku Jagielnica liczyła niespełna trzy tysiące mieszkańców: Polaków, Ukraińców, Żydów. Kościół, cerkiew greckokatolicka i synagoga dzieliły między siebie przestrzeń; usadowiły się w trzech rogach trójkąta – cerkiew i kościół nieco wyżej, na łagodnym wzniesieniu, ale i synagogę widać było już z daleka. Obraz miasteczka dopełniały: żydowska łaźnia, poczta, urząd miejski i ochotnicza straż pożarna. Jeden lekarz – doktor Prószyński, dwie akuszerki – pani Katz (to ona zajmie się Julią, gdy ta zacznie rodzić) i pani Głuszko oraz aptekarz – Herman Preiss (ojciec Julii). Fryzjer, młynarz, kilku rzeźników. Restauracja i wyszynk. Niewielka mieścina, uśpiona kurzem unoszącym się z dróg i miodowym zapachem dziewanny.

Spokojne życie w Jagielnicy zmieniła budowa linii kolejowej Czortków–Zaleszczyki i otwarcie fabryki tytoniu.

„[...] Dawniej inne były czasy. Żyli ludzie bez «zamku». Robili na swoim, robili na pańskim, życia w spokoju dożywali. Dopiero potem się zmieniło... A zaczęło się wszystko od tej żelaznej drogi. Młynarz, u niego wtedy Antonina służyła, jeździł z księdzem dziekanem i wójtem aż do Wiednia, żeby cesarz nie pozwolił puszczać przez Topolnicę parowej kolei. Bo wtedy mieli szyny żelazne puszczać przez pola. Ludzie nie chcieli, bo węgiel z parowego wozu ziemię zatruwa dokoła. Nie pomogło. Posadzili szyny popod las, poprzez nagórzanieckie pola, miastu pod nosem.

Nie minął rok i zaczęło się z «zamkiem». Hrabia sprzedał zamek cesarzowi. Od wiek wieków stał ten zamek z wyszczerbionymi murami, stał i nic. A jak hrabia sprzedał, zaraz zaczęli tam fabrykę stawiać. Antonina pamięta, co starzy ludzie wtedy przepowiadali. Że z tej fabryki, co ją w zamku stroić mieli, nieszczęście przyjdzie dla tutejszego narodu. Tutaj ludziom i bez fabryki dobrze. Starzy ludzie swój rozum mieli”2.

Tak o swoim rodzinnym miasteczku pisała Julia w swej pierwszej powieści Krzywe litery. Nie ulega bowiem wątpliwości, że powieściowa Topolnica to w rzeczywistości wierne odbicie Jagielnicy... Oddajmy ponownie głos autorce:

„Najpierw, kiedy postawili sortownię, nic złego w tym jeszcze widać nie było. Tylko trochę hałasu, brudu i smrodu. Chociaż nie. Już wtedy nie było to, co kiedyś... [...] Po sortowni w ruch puścili suszarnię, fermentownię, a potem jeszcze cygarnię. Tam teraz najtrudniej się dostać. A na początku? Boże! Prosili. Nikt nie chciał robić w «zamku». Wstyd było gospodarskim córkom włóczyć się po fabryce jak jakim żołnierkom. Co innego wyjść na pański łan razem z gromadą. Zimą można pierze brać do domu od kulawego Żyda Rachmila i drzeć po pół centa za funt. Można robić przy kożuchach... Ale robić w fabryce? Przeciwko to przystojeństwu ludzkiemu”3.

Julia nie mogła co prawda pamiętać tych znaczących w życiu miasteczka wydarzeń, bo zarówno do budowy linii kolejowej przez Jagielnicę, jak i do założenia fabryki tytoniu doszło jeszcze przed jej narodzinami, ale słyszała zapewne opowieści ludzi o „starych, dobrych czasach”. Wschodniogalicyjskie Koleje Lokalne zostały wybudowane w latach 1896–98 i były kolejnym etapem rozbudowy imponującej sieci kolejowej we wschodniej części Galicji. Odcinek Biała Czortkowska–Zaleszczyki przez Jagielnicę i Tłuste o długości pięćdziesięciu jeden kilometrów został uruchomiony, wraz z dwoma innymi, w listopadzie 1898 roku. Natomiast zamek, który od XVI wieku górował nad miasteczkiem, Antoni Lanckoroński sprzedał rządowi austriackiemu jeszcze wcześniej, bo w roku 1817. Rzeczywiście – dokładnie tak, jak opisała to Julia w swej książce – utworzono w nim dużą fabrykę tytoniu, która działała również po wojnie.

Natomiast opisane w Krzywych literach skomplikowane relacje narodowościowe – Polaków, Ukraińców, Żydów – oraz burzliwy czas I wojny światowej, ukraińskiego przebudzenia narodowego i gotującej się tuż obok komunistycznej rewolucji – Julia mogła już zobaczyć na własne oczy, nawet jeśli część wojny spędziła wraz z rodziną w Wiedniu. Była już wtedy nastoletnią dziewczyną, ciekawą świata i polityki.

Powieściowa Topolnica jest swego rodzaju galicyjskim mikrokosmosem czasu I wojny światowej, odbijającym wszystkie rodzaje poglądów, postaw i decyzji. Jagielnica była jednak dla Julii czymś więcej niż tylko inspiracją w literackim debiucie. Być może właśnie to miejsce – kiedyś idylliczne i rajskie, później rozdarte polsko-ukraińsko-żydowsko-radzieckimi konfliktami – zaważyło na kształtowaniu się jej lewicowych poglądów. Przede wszystkim jednak Jagielnica pozostała dla niej domem, miejscem pięknym, bezpiecznym – bo to tam przyjechała ze Lwowa, gdy jako dziewiętnastoletnia zaledwie dziewczyna miała zostać matką. W aptekarskim domu jej rodziców 1 sierpnia 1921 roku urodził się jej jedyny syn, Michał. Poród przyjęła miejscowa akuszerka Debora Katz.

Rodzina

Julia była pierwszym dzieckiem Berty z domu Salzberg i Hermana Preissa, zasymilowanych polskich Żydów. Poza Julią urodziło się im troje dzieci: Jerzy (później zwany też Otto lub Oton), Olga i Feliks. Jeszcze na długo przed wybuchem II wojny światowej rodzeństwo wyjedzie z Polski do Francji i tam się osiedli. Julia – przynajmniej oficjalnie – nie będzie miała z nimi kontaktu aż do lat 70. Z braćmi i siostrą łączyły ją jednak lewicowe poglądy: Olga z Francji pojechała do Hiszpanii, by wspierać republikanów w czasie wojny domowej. Najmłodszy brat, Feliks, był w latach 30. członkiem Komunistycznego Związku Młodzieży Białorusi Zachodniej. Później – podobno – stał się trockistą (Julia musiała się zresztą z tego powodu gęsto tłumaczyć w latach 40.). Niespokojny duch, w czasie II wojny światowej działał ponoć we francuskim podziemiu. Jerzy, który został muzykiem, był chyba z nich wszystkich najspokojniejszy. Z Jagielnicy wyjechał jako pierwszy z rodzeństwa, w 1922 roku, aby w Berlinie studiować u jednego ze znanych skrzypków. Potem przeniósł się do Paryża. Po kilku latach – prawdopodobnie z powodów materialnych – musiał wyjechać do Afryki, gdzie zarządzał dużym hotelem. Przeżył tam całą wojnę, po zakończeniu której wrócił do Francji.

Rewolucyjnych poglądów młodzi Preissowie nie wynieśli z domu – ich ojciec był statecznym aptekarzem, zaś sama Julia określała swoje pochodzenie jako drobnomieszczańskie. Obydwoje rodzice, Berta i Herman, pochodzili ze Stryja, tam się pobrali w 1902 roku i jeszcze w tym samym roku doczekali się narodzin pierwszej córki. Rok wcześniej Herman ukończył w Czerniowcach farmację.

Jakiś czas po ślubie Preissowie osiedlili się w Jagielnicy, gdzie prowadzili aptekę. Dom, w którym się mieściła, był duży – na tyle, że swobodnie można było go podzielić na część prywatną oraz apteczną. W tej prywatnej stał fortepian. W domu Julii ceniono i wykształcenie, i muzykę, a jej rodzice jeździli na koncerty do Lwowa.

W piwnicy domu mieściło się aptekarskie laboratorium – z probówkami, moździerzem do rozcierania preparatów, słoiczkami i buteleczkami. Jednego dnia przynosiło się receptę, a następnego lek był gotowy do odebrania. Herman cenił swój fach i ciężko przeżył chwilę, gdy zaczęły pojawiać się w sprzedaży gotowe preparaty farmaceutyczne. Nie chciał być tylko sprzedawcą różnych masowo produkowanych pudełek przez hurtownię, czuł się specjalistą, który wie, jak pomóc klientowi i sporządzić potrzebny mu lek. W tej swojej niechęci do gotowych leków jest uderzająco podobny do aptekarza Ludwika Nossa z Krzywych liter, który tak oto został opisany przez Julię:

„[...] kochał swój zawód. Zadowoleniem napełniał go szacunek pomieszany z lękiem, odbijający się na twarzach ludzi na widok tajemniczych szafek aptecznych, butli z dziwnymi napisami, szuflad o drażniących zapachach, w których zaklęte było ich zdrowie. Na szybach wejściowych do apteki widniały na matowym szkle sylwetki boga Eskulapa z laską w ręku, dookoła której owijał się mądry wąż, i bogini Egei z czarą, napełnioną czarodziejskim płynem życia. W swym czarnym kitlu czuł się aptekarz Ludwik Noss kapłanem mądrego boga i dobrej bogini. Dlatego też bolał nad upadkiem aptekarskiego zawodu. [...] Apteki coraz bardziej zamieniają się w zwykłe kramiki, w punkty sprzedaży fabrycznych «specyfików». Handlem Ludwik Noss pogardzał. Handel – to żydowskie szacherki, niemieckie frymarczenie, ostatnio zaś panowie «Ukraińcy» chwytają się tego oszukaństwa. Uczciwy Polak nie plami się handlem. Uczciwy aptekarz handlem się brzydzi.

Inaczej ma się rzecz z opłatą za przyrządzanie lekarstw. To nie ma z handlem nic wspólnego. Aptekarz Noss cenił sobie wielce taksę aptekarską, której tajniki niedostępne były dla profanów. Objęty taksą skomplikowany system opłat za wykonywaną pracę dawał mu satysfakcję daleko szerszą, niż dać mogą zwykłe korzyści materialne. Każda najdrobniejsza czynność, wykonana ręką aptekarza, była skrupulatnie wzięta pod uwagę i oceniona jako odrębny wkład w dzieło. Każdy ruch aptekarza był potraktowany tak, jak na to zasługuje, jako odpowiedzialny akt. A więc taksa przewidywała oddzielną opłatę za odważenie odpowiedniej ilości proszku, zmieszanie go w moździerzu z innymi ingrediencjami, za podzielenie na równe części, za wsypanie do papierowych kapsułek, za nalepienie sygnaturki i za wiele jeszcze innych czynności, koniecznych dla wykonania recepty. Oto jak ceni się rzetelne aptekarskie rzemiosło”4.

O matce Julii nie wiadomo zbyt wiele – poza tym, że była dość tęga i miała w sobie mnóstwo serdeczności. Swoim dzieciom, a później wnukowi, stworzyła ciepły, rodzinny dom. Na zdjęciu wygląda jak jedna z tych szczęśliwych, radosnych kobiet, które nie zadręczają się codziennymi przeciwnościami losu, lecz z natury są ciepłymi optymistkami. Ciepła – to najtrafniejsze określenie Berty. O Hermanie – poza jego poglądami na gotowe leki – też wiadomo raczej mało. Na zdjęciu wyciągniętym z pudła Teresy wygląda jak typowy przedstawiciel ówczesnej klasy średniej – bródka, lekko podkręcone wąsy, biała koszula, bystre spojrzenie. Musiał jednak być człowiekiem pogodnym i wesołym. Inaczej nie śmiałby się tak, jak na jedynym ocalałym zdjęciu z wnukiem – uwieczniono ich obydwu rozbawionych i szczęśliwych po przedstawieniu szkolnego teatrzyku.

Berta i Herman nie byli religijnymi Żydami. Do synagogi chodzili rzadko, choć na Chanukę w domu zawsze zapalano świece. Z czasem z żydowskich zwyczajów zostało coraz mniej. Julia deklarowała się już jako osoba niewierząca.

Spokojne – a zapewne i w miarę dostatnie – życie Preissów w Jagielnicy przerwała I wojna światowa. Niespokojny czas postanowili przeczekać w Wiedniu, gdzie mieszkała Paula, siostra Berty (czyli ciotka Julii), razem ze swoim mężem Moritzem Rosensteinem. W stolicy Habsburgów mógł im także pomagać wujek, doktor Jakub Zobel. Kilkadziesiąt lat później, w 1948 roku, Julia będzie musiała go wymienić wśród „krewnych żyjących za granicą” w ankiecie personalnej dla Urzędu Bezpieczeństwa. W PRL-u krewny za granicą nigdy nie wyglądał dobrze w kwestionariuszach, i może dlatego, pisząc o wujku Zoblu, Julia dodała skrzętnie, że nie ma on majątku, jest (był?) za to członkiem Komunistycznej Partii Austrii i aktywistą MOPR-u[*] (Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom).

W czasie wymuszonego przez wojnę pobytu w Wiedniu Julia uczęszczała do gimnazjum. W latach 1916–17, a zatem prawdopodobnie właśnie w Wiedniu, należała do syjonistycznego ruchu skautowego Haszomer. Być może właśnie tam – oraz pod wpływem zaangażowanego wujka – zaczęła się jej fascynacja komunizmem.

Kataklizmy małe i duże

Po wojnie Preissowie wrócili do Jagielnicy, do swojej apteki. Życie w miasteczku toczyło się dalej, jednak już inaczej.

I wojna światowa wykreśliła na nowo mapę Europy. Austro-Węgry się rozpadły, Polska odzyskała niepodległość, a wraz z nią i wschodnią Galicję (choć wówczas status tych terenów nadal się ważył). Zmiany dotknęły też małą Jagielnicę. I choć dotąd wielu mieszkańców miasteczka starało się spokojnie przetrwać kolejne przemarsze wojsk, zmieniających się komisarzy i zarządców, to teraz wydawało się, że można już wyglądać nie tylko końca wojny, ale i nowego początku. Tak opisywała te dylematy Julia w Krzywych literach, posługując się postacią cichego poczmistrza Altmajera:

„Tym razem, kiedy wojska polskie pojawiły się w Topolnicy po rozbiciu Ukraińców, powiedział sobie poczmistrz Altmajer: «Trzeba się jednak na coś zdecydować. Przeczekałem c.k. monarchię, przeczekałem cierpliwie Ukrainę, teraz przychodzi Polska. Trzeba dobrze rozważyć, co dalej». Ważył wszystkie racje: wychodziło bezspornie, że alianci nie dopuszczą do tego, żeby tu zapanowała bolszewia. Ukraina także nie wchodzi w grę, komu to potrzebne? Wprawdzie ostatnio powzięta przez aliantów decyzja oddaje Galicję Wschodnią tylko czasowo pod zarząd polski – tylko na dwadzieścia pięć lat, ale wiemy, co to znaczy. Czasowo – bagatela! Więc skoro ma pozostać tu Polska, trzeba się odpowiednio ustawić”5.

Preissowie się nie „ustawiali”, po prostu starali się żyć jak wcześniej, czyli spokojnie prowadząc aptekę. Wkrótce po wojnie i tuż po ukończeniu szkoły w 1920 roku Julia, ich najstarsza córka, wyszła za mąż. Rok później na świat przyszedł wnuk; młodsze dzieci też dorastały. Przez chwilę mogło się wydawać, że oto teraz znów wszyscy zaczną żyć tak, jak żyli od pokoleń – po prostu pracując, dbając o rodzinę i własną dobrą opinię. Była to jednak nadzieja złudna, bo nowe światy zwykle niosą z sobą nowe porządki i wyzwania – jak zauważa w powieści poczmistrz Altmajer: „Coś pękło w tym świecie i nie da się już skleić”. Niepokój ominął Hermana i Bertę, ale już nie ich dzieci – w 1923 roku zbuntowana Julia odeszła od swojego męża, zaś pozostała trójka rodzeństwa kolejno emigrowała z Polski. I tak Berta i Herman zostali sami w swojej aptece w Jagielnicy, mierząc się z każdym dniem po swojemu. Być może nawet wierząc, że kiedyś znów wszystko będzie takie jak należy.

W 1936 roku opuścili Jagielnicę. Nie wiadomo, co ich skłoniło do podjęcia tej decyzji – możliwe, że mieli kłopoty finansowe, w każdym razie albo sprzedali, albo wynajęli aptekę i zamieszkali we Lwowie przy ulicy Domagaliczów. Dołączył też wtedy do nich syn Julii, Michał, uczeń lwowskiego liceum, który wcześniej mieszkał na stancjach. Przez lata, jakie pozostały do wybuchu wojny, to oni się nim zajmowali – Julia siedziała w więzieniu, a jego ojciec zmarł kilka lat wcześniej.

Letnie tygodnie 1939 roku upływały we Lwowie – podobnie jak w całej Polsce – pod znakiem przygotowań do wojny. Na początku sierpnia Wojewódzki Fundusz Pracy poinformował o przymusowej rejestracji obywateli w wieku od siedemnastu do sześćdziesięciu lat, zobowiązanych do świadczeń wojskowych. Rozgłośnia lwowska Polskiego Radia nadawała pogadanki o obronie przeciwlotniczej. W sklepach ceny szły w górę, z czym władze miasta próbowały walczyć za pomocą grzywien i kontroli. Problemem były zwłaszcza ceny mięsa, jednak lwowiacy wykupywali też cukier i sól. W ostatnich dniach sierpnia rozpoczęto kopanie rowów przeciwlotniczych. „Pracują wszystkie odłamy społeczeństwa lwowskiego bez różnicy narodowości i wyznania” – donosił „Dziennik Polski” 27 sierpnia6.

Trzydziestego sierpnia we Lwowie odbyła się defilada wojskowa. „Okrzykom na cześć armii polskiej i naczelnego wodza nie było końca. Na żołnierzy przez cały czas defilady sypał się z okien, drzew i chodników istny deszcz kwiatów. [...] Pod adresem żołnierzy padały ustawicznie okrzyki: «wracajcie zdrowi», «pójdziemy wszyscy wkrótce za wami»” – entuzjastycznie pisano w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”. I dalej: „[...] Na olbrzymiej przestrzeni od hotelu George’a aż do Teatru Wielkiego podniosło się w górę tysiące rąk, ślubując bronić Polski «do krwi ostatniej kropli z żył»”7.

Dzień później odwołano we Lwowie międzynarodowe zawody balonowe o Puchar Gordona Benetta – polska reprezentacja wygrała zawody w roku poprzednim i zgodnie z tradycją w 1939 roku miano je rozegrać w Polsce, właśnie we Lwowie. Miały się odbyć 3 września.

Nie wiadomo, jak w czasie okupacji radzili sobie rodzice Julii. Ona sama, jak zawsze, zajęta była swoją działalnością komunistyczną.

Zagłada

Ani Herman, ani Berta nie przeżyli wojny. W partyjnych ankietach Julia zawsze pisała krótko, że po wojnie już „nie żyli”. Matka zmarła trzy tygodnie przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku (była ciężko chora). Po śmierci żony ojciec Julii wyjechał ze Lwowa – ojciec i córka nie przypuszczali zapewne, że żegnają się po raz ostatni.

Herman zginął w jednym z małych galicyjskich miasteczek, zastrzelony przez Niemców podczas spędzania Żydów na rynek. Tak samo jak tysiące innych – zamordowanych, bo szli za wolno do pociągu, bo nie zmieścili się na podwodach, których używano do ich wywózki, lub nie wykonali jakiegoś polecenia. Lub po prostu bez powodu.

Zginęło też całe rodzeństwo jego żony, czyli wuj i ciotki Julii.

Lola mieszkała w Stryju i tam zginęła od razu po wkroczeniu Niemców w 1941 roku.

Fila mieszkała na Bukowinie w miasteczku Łukawiec, zginęła w 1942 roku w obozie na Zadniestrzu.

Maks mieszkał wraz z rodziną – żoną Sonią i dwójką dzieci – we Lwowie. Wszyscy zginęli w 1942 roku w Mikołajewie pod Lwowem.

Paula, która gościła Julię w czasie I wojny światowej w swoim domu w Wiedniu, przetrwała aż do 1943 roku, kiedy zginęła w obozie Stara Gradiška[**] na terenie obecnej Chorwacji.

Najmłodsza z sióstr Salzberg, Hala, zginęła wraz z mężem w 1942 roku, tam gdzie mieszkali – w miasteczku Skałat koło Tarnopola.

To fragment listy jednej rodziny i ogrom Zagłady, o którą Julia jedynie się otarła. Jak w wielu innych żydowskich rodzinach była jedną z nielicznych ocalałych. Śmierć rodziców – tak samo jak kwiaty z Jagielnicy – zaległa pod jej skórą, by po latach pojawić się w jej twórczości pisarskiej.

„Rodzice moi wtedy już nie żyli. Zginęli w poprzedniej akcji. Właściwie to było tak: Żydom kazano zgromadzić się na rynku, skąd mieli być wywiezieni do obozu, a ojciec mój i matka jakoś nie wyszli na czas czy coś takiego, może nie zdążyli, a może po prostu nie chcieli, dość, że sam komendant, który kierował akcją, zobaczył ich w ogrodzie, zobaczył, poznał i z miejsca zastrzelił”8.

– tak zaczyna się jedno z jej opowiadań.

Gdy Niemcy zaatakowały ZSRR, Julia pożegnała się we Lwowie ze swoim synem Michałem. On wyjeżdżał z miasta, ona jeszcze w nim zostawała. Żadne z nich już nigdy do Jagielnicy nie wróciło.

PRZYPISY

1 Julia Prajs, Morze, w: Znak H, Czytelnik, Warszawa 1962, s. 53.

2 Julia Prajs, Krzywe litery, Czytelnik, Warszawa 1960, s. 7–8.

3 Tamże, s. 8.

4 Tamże, s. 85–87.

5 Tamże, s. 397.

6 Agnieszka Biedrzycka, Kalendarium Lwowa 1918–1939, Universitas, Kraków 2012, s. 983.

7 Tamże, s. 983.

8 Julia Prajs, Butelka koniaku, w: Znak „H”. Czytelnik, Warszawa 1962, s. 69.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

[*] MOPR powstała w 1922 r. w Moskwie. Była organizacją społeczną, podporządkowaną Międzynarodówce Komunistycznej i podzieloną na sekcje krajowe. Jej zadaniem była pomoc więźniom politycznym i ich rodzinom, a także ukrywającym się lub szykanowanym działaczom komunistycznym (przyp. aut.).

[**] Obóz w Starej Gradišce powstał w 1941 r. jako podobóz obozu koncentracyjnego w Jasenovacu. Przebywały w nim serbskie, romskie i żydowskie kobiety i dzieci (przyp. aut.).

Krwawa Luna

Подняться наверх