Читать книгу Tęgoryjec - Patryk Bogusz - Страница 5

1.
Dzieciństwo i dylemat wagonika

Оглавление

Podobno ludzie nie rodzą się źli. Skoro tak, to nie mogą się rodzić również dobrzy. Są po prostu nijacy. Nudni i bezwartościowi. Tak przynajmniej mówią niektórzy. Ja twierdzę inaczej – ludzie rodzą się z jakimiś uwarunkowaniami. Tak było ze mną. Urodziłem się zły. Nie zły w sensie obrażony, ale z osobowością zepsutą tak jak cerą w wieku dojrzewania. Nie chcę tu na nikogo zrzucać winy, ale faktem jest, że nie miałem łatwego dzieciństwa. Nigdy nie poznałem biologicznego ojca, a matka sama nie wiedziała, kim on jest.

Pewnej nocy, jako młódka szukająca wsparcia w męskich ramionach, udała się do okolicznego baru, a że była atrakcyjną kobietą, ze wszystkimi wypukłościami, które tak przyciągają samczą uwagę, to wielu amantów stawiało drinki. Mama miała słabą głowę i szybko urżnęła się w trzy dupy.

Bar prowadził jednoręki Henryk. Podobno odcięto mu lewą rękę za długi karciane, ale to mogła być tylko plotka, gdyż wielu wskazywało na jego hobby – majstrowanie przy samochodach – i według tej wersji Fiat 125p miał spaść z lewarka wprost na kończynę, miażdżąc ją razem z marzeniami Henryka o praktykowaniu jako mechanik samochodowy.

Jednoręki lubił moją mamusię i próbował uchronić dziewczynę przed utratą dumy czyli cnoty. Dlatego też, wedle zeznań świadków, jak i jego samego, kiedy zorientował się, że z mamą jest źle, zaprowadził ją na zaplecze i zamknął w magazynku.

Wszystko z troski o kobiece bezpieczeństwo. Poza dwiema starymi dziwkami mamusia była jedyną przedstawicielką płci pięknej tamtej nocy, zatem stanowiła nie lada atrakcję dla zgrai pijanych wieśniaków.

Musicie zrozumieć, że w tamtych latach, a był to początek lat dziewięćdziesiątych, w kraju nie znano jeszcze feministycznej poprawności, a w związku z tym nie uważano, że kobieta ma prawo odmówić odbycia stosunku, a już na pewno nie komuś, kto zainwestował w nią ileś tam drinków.

W małych miasteczkach, takich jak Czarne, nie myślano nawet o paradach kobiet przebranych za waginy, krzyczących o prawie do swych macic. Macice należały do ich mężów. Kobiety pracowały w sklepach, pomagały na polu, ale przede wszystkim karmiły dzieci, prały, sprzątały i dawały się pokryć wieczorem.

Tu można postawić sobie pytanie, co moja mama, jako młoda dama na wydaniu, robiła w spelunie pełnej pijaków i podejrzanego elementu. Według jej wspomnień tamtego dnia nakryła pewnego młodzieńca (którego miłowała) ze swoją przyjaciółką. Mama podchodziła bardzo tradycyjnie do rozłożenia nóg przed mężczyzną, mianowicie chciała po ślubie. Niestety młodzieniec, który zawrócił jej w głowie, miał trochę inne zdanie i w związku z tym poszedł do dziewczyny, która wiedziała, jak przykuć męska uwagę.

Mama już od dawna przeczuwała, że przyjaciółka ma chrapkę na Rafała, ale wierzyła w zapewnienia młodzieńca, że utrzyma do ślubu ptaszka w gaciach. Młoda dama dumnie kroczyła przez miasteczko z pierścionkiem zaręczynowym na palcu, kiedy spotkała życzliwą duszyczkę – brzydkiego Tadka (a przydomek „brzydki” nie był przesadzony), kochającego się skrycie w mamie. Gdy zauważył, jak Rafał z winem i kocem biegnie w stronę lasu, a chwilę później dostrzegł Zuzannę idącą w tym samym kierunku, to szybko dodał wszystko do siebie i postanowił uprzejmie donieść swej miłości o krzywdzie, jaka ją dotyka.

Mama wiedziała nawet, o którą polanę chodzi, bo młodzieniec nie raz próbował tam dostać to, co po ślubie miało być dane. Gdy pobiegła w magiczne miejsce, gdzie spędzili razem niejeden piknik, zobaczyła przyjaciółkę ujeżdżającą jej narzeczonego jak kowboj dzikiego konia na amerykańskich westernach.

Mama obrzuciła ich wyzwiskami i machnęła za siebie pierścionkiem. To był koniec wielkiego uczucia, a ona sama poznała brutalną prawdę, że każda miłość przegra z atrakcyjną i chętną dupą.

Zraniona i upokorzona wylądowała w szemranym barze, do którego nikt porządny nie zaglądał. Zasnęła snem pijaka między beczkami z piwem, na kartonach. Niestety kilku zakapiorów zorientowało się szybko, że zniknęła im gdzieś dama, a żaden nie zarejestrował, żeby opuściła lokal, bo wtedy pewnie poszliby za nią i wrzucili w krzaki.

Jednoręki przekonywał, ile mógł, że już jej nie ma, ba, nawet zaproponował kolejkę na koszt baru, ale to nic nie dało. Zaczęli szukać. Chcieli wejść na zaplecze. Henryk stawiał opór, ale z jedną ręką nie było to łatwe. W końcu uległ po otrzymaniu ciosu butelką w głowę i oddał klucz.

Mężczyźni znaleźli śpiącą ofiarę. Zgwałciło ją jakichś piętnastu mężczyzn. Oczywiście nie wszyscy na raz, ustawili się w kolejce do pobicia seks-rekordu. Jedna ze starych dziwek wezwała policję, nie wiadomo, czy z chęci pomocy, czy z zazdrości.

Jestem zatem synem jednego z tamtych mężczyzn. Wszyscy mamusi bardzo współczuli, ale opinię miała już zszarganą i wiadomym było, że w rodzinnej miejscowości kawalera do ożenku nie znajdzie.

Jeszcze długo po wyjeździe była na językach wszystkich. Matka postanowiła urodzić bękarta, bo zabić to grzech. Dzięki jej dobremu serduszku przyszedłem na świat, za co świat ma prawo jej nienawidzić.

Zamieszkała w niedużej miejscowości niedaleko stolicy. Zbiorowy gwałt ani ciąża nic nie odebrały jej z urody, a wręcz przeciwnie, zatem szybko poznała mężczyznę, który był prawdziwym okrutnikiem nienawidzącym dzieci.

W pamiętniku matki lata później przeczytałem, że próbował mnie utopić jak kociaka. Wsadził do worka i wrzucił do okolicznego stawu. Mamusia właśnie wracała tamtędy z pracy, z której wyszła wcześniej ze względu na silne bóle brzucha. Pracowała jako sprzedawczyni w sklepie spożywczym, a że właściciel również nie był obojętny na matczyne wdzięki i smalił do niej cholewki, to bezproblemowo puścił dziewczynę do domu. Wyciągnęła mnie, zanim woda wypełniła płuca. Podobno nawet nie płakałem. Ten spokój ją przeraził.

Mariana zgarnęli za próbę zabójstwa. Dostał trzy lata więzienia. Miał prawo znienawidzić mnie i matkę jeszcze bardziej. Po tych wydarzeniach właściciel sklepu, w którym pracowała mamusia, zaproponował jej dom i utrzymanie. Kobietą targały wątpliwości, w końcu facet był od niej starszy o jakieś trzydzieści lat, a wtedy jeszcze nie weszła moda na związki młódek ze starcami.

Wedle dalszych stronic pamiętnika poplamionego łzami i tuszem Melinda P. z całą odpowiedzialnością zgodziła się dawać tyłka staruchowi w zamian za dach nad głową i utrzymanie mnie i jej samej. Trzeba przyznać, że była z niej odpowiedzialna kobieta. Ja na jej miejscu pozwoliłbym Marianowi zatopić worek, a następnie wskazałbym mężczyznę jako sprawcę morderstwa, za co dostałby więcej niż trzy lata. Wtedy byłaby wolna. Bez bagażu w postaci bękarta przy dupie mogłaby sobie ułożyć życie na nowo. Melinda była jednak kobietą honorową i powzięła decyzję o utrzymaniu mnie przy życiu za wszelką cenę. Trzy lata szybko minęły. Marian opuścił mury więzienia i teoretycznie nie miał po co wracać na stare śmieci, gdyby nie chęć zemsty.

W ramach resocjalizacji facet przez trzy lata układał plan zabicia mojej matki. Wyobrażam sobie, że życie w więzieniu nie należało do najlżejszych. W tamtych latach, tak jak i teraz, zabójcy dzieci nie cieszyli się dużym szacunkiem.

Różnica jest taka, że obecnie komuś zależy na tym, żeby dzieciobójcy mogli w spokoju odbywać karę i na ogół przebywają oni w celach chronionych, pod bacznym okiem monitoringu. Siedzą sobie z innymi dewiantami, piją kawkę, grają w karty i wymieniają doświadczeniami, jak upchnąć bachorka do beczki z wapnem czy czegoś innego, tak by więcej nie zostać złapanym.

Pedofile wtrącą swoje trzy grosze, co można z nimi zrobić, zanim się je zabije. I tak wesoło lata lecą.

Na początku lat dziewięćdziesiątych nie przestrzegano tak praw zboczeńców i zabójców dzieci, zatem inni więźniowie mieli dostęp do skazanych. Często-gęsto sami klawisze przypadkiem zapominali o zboczeńcach, gdy dobrało się do nich kilku grypsujących. Facetowi nie raz zrobiono z dupy jesień średniowiecza, skoro po wyjściu znajdował schronienie u pederasty z dobrej, bo bogatej, rodziny.

Pan Marian zmienił zaopatrywania i odkrył w sobie kobiecą naturę. Dziś więźniowie krzywo patrzą na tego, co daje się dymać, jak i na tego, co dyma. Wtedy mieli zgoła inne podejście. Pedałem był tylko ten, który dawał, a nie ten, który wkładał.

W każdym razie Marian namówił kochanka na romantyczny wypad do urokliwej miejscowości pod Warszawą. Zatrzymali się w obskurnym motelu, jedynym w okolicy.

W tym czasie ja wesoło spędzałem czas na piętrze nad sklepem, gdzie srałem w pieluchy i łapałem pająki. Miałem cztery lata i wciąż nosiłem pieluchę. Nie chciałem nawet spróbować skorzystać z nocnika. Matka moje opóźnienie tłumaczyła traumatycznymi wydarzeniami z dzieciństwa, ja zaś uważam, że po prostu robiłem na złość ojczymowi, doprowadzając go do szału swoją nieporadnością, z czego czerpałem zastrzyk przyjemności, jakiejś chorej satysfakcji, dla której potrafiłem wytrzymać godziny w zafajdanych gaciach.

Schodziłem, mijałem klientów. Ściągałem spodnie i zasraną pieluchę, uwalniając smród kupy na cały sklep spożywczy i krzyczałem do staruszka, że miałem wypadek. Reakcje były różne. Na ogół załamywał ręce i zakłopotany przepraszał obecnych klientów, paląc się ze wstydu. Czasem rzucał we mnie jajkami czy czymś, co akurat miał pod ręką, i wyganiał na górę do łazienki.

Tego dnia, kiedy zginął, również zrobiłem taki numer, a nawet poszedłem dalej, bo wsadziłem w to dłoń i chciałem się przywitać z sąsiadkami czekającymi do kasy.

– On ma coś z głową – stwierdziła stara raszpla, dając zwinnego susa w celu uniknięcia kontaktu z ufajdaną rączką. Stary wyrzucił mnie ze sklepu na deszcz. Lało jak z cebra. Matka utknęła gdzieś na mieście i nie miał kto mnie wpuścić. Stałem tam ze dwie godziny. Wtedy uznałem, że to już mało zabawne i postanowiłem skończyć z pieluchami raz na zawsze. Musiałem znaleźć inny sposób na dręczenie staruszka.

Kiedy mamusia wróciła, była wściekła i za nic nie chciała słuchać tłumaczeń zgreda. Była tak zła, że postanowiła zabrać mnie na noc z domu. Mimo protestów mężczyzny zaraz po zmierzchu wędrowałem z mamą pod rękę w kierunku motelu, który opłaciła oczywiście za jego pieniądze.

Jak się później okazało, mieliśmy pokój obok tego, w którym zatrzymał się Marian wraz ze swym arystokratycznym kochankiem. Uroczym blondynem, sporo od Mariana młodszym, aktualnie odsiadującym wyrok dożywotniego pozbawienia wolności.

Blond pederasta dał się namówić starszemu kochankowi, eks-więźniowi, na włamanie do sklepu spożywczego. Tak dla frajdy mieli rąbnąć kilka piw i pójść pieprzyć się nad jezioro.

Młody zorientował się, że coś nie gra, kiedy Marian po wejściu do środka wyjął z kieszeni brzytwę i ruszył po schodach na piętro mieszkalne. Stary nic nie słyszał, bo spał w stoperach.

Według zeznań blondynka znanych mi z akt sprawy Marian oszalał i machał brzytwą na oślep, tnąc starego jak szynkę na święta. Młody pedryl narobił w gacie i usiadł w kącie, płacząc. Według sędziny doskonale wiedział, po co tam wchodzą, po co w ogóle przyjechali do miasteczka, gdyż Marian planował zemstę, siedząc w kazamatach. W dodatku jeden z jego towarzyszy niedoli zeznał, że we wszystkim miał pomóc mu listowny kochanek, z którym nawiązał korespondencję dzięki ogłoszeniom matrymonialnym zamieszczanym w pisemku dla kochających inaczej.

Nie wiadomo, dlaczego morderca tak pastwił się nad staruchem; może z wściekłości, że nie zastał tam Melindy z bachorem, czyli ze mną. Faktem jest, że gdyby nie mój wyczyn z brudną rączką i ślepe poparcie matki, to sczeźlibyśmy tamtego wieczoru, zaszlachtowani jak prosiaki.

Po tych wydarzeniach sklep wraz z domem poszedł pod młotek. Wszystko było zapisane w testamencie na moją matkę, gdyż zgodnie z umową rozłożyła nogi. Co prawda dostaliśmy sporo mniej, bo durni sąsiedzi musieli przyszłym kupcom opowiedzieć całą historię (a uwierzcie, że dom, w którym dochodzi do krwawej zbrodni, sporo traci na wartości), ale stać nas było na przeprowadzkę do stolicy.

Tak z mamą wylądowaliśmy w Warszawie, zostawiając za sobą wszelkie złe wspomnienia, a właściwie próbując je zostawić. Melinda zaczęła pić, alkohol miał zabić demony przeszłości. Zamieszkaliśmy na Pradze Północ. Sympatycznym miejscu, o ile przyłączysz się do miejscowej szajki i nie donosisz na policję. Przynajmniej tak było kiedyś. Za lat mojej młodości.

Mama waliła wódę i dupczyła się całymi dniami z miejscowymi zawadiakami, przez co dochodziło do nieprzyjemnych sytuacji, kiedy to na przykład łapała mnie na podwórku żona jednego z facetów wpadających na intymne wizyty do Melindy i krzyczała, żebym przekazał matce, że łeb jej rozpieprzy i w ogóle, że jest durną szmatą i nie ma co się pokazywać.

Akurat mama rzadko wychodziła z domu. Miała dużo przestrzeni. Mieszkanie prawie sto metrów, wysokie na trzy i pół – typowy kwadrat w przedwojennej kamienicy. Jej powstanie datowano na 1914 rok. Latem było chłodno i przyjemnie, zimą zimno i nieprzyjemnie. Zamykaliśmy się w jednym pokoju i paliliśmy w piecu kaflowym.

Węgiel przynosił nam gospodarz domu, któremu wiele brakowało do miana człowieka pracy. Chyba cały rok oszczędzał kręgosłup, żeby nam ten węgiel na pierwsze piętro wnieść. Akurat jemu wcale się nie dziwiłem, że tak ochoczo się z mamusią w łazience zamyka. Widywałem facetów ładniejszych niż jego żona. Wielka baba z krogulczym nosem i delikatnym garbem.

Na dzielnicy było takie powiedzenie, żeby walnąć garbusa w sakwę, to obdaruje skarbem. Zupełnie bez sensu, bo na naszym podwórku kręcił się jeden garbus, ja osobiście go nie poznałem, bo zmarł na kilka miesięcy przed moim wprowadzeniem, ale chłopaki opowiadali mi, że mieszkał tam całe długie życie. Dożył osiemdziesiątki, co dla pięcio- czy sześcioletniego chłopca brzmiało jak historia science fiction. Garb pojawił się na jego plecach nie wiadomo skąd, gdy gościu skończył jakieś trzydzieści lat. A nie napracował się chłopina za ciężko. Drobny cwaniaczek, ponoć miał brata w Stanach, ale nikt go na oczy nie widział. Samotny facet, wcześniej kobiety przewijały się w jego towarzystwie, ale jak dostał garba, to już żadna nie zachodziła. Codziennie brał flaszkę wódki u starego Stefanka.

Stary Stefanek robił najlepszą gorzałkę w okolicy. Zanim się zestarzał, kradł na potęgę. Podobno zwinął nawet sikor z ręki zatrzymującego go milicjanta, ale sam nie widział w tym nic niezwykłego. „Przecież to psiak zwykły, głupie to” – mówił.

Stefan znany był z tego, że nigdy nie kreślił, zatem garbaty musiał płacić gotówką, dzień w dzień, do tego fajeczki i to nie byle jakie, bo carosy czerwone, a nie jakieś tam Klubowe czy Popularne bez filtra. Czasem sąsiedzi zastanawiali się, skąd brał na to fundusze, bo nie raz u niego w domu goszczono i żadnych luksusów nikt tam nie dostrzegł. Dopiero jak zmarł, tajemnica się wydała, że on w tym garbie cały majątek nosił. Nikt nie wie, jak upchnął tam pieniądze, ale trzymał pod skórą pliki marek i dolarów – wszystkie skrupulatnie zwinięte w rulony, powiązane gumką recepturką i oklejone folią, coby krew płynąca przez garb śladów nie zostawiła.

Nikt nigdy na to nie wpadł, a wystarczyło mu tego garba rozwalić i zostać krezusem. Wyjątkowo chciwy gość był z niego, bo nosił miliony na plecach, a chodził w dziurawych spodniach. Ludzie powiadają, że on z tej chciwości garb wyhodował.

Matka na ogół nic sobie nie robiła z gróźb zazdrosnych kobiet, uważając, że faceci sami do niej przychodzą, więc nie ma tu żadnej jej winy. Zresztą gdyby w domu dostawali co trzeba, to by gdzie indziej nie szukali. Ale jeśli chodzi o dozorczynię, to Melinda bała się jej bardzo. Kobieta wyglądała jak rasowa sztangistka i nie raz spuściła wpierdziel pijakom sikającym na klatkach. Nie wspominając o jej mężu, który fruwał po mieszkaniu, gdy miała zły humor.

Szybko zostałem zaakceptowany przez rówieśników, kiedy tylko rozkwasiłem nos jednemu z nich. Starszemu, większemu, ale wziąłem go z zaskoczenia. Siurek myślał, że mnie nastraszy. Był liderem tamtejszej paczki. Chwyciłem cegłówkę i trafiając w szczękę, powaliłem na ziemię, po tym jak mnie opluł i zażądał kieszonkowego, którego notabene nie posiadałem. Następnie wykonałem piękne kopnięcie, kiedy próbował wstać, celując prosto w delikatny nosek i roztrzaskując go jak jajko. Chłopak był twardy. Nie płakał. Pieprzył coś tylko o tym, że nie może oddychać i jak on się staremu pokaże.

Po tamtym wydarzeniu czyli przełamaniu lodów z sąsiadami żaden nigdy już nie próbował mnie opluć czy wyzwać. Wszyscy chcieli się ze mną kumplować, a tłuścioch chodzący potem z tamponami w nosie pierwszy wyciągał do mnie rękę. Mogłem gnojka zdyskredytować, zajmując jego miejsce w szeregach bandy, ale szczerze mówiąc, nie kręciło mnie to. Byłem za dużym indywidualistą, żeby całymi dniami szlajać się z tymi dzieciakami.

Przekonałem się wtedy o dwóch rzeczach. Po pierwsze: widok krwi mnie fascynował i po zrobieniu krzywdy drugiemu człowiekowi nie odczułem nic poza podnieceniem; i po drugie: zasada, jaką wyznawał Stalin, czyli „lepiej niech się ciebie boją, niż mieliby popierać, bo poglądy się zmieniają, a strach pozostaje”, była skuteczna.

Szybko odkryłem też różnicę, a właściwie to przepaść intelektualną między mną a resztą dzieciaków. Wynikało to chyba z tego, że nudząc się całymi dniami na pięterku nad sklepem, poza sraniem w pieluchy przeglądałem książki starego sklepikarza, a facet miał pokaźną biblioteczkę.

Znajdywały się tam pozycje filozoficzne, matematyczne, beletrystyka, poezja, opasłe knigi historyczne. Oczywiście większości nie rozumiałem, ale przeczytałem prawie wszystkie. Koledzy z podwórka byli na etapie przeglądania komiksów z Kaczorem Donaldem i świerszczyków z podstarzałymi lampucerami.

Nie żeby nie interesowały mnie świerszczyki. Z każdym rokiem odkrywałem w sobie coraz większą fascynację płcią przeciwną, ale jednak na pierwszym planie pozostawała u mnie zwyczajna ciekawość świata, a dokładniej skutków podejmowanych działań.

Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej pochłaniały mnie rozważania Kartezjusza i jego słynne cogito ergo sum. I tak też sobie uwidziałem, że skoro większość moich rówieśników wykazywała się brakiem myślenia, to znaczyło, że tak naprawdę nie istnieją. Czyli że są tylko wymysłem mojej wyobraźni. Możecie się śmiać z pomysłów siedmiolatka, ale wtedy naprawdę w to wierzyłem, w związku z czym nie przykładałem dużej uwagi do tego, co mówią i robią, a już na pewno nie stanowili dla mnie żadnego wzoru. To ja kreowałem ich w swoim umyśle, co znaczyło również, że kierowałem działaniami. Było to intrygujące i stawiało mnie w pozycji istoty wyższej, ale również napawało lękiem. Bo jeśli ich zachowania brały się z moich inspiracji, to głupota również musiała wynikać z mojej niedoskonałości.

Te przemyślenia nie dawały mi spać po nocach. Taki skutek czytania Historii Filozofii Tatarkiewicza. Matkę irytowały moje niezdrowe fascynacje i wyganiała mnie na podwórko, żebym koniecznie zażywał ruchu z kolegami, co, czego ona nie podejrzewała, wiązało się z podpalaniem śmietników, męczeniem kotów i gołębi, kopaniem w gałę i marnotrawstwem czasu na dyskusje o sporcie czy filmach.

Rozmowy o sporcie męczyły mnie straszliwie. Nie znałem się na tym i nie odczuwałem chęci poznania egzotycznych nazwisk zawodników ligi NBA czy ligi angielskiej bądź włoskiej. Niemieckiej wtedy nikt nie oglądał. O filmach mogłem rozmawiać, mama jako cichodajka nieźle zarabiała i mieliśmy magnetowid, do którego namiętnie kupowałem kasety VHS, na ogół na bazarze Różyckiego. Stary sprzedawca miał mnóstwo komedii, filmów akcji z Seagelem, Van Damme’em, Russelem, Stallone’em i Willisem, a do tego horrory, sama klasyka taka jak Koszmar z ulicy Wiązów czy cykl Leprehaun, Martwica Mózgu, Hellraiser – to właśnie krwawe filmidła pochłonęły mnie bez reszty. Chłopaki nie przepadali za horrorami, a powód był prosty: zwyczajnie się bali. Zatem rozmowa o filmach był bezsensowna. Oni zachwycali się Indianą Jonesem czy Gumisiami, ewentualnie pierwszą częścią Szklanej Pułapki, a ja opowiadałem o mutantach-kanibalach żyjących na pustyni.

Kiedy zaprosiłem dwóch synów dozorcy (różnica wieku między nami wynosiła dwa i trzy lata) i odpaliłem im przygody Kruegera, to później jeden z tych przygłupów sikał do łóżka i darł japę w nocy, że przyjdzie po niego pan z brzytwami. Co ciekawe, ten starszy. Wiem, bo dozorca przyszedł do matki z pretensją, że więcej ich tu nie puści i że mogłaby zwrócić uwagę na to, co oglądam. Oczywiście wykorzystałem usłyszaną nowinę i rozpowiedziałem na całej ulicy, że starszy ciecia sika do wyra i płacze jak mała dziewczynka. Zepsułem mu opinię. Przed dziewczynami przechwalał się, że spuści mi za to łomot, ale gdy tylko wychodziłem z domu, on dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze się gdzieś spieszył. Czekałem tylko na jego atak. Byłem słabszy gabarytowo, ale moją siłą stała niepohamowana przemoc. Po prostu roztrzaskałbym mu łeb kamieniem albo pociął tulipanem powstałym z butelki po gorzałce Stefanka. Mały gnojek to wiedział.

Co do kontroli rodzicielskiej nad oglądanym repertuarem, to mama nie miała jak mnie przypilnować, bo zakup magnetowidu miał służyć odwróceniu mojej uwagi, kiedy przyjmowała klientów. Rozumiecie, żeby mały bękart nie kręcił się po mieszkaniu i nie zawracał głowy, a do tego wrzaski z horrorów skutecznie zagłuszały okrzyki rozkoszy z pokoju matki. A proszę mi wierzyć, że żaden krzyk ofiary szlachtowanej czy rozcinanej piłą nie jest dla dziecka tak straszny jak odgłosy seksualnych uniesień jego rodzicielki.

Co ciekawe, oglądając przeróżne slashery, nigdy nie stawiałem się w sytuacji ofiary, a identyfikowałem z mordercą. Rozumiałem, dlaczego Voorhes wyżynał tępe laski i ich przygłupich amantów. Sam chętnie wykastrowałbym któregoś z ochlapusów goszczących w sypialni mamy, ale wiedziałem, że spotkają mnie za to przykre konsekwencje. Zazdrościłem takim gościom jak Jason czy Myers. Zazdrościłem ich bezkarności, tego, że mogli tak po prostu zabić i pójść sobie dalej, a kiedy już pojawił się policjant, stawał się ofiarą zupełnie jak cycata blondynka.

Wiele wieczorów spędziłem na planowaniu zbrodni doskonałej. Takiej, która wniosłaby coś ciekawego do mego życia. Chciałem czegoś nietuzinkowego; nie zwykłego wsadzenia noża koledze w brzuch.

Z pomocą przyszła mi filozofia. Poznałem zagadnienie natury etycznej, mianowicie dylemat wagonika. To było coś dla mnie. Demoniczny eksperyment, który postanowiłem wcielić w życie.

Tęgoryjec

Подняться наверх