Читать книгу Filip i hydra - Patryk Fijałkowski - Страница 7
Оглавление1
– Gilotyną z powiek odetnę głowę, lecz to wspomnienie jak hydra wykształci trzy nowe – rapuje Filip. Miasto śpi. Nikt nie słyszy kolejnych wersów, które startują mrukiem z ust Filipa i znikają na granicy jego oddechu. Nikt nie widzi energicznych machnięć ręką akcentujących poszczególne słowa.
Z czterdziestu siedmiu pysków skapuje na mnie jad,
krople spadają na dłoń, potem spadają na kark,
przeżerają skórę, kość, kręgosłup, żebra, serce,
biorą siłą moje myśli składne, choć oszczędne.
Wyznaje miastu swoje problemy, mówi o hydrze ciemnym oknom, mchowi w płycie chodnikowej, przystankom. Gdy kończy, milknie na kilka chwil, jakby oceniał swój występ, pozwalał wsiąknąć mu w elewację, a potem rapuje znowu, szepcząc z impetem i coraz większą płynnością.
Za bardzo nie wiem, jak mam się obchodzić z hydrą,
co taki potwór je, chcę wiedzę encyklopedyczną,
szukam pod „T” jak „tortura”, aż tu sprawa ponura,
na ziemię mnie posyła strzał mocniejszy niż denaturat.
Gdyby ktoś tutaj był, kiwałby głową w rytm wymrukiwanych wersów. Ale nie ma nikogo. Tylko hydra obserwuje Filipa, ukryta na jednym z balkonów. Na parapecie stoi mokra popielniczka, zbiorowa mogiła petów z kwietniowej domówki. Na sznurku od bielizny wisi smutna szmata. Z czterdziestu siedmiu pysków skapuje jad. Krople kwasu przeżerają podłogę, spadają na pierwsze piętro, potem na parter, jeszcze później drążą ziemię, mijają jądro planety i po drugiej stronie zabijają ryby w Pacyfiku. Hydrę, z pyskami wetkniętymi między pręty balustrady, interesuje tylko Filip.
Kiedy chłopak skręca w kolejną ulicę, hydra zeskakuje z balkonu. Szczekające psy zagłuszają łomot czterech lądujących łap, prawie tak wielkich jak wieka studzienek. Filip nie jest świadomy tego, że jego Nemezis skrada się za samochód dostawczy i łypie sponad dachu. Chłopak, rapując pod nosem, ogląda witryny na wpół uśpionych sklepów. Odwraca się tylko raz, ale hydra jest zwinna – dwadzieścia jeden łbów chowa za fontannę, pozostałe dwadzieścia sześć układa na wzór gałęzi, łapy natomiast wbija w glebę, żeby przypominały pnie. Latarnie świecą jej w plecy, toteż Filip widzi tylko kontury, które bierze za cztery drzewa.
Takim sposobem – metodą szpiegowską – hydra jest coraz bliżej. Przezornie unosi łapy nienaturalnie wysoko, aby nie skrobać pazurami po asfalcie. Filip i tak jej nie słyszy, bo w głowie gra mu cały zespół – chłopaki wrzucają bujający podkład i jest już koncert, i oczarowana publika, a Hydra trzeci tydzień z rzędu króluje na liście przebojów Trójki. Różni ludzie odzywają się do niego, żeby powiedzieć, jaki jest fajny, a na Fejsie wszyscy piszą, że gilotyną z powiek odetną głowę. I dają wykrzyknik na końcu, by podkreślić zachwyt. I rozumieją. Wszyscy, absolutnie wszyscy, rozumieją, co miał na myśli, pisząc te słowa.
Dwie głowy wystrzeliwują w kierunku Filipa z prędkością światła i gdyby Filip nie był związany z hydrą na najgłębszym poziomie świadomości, nie odskoczyłby w porę. Kły orzą płytę chodnikową jak glebę, a bestia wzdryga się z bólu. Filip natomiast już biegnie wzdłuż frontów sklepów, za sznurem latarni. Hydra człapie jego śladem. Ulica jest pusta, lecz huk kroków i trzask czterdziestu siedmiu prężących się szyj zapala w blokach światła. Jednak kiedy zaspani Andrzeje i Anie podchodzą do okien, nie widzą nic poza wgnieceniami w asfalcie, bowiem Filip z hydrą pędzą już kolejną ulicą i budzą kolejnych Andrzejów, Anie, psy.
Na którymś z zakrętów Filip zagradza przejście wielkim koszem na kółkach, po czym chowa się za kontenerem PCK. Usilnie próbuje nie myśleć o hydrze. Gdyby był to jakiś thriller, kuliłby się na pierwszym planie, w czasie gdy bestia powoli przechodziłaby z czwartego na trzeci, z trzeciego na drugi... Słyszy ją, jak szeleści jęzorami, więc próbuje przypomnieć sobie ostatni koncert w Herezji, a potem zastanawia się, co kupić Hani na urodziny. Analizując prezenty, które już jej dał – kolczyki, album ze zdjęciami, bilet na Charliego Winstona i tak dalej, i tak dalej, czuje, jak hydra oddala się od kontenera. Pyski rozpełzają się na piaskownicę i parking, ale Filip myśli o karnecie na strzelnicę, tak, karnet to dobry pomysł, ona zawsze chciała strzelać, i im dłużej o niej myśli i o jej urodzinach, tym syki hydry są odleglejsze. Filip rozluźnia się nieco, patrzy na bezgwiezdne niebo, dachy bloków, klatki, plac zabaw, bliźniaczo podobny do tego, na którym...
Kły rozszarpują kontener. Filip czołga się w stronę bujawek. Po drodze podnosi kamień i rzuca nim w pędzącą ku niemu paszczę, aż z wężowych nozdrzy tryska kwas. Hydra rzęzi jak bardzo stary komputer. Rój innych pysków spada na Filipa jak salwa strzał i znowu tylko instynkt sprawia, że chłopak turla się w bezpieczne fragmenty trawnika. Wstaje i na jeden z łbów, który zarył w ziemię tak mocno, że nie może się z niej wygrzebać, spuszcza bujawkę.
Metalowy kant wbija się w szyję i z dźwiękiem przypominającym wyciskanie resztek keczupu odcina głowę. Hydra jazgocze jeszcze głośniej, a Filip z satysfakcją patrzy na odcięty łeb, szamoczący się niby schwytana ryba. W tym samym momencie z fioletowo-zielonych wnętrzności kikuta nieśmiało wypełzają trzy nowe pyski, a kły innej podstępnej głowy zanurzają się w udzie Filipa. Chłopak wrzeszczy.
Każdy zna kod do Contry. Góra, góra, dół, dół, lewo, prawo, lewo, prawo, B, A. Wpisanie tej kombinacji w grze daje trzydzieści dodatkowych żyć, toteż nie dziwne, że wszyscy na osiedlu wyrecytują go szybciej niż okrzyk He-Mana. Raz nawet przy drabinkach to testowali i zawsze kończyło się na „posępnego”. Ktoś mówił „Na potęgę posępnego”, a druga osoba już kończyła podawać kod.
Ale teraz Filip patrzy na logo gry i dwóch pikselowatych komandosów, którzy niepewni swojego losu stykają się plecami, i nie jest w stanie przypomnieć sobie kombinacji. „Na potęgę posępnego czerepu!” Nieświadomie jeździ kciukiem po padzie, nie wynika z tego jednak żadne dodatkowe życie ani chociażby kamizelka kuloodporna. W pokoju obok leci Canal+. Coś brzęka w kuchni, po cichu.
– No, wpisuj!
Filip wyrywa się z odrętwienia. Trąca ramieniem swojego kolegę.
– Masz – mówi przez zaciśnięte gardło. – Ty pierwszy.
Pada zazwyczaj przekazują sobie po śmierci. Nogi dyndają z zielonego obrotowego fotela, który gabarytami przypomina dinozaura, drobne łokcie spoczywają na wezgłowiach masywnych jak grzbiety triceratopsów. Sprężyny skrzypią, gdy chłopcy przepychają się bez powodu, ot, dla zabawy. Nie krzyczą, bo nie wolno, a Filip jest przecież grzecznym chłopcem i jeśli już zaprasza kolegów, sam za nich ręczy. Mówi więc na początku cierpliwie, że nie wolno, nie krzycz, ciszej, spokojnie, do skutku, aż po kilku rundach uspokaja podnieconego kolegę.
W małym telewizorze Philipsa komandos rozstrzeliwuje wrogie piksele, wybuchają mosty i chmury kurzu z ich fotela. W pokoju obok leci Canal+. Coś brzęka w kuchni, po cichu. Komandos traci piętnaste z trzydziestu żyć.
– Daj to, głupku. – Kolega wyrywa pada. – Przez ciebie przegramy!
– Ciszej trochę.
– No to nie przegrywaj!
Kolega nie ma w domu Pegasusa, więc to trochę tak jakby właśnie był w Disneylandzie. Całą wieczność, chyba normalnie z tydzień, błagał o tę wizytę u Filipa. Teraz najchętniej nie oddawałby pada i nigdy stąd nie wychodził. Filip patrzy za to na wyjście z pokoju – po lewej coś brzęka w kuchni, po prawej gra Canal+. Słyszy, że tata wstaje sprzed telewizora, kątem oka widzi, jak przechodzi koło jego pokoju w drodze do kuchni. Wyrywa pada koledze i przeżywa nienaturalnie głośno:
– Pa, jak wybucha! O pa, pa, pa! Pa, jak strzelam!
Kolega rozluźnia się, słysząc, że jednak wcale nie muszą być tak cicho. Podnosi głos, dopingując Filipa walczącego z bossem:
– Dawaj, dawaj, dawaj! Dawaj go!
Filip specjalnie podskakuje na fotelu, sprężyny wyją, dopinguje sam siebie głośniej niż to potrzebne. Słyszy w kuchni głos taty. Podgłaśnia grę, kolega piszczy jak przystało na przedszkolaka, boss ładuje w nich serię, ale Filip nie umiera, ma jeszcze mnóstwo żyć. Całe mnóstwo żyć. Przełyka ślinę i śpiewa, śpiewa, co mu ta ślina na język przyniosła, coś o skopaniu tyłka i wygranej. Głupie głuptaki. Słowa przychodzą znikąd, są bezsensowne i trochę wstydliwe, ale za to głośne. Chłopięce serce szarpie się w piersi, kolega wrzeszczy, żeby dał mu pada, teraz on! teraz on! no, proszę! teraz...
Śmiertelny huk w kuchni knebluje im gardła. Przez trzy sekundy łomocze lawina, jakby rozpoczęło się trzęsienie ziemi. Brzęki, trzaski, łomoty. Głośny jęk.
Potem zupełna cisza.
Aż trudno uwierzyć, że coś się stało. Tylko jakiś przedmiot toczy się po podłodze. W pokoju gra muzyka z Contry, w salonie Łapu-Capu, w kuchni tata Filipa wywarkuje słowo na „k”. Wraca. Przechodzi obok pokoju syna, ale nie zwraca na niego uwagi. Bezpański komandos traci kolejne życia. Kolega boi się odezwać. Filip zsuwa się z fotela i mówi do niego, tak cichym i suchym głosem, że ledwo się słyszy:
– zaczekaj chwilę.
Drepcze w stronę kuchni i choć nie jest to duże mieszkanie, Filip jest małym chłopcem stawiającym małe kroki z jeszcze mniejszą odwagą. Kilka metrów rozciąga się do wyprawy godnej Indiany Jonesa. W głowie, jak strzały komandosów, rozbłyskują kolejne pomysły na to, co znajdzie.
Kiedy wreszcie dociera do kuchni, nie wchodzi do środka, jakby bał się, że otrują go niewidzialne toksyny. Patrzy na swoją mamę leżącą pod ścianą na blacie rozwalonego stołu. Ma otwarte, tępe oczy skierowane gdzieś w przestrzeń, między odłamki potłuczonego talerza i kryształki rozsypanej soli, w inne miejsce, inny dzień. Zupą pomazała sobie sukienkę, ta podjechała do pępka, włosy natomiast zlepiły się na czole w rząd blond sopli. Po podłodze, poruszany nieustannie jakąś magiczną siłą, w tę i we w tę toczy się słoik. Drewniana sowa leży przy bosej, skaleczonej szkłem stopie i patrzy z wyrzutem na Filipa.
Filip stoi przed kuchnią. Strach poraził go do szpiku kości. Próbuje coś powiedzieć, próbuje pochwycić mamę, nawiązując z nią kontakt wzrokowy (choć tak naprawdę nie chce, nie chce, żeby patrzyła), ale mama jest gdzieś daleko stąd, odfrunęła na blacie stołu niby smutny Aladyn. Chłopiec patrzy w lewo: widzi stąd tatę, jak siedzi w fotelu w dużym. Ktoś wrzeszczy na Canal+, potem chichocze, jeszcze później śpiewa i płacze, ale tata nie zmienia wyrazu twarzy.
Filip z oporem wraca spojrzeniem do kuchni. Mama wreszcie patrzy na niego, czy może raczej przez niego, bo chyba nie do końca rozumie, gdzie jest. Macha zakrwawioną ręką, coś odgania albo kogoś wzywa, żegna, wita. Po chwili wije się po podłodze, próbując wstać, czołga się w miejscu jak żółw przewrócony na plecy. Nic z tego nie wynika. Wreszcie zastyga w bezruchu i spogląda gdzieś wysoko ponad wszystkim. Wygląda, jakby zasnęła z otwartymi, szklanymi oczami.
Filip stoi tak jeszcze kilka sekund, równie nieruchomy co ona. W kuchni śmierdzi starą zupką chińską, a nitki makaronu oblepiają mamę jak pijawki. Słoik niestrudzenie toczy się po kuchni, w tę i we w tę, w tę i we w tę. Mama oddycha. Mama leży sobie po prostu we krwi i zimnym rosole. Odpoczywa, tata ją zmęczył. Mama żyje. Mama oddycha.
Kiedy strach odrobinę rozluźnia swój uchwyt, Filip drepcze z powrotem. Stawia kroki, które zdają się miękkie, jakby chodził po błocie. Jest bardzo cicho, gdy wchodzi do swojego pokoju. Wdrapuje się na fotel koło kolegi, ten obserwuje go z mieszanką lęku i ciekawości. Filip odwzajemnia spojrzenie.
Mama oddycha. Mama odpoczywa. Mama żyje.
Nabiera powietrza, trzy, dwa, jeden, odwrót.
– Czemu nie zapauzowałeś, głupku? – pyta z uśmiechem, wyrywając pada. – Musimy wszystko od początku przechodzić. Chcesz być pierwszy?
Kolega próbuje sobie wszystko poukładać, chce zadawać pytania, ale zaraz przypomina sobie, że nie ma w domu Pegasusa.
– No pewnie!
Wyrywa pada, wciska kombinację na trzydzieści żyć i komandos znowu biegnie, znowu wybuchają mosty. W dużym słychać telewizor, ale z kuchni nie dobiega absolutnie żaden dźwięk.
***
Wrzeszcząc, Filip wyjmuje z bluzy scyzoryk i wbija jego ostrze w łeb, który go ugryzł, a potem, nim hydra zdąży rozewrzeć szczęki, wyrywa się, zostawiając między kłami kawałki swojego uda. Przewraca się w piach. Potężny skurcz bólu przez chwilę unieruchamia go na placu zabaw. Słyszy jednak wściekłe piski stworzenia, które czterdziestoma ośmioma głowami próbuje wyjąć sobie scyzoryk. Wie, że musi działać szybko. Rozdartą nogę ceruje adrenaliną. Wstaje, wspierając się na drabinkach, a potem rzuca się do niezdarnego, kuśtykającego biegu.
Oparciem w chwilach zamroczenia są mu ławki, samochody i żywopłoty. Za nim hydra kroczy z nieuchronnością tarana. Filip wciska się w wąskie przejścia, między trzepaki i przesmyki bloków, próbuje zmylić trop, ale wie, słyszy, widzi, że z każdą sekundą on ma coraz mniej sił, a hydra coraz mniejszy dystans do pokonania. Słyszy, jak dyszy, zła, poirytowana. Słyszy, jak dyszy. Próbuje przyspieszyć, ale piekło w nogawce jego workowatych dżinsów ma na ten temat zupełnie inne zdanie.
Z parkingu wyjeżdża samochód i blokuje Filipowi drogę. Kierowca otwiera drzwi od strony pasażera i krzyczy:
– Ładuj się!
Filip, nokautowany właśnie przez kolejną pięść bólu, przewala się na siedzenie.
– Drzwi!
– Jedź, jedź, jedź!
Kierowcy nie trzeba powtarzać. Wykręca agresywnie na trawniku i rusza w stronę wyjazdu z osiedla. Hydra maleje w lusterku. Odgryza jeszcze kosz na śmieci i pluje nim w kierunku samochodu. Nie trafia.
Z piskiem wpadają na ulicę. Nocny rowerzysta omal nie dostaje zawału, kiedy przejeżdżają zaledwie centymetry od jego adidasów. Dopiero po jakimś czasie kierowca zwalnia do przepisowego tempa. Włącza radio. W samochodzie rozbrzmiewa Rolling In The Deep Adele.
Filip ogląda nogę. Spomiędzy dżinsowych strzępów straszą głębokie bruzdy w udzie, coś pieni się zielono na brzegach rany. Dłonią próbuje tamować krwotok; wzdryga się od wilgoci. Patrzy na swojego wybawiciela – chudego mężczyznę z czarno-siwym zarostem i okularami w grubych czarnych oprawkach.
– Niezła sztuka – mówi kierowca, zerkając na Filipa. Spojrzenie ma gorzkie jak zemsta. Filipowi do złudzenia przypomina Waltera White’a z końcówki ostatniego sezonu Breaking Bad. – Ile głów?
Ile głów? Zaskoczony Filip potrzebuje chwili, żeby policzyć.
– Czterdzieści siedem. Czterdzieści dziewięć.
– Skurczysyny rosną jak głupie, co? Można stracić rachubę. Zapomina się, jaka kiedyś była mała. – Mężczyzna drżącą dłonią wskazuje schowek. – Wyjmij sobie nalewkę, dobrze ci zrobi. Z winogron, brat robił.
– Dzięki, ale nie piję.
– Nigdy?
– Nigdy.
– Kiepsko.
Za oknem błyskają neony i latarnie, światła wędrują po ich twarzach jak mrówki. Muzyka jest dobra, siedzenie wygodne, wnętrze ciepłe. Ile głów, no kto by pomyślał, zastanawia się Filip, a potem mówi, przyciszając nieco radio:
– Dziękuję, że się pan zatrzymał.
– Ci dam pana. Tomek. – Wystawia rękę.
– Filip. Ale nie mogę uścisnąć, bo...
Tomek zerka na kurczowo ściskaną ranę, po czym szybko odwraca wzrok.
– Uła. Masz kogoś, kto ci z tym pomoże?
– Tak.
– Prowadź.
– Nie, naprawdę, ja już tutaj wysiądę, nie...
– Daj spokój, i tak nie mogę spać.
– Ale to na drugim końcu miasta.
– I tak nie mogę spać. Prowadź.
Rolling In The Deep ustępuje miejsca Nirvanie. Kurt Cobain po raz miliardowy w historii stacji radiowych krzyczy o komarach i lumbago. Filip tłumaczy, dokąd powinni jechać. Obserwuje przy tym kierowcę. Tomka. Zauważa, jak rozgląda się po mijanych ulicach.
– A twoja? – pyta. – Ile ma?
Mężczyzna wyciska powietrze przez zaciśnięte wargi.
– Trzysta dwanaście. Chyba. Jakiś czas jej nie widziałem.
– Jezu.
– No. Wiem. Po rozwodzie się rozkręciło.
– To da się z tym w ogóle...
– Nie da się. Trzeba uciekać.
Filip kiwa głową. Próbuje nie zwracać uwagi na rwący ból w udzie. Kiedy przejeżdżają przez most, patrzy na Wisłę, wypatruje hydry gdzieś na brzegu.
– A... próbowałeś przypalać kikuty? – pyta.
Tomek parska suchym, niewesołym śmiechem.
– A ty próbowałeś? Daj spokój, przecież to jest niemożliwe w trakcie walki. Może na samym początku... Ale kto na samym początku jest taki mądry?
Filip wzrusza ramionami.
– Herkules tak zrobił.
– Ta, jasne. Herkules nigdy nie istniał. Tutaj w lewo?
– No, będzie szybciej.
– Nie istniał nigdy Herkules, co ty. Ile masz lat?
– Dwadzieścia jeden.
– Taki jesteś młody i już to bydlę za tobą lata? Strach pomyśleć, ile twoja będzie mieć głów, jak będziesz w moim wieku.
– To już moja sprawa.
– No nie moja. – Tomek przełącza stacje w poszukiwaniu czegoś dobrego. Kiedy nic nie znajduje, kiwa głową w kierunku schowka. – Weź wyjmij płytę jakąś. Może Bregovič. O ta, ta, z Kayah. No. – Słysząc pierwsze dźwięki, zwalnia i przymyka na chwilę oczy, jakby zaciągnął się papierosem po długiej przerwie.
Przez jakiś czas jadą w milczeniu. Filip ogląda ciągnący się za oknem złoto-czarny warkocz budynków i latarni. W ucieczce przed bólem skupia się na głosie Kayah, która śpiewa przejmująco, że „śnieg zasypał dzisiaj wszystkie drogi, niewinnością białym płaszczem”. To ładne. „Bóg się rodzi, moc truchleje, nie ma, nie ma ciebie”. Od dźwięków tuby drżą siedzenia.
– Ty chyba student jeszcze, co? – zagaja nagle Tomek. – Studiujesz coś?
Filip waha się przez chwilę.
– Chyba tak. Nie wiem sam. – Pociąga nosem. – Są ważniejsze rzeczy.
– Na przykład?
– No, pasje.
– No dobra, to się zgadzam, ale co cię pasjonuje?
– Rap. – Stają na światłach. – Jestem raperem.
– No proszę. I co, jak idzie? Są już jakieś sukcesy?
Filip przewraca oczami. Co to znaczy „sukcesy”? Czy jeśli potrafi zebrać do kupy dużo różnych słów i ułożyć je tak, żeby nie tylko miały sens, ale też rytm i rym, to jest to sukces? Czy jeśli znajoma ustawiła sobie jego kawałek na dzwonek w telefonie, a na koncercie było aż sześćdziesiąt osób, to jest to sukces? Co jest sukcesem? Nie lubi tego pytania, ponieważ panicznie boi się pobłażliwości, oczu, które wyglądają przyjaźnie, choć mruga w nich wielki, czerwony neon z przepaloną literką C: NIE WIERZĘ W CIEBIE. Ludzi patrzących na sens jego życia jak na coś obumarłego, z czego nic nigdy nie wyrośnie.
– Pracujemy nad tym z moim zespołem – mówi z niechęcią. – Na razie po prostu robimy muzę i gramy koncerty, żeby ludzie mieli okazję nas poznać.
– No tak, tak. Rozumiem.
Pierdol się, myśli Filip, słysząc to pobłażanie w głosie. A może mu się tylko wydawało? Może jest przewrażliwiony?
– A ty? – pyta, żeby o tym nie myśleć. – Czym się zajmujesz?
– Dziennikarstwem. Jestem redaktorem naczelnym portalu o grach.
– O, serio? Którego?
Okazuje się, że Filip czasem czyta teksty Tomka. Słysząc to, Tomek uśmiecha się gorzko. Jest w tym uśmiechu malutka garstka humoru, jak pierwszy krzak jagód w ciemnym lesie. Rozmawiają o grach całą pozostałą drogę, a Filip wreszcie przez chwilę nie myśli o hydrze. Słucha o kulisach pracy w redakcji, a potem opowiada o Kentucky Route Zero – grze, w którą zaczął grać dosłownie wczoraj. Włączona późnym wieczorem, tuż przed snem po kolejnym fatalnym dniu, zrobiła na nim ogromne wrażenie. Rozpoczął przygodę na tajemniczej stacji benzynowej pośrodku niczego ze swoim chudziutkim psem u boku. Już ten pies go poruszył, bo sam miał kiedyś psa, którego kochał. W grze mógł przeprowadzić krótki, uroczy monolog ze zwierzakiem. Potem musiał zejść do piwnicy stacji, gdzie w absolutnych ciemnościach trójka ludzi grała w planszówkę, w którą nie da się wygrać, bo „to tragedia”. Zgubili kostkę, ale gdy Filip ją odszukał, świecącą w mroku, już ich nie było. Zniknęli bez śladu.
Tomek słucha, zaintrygowany, kiwając głową, choć jednocześnie wciąż rozgląda się ukradkiem, sprawdza każdą mijaną ulicę i zaułek. Jest w nim coś niespokojnego, jakby każdym swoim gestem chciał mówić, że jest w porządku, ale w rzeczywistości myślał zupełnie inaczej. Cienie pod oczami, demaskowane przez światła latarni, sugerują, że kiepsko sypia. Sugeruje to też zresztą godzina – dochodzi trzecia w nocy, a mężczyzna bawi się w taksówkarza. Nagle Filip ma ochotę zapytać, dlaczego to robi, o co mu właściwie chodzi, ale wstydzi się takiej bezpośredniości. Więc zamiast tego rzuca coś tylko, że ma fajną pracę, gra i mu jeszcze za to płacą, na co Tomek parska pustym śmiechem i tłumaczy, że w praktyce to w ogóle tak nie wygląda.
– Czyli co, nie grasz w pracy? Tutaj w lewo skręć.
– No powiem ci, że rzadko. Więcej na maile odpisuję. I wściekam się na wszystko, co z tą branżą związane.
– To po co w tym siedzisz?
– No lubię jednak te gry trochę.
– Tutaj przy Pizza Hut możesz stanąć. Rozumiem. Kurczę, no to nieźle. Nie pomyślałbym, że poznam dzisiaj redaktora naczelnego portalu, który czytam. – Filip kręci głową, a Tomek parkuje, gasi silnik. – Co za akcja. Chociaż muszę się przyznać, że na co dzień wchodzę raczej na Polygamię.
– No trudno. Muszę jakoś z tym żyć.
– To może nie wiem, daj autograf na pocieszenie.
Filip tylko tak żartuje głupio, ale Tomek ożywia się i rozgląda za jakimś skrawkiem papieru, aż wreszcie z braku laku podpisuje mu się na wizytówce byłej żony. – Mam ich ze czterdzieści – mówi pod nosem, stawiając roztrzęsione zygzaki. Gdy wręcza z dumą kartonik, Filip mruczy jakieś skrępowane podziękowania. Ale potem dodaje już normalnym głosem:
– Jeszcze raz ogromne dzięki za pomoc.
– Nie ma sprawy. Uważaj na siebie.
– Dobranoc.
Filip wychodzi z samochodu, wspierając się na drzwiach. Tępe uderzenia bólu próbują posłać go na asfalt.
– Jeszcze jedno. – Tomek wygląda przez okno, kiedy Filip kuśtyka już w stronę bloku. – Jeśli spodziewasz się, że to bydlę dalej będzie cię ganiać, to może poszukaj pomocy?
Odjeżdża. Filip słyszy cichnącego w ciemnościach Bregoviča. Rozgląda się, spłoszony, po ulicy, ale jest sam. Chyba.
– Chyba to taka groźna ryba, która gdy po głowie pływa, zawsze parzy jak pokrzywa – rapuje do latarni przed klatką. Wkracza do bloku z mieszanką bólu, satysfakcji i strachu. – Gdy ją złowisz, zamknij w słoju, słój schowaj w najgłębszym kącie pokoju...
Traci wątek, więc odkłada wersy na później. Wspinając się na pierwsze piętro, czuje pęczniejące obrzydzenie wobec samego siebie. Przecież jest trzecia w nocy – nie ma prawa tak wjeżdżać komuś w życie. Są jakieś normy społeczne, standardy, których nie należy łamać. Nie bez dobrego powodu.
A jaki jest jego powód? Żałosny. On jest żałosny, bo jest facetem, powinien przestać się mazać nad byle gównem, gównem, które jest już przeszłością, i to tak odległą, że można by ją wykopać z ziemi i umieścić w muzeum. Co ona sobie o nim pomyśli? Wyobraża sobie, że Hania go wyśmiewa, po czym mówi, że jest śpiąca, zmęczona i co on sobie w ogóle.
Albo gorzej – że go nie wyśmiewa, że się nim opiekuje. Wszystkie swoje potrzeby zrzuca na dalszy plan. Skreśla zdrową, przespaną noc, skreśla wszystkie jutrzejsze spotkania, skreśla siebie, żeby go ratować. W duchu nim gardzi, biedna, zupełnie słusznie nim gardzi, choć sama sobie zupełnie niesłusznie zarzuca, że jest taka okropna, ale mimo to pomaga mu. Z litości. A potem myśli sobie: to jest mój mężczyzna? To on ma być mi oparciem i partnerem? On ma być mężczyzną?
Staje pod jej drzwiami, wspiera na nich sperlone potem czoło i zastyga z zaciśniętymi powiekami. – Co ty robisz? – pyta siebie. – Przestań. Idź stąd. Daj jej spokój. Śmieciu. Przestań tu być, wypierdalaj stąd. Dla jej dobra. Zrób to dla niej, jeśli nie dla swojej godności, to chociaż dla niej. Daj jej wreszcie od siebie odetchnąć – nikt nie zasługuje na twoje problemy.
Nikt nie „zasługuje” na twoje problemy.
Wyciera zapłakaną twarz, odkleja czoło, po czym zaczyna schodzić, czy też raczej zsuwać się po ścianie. Ucieka. Zaczeka na nocny i wróci do siebie. Tak zrobi. Da sobie radę, musi, jest dorosłym facetem. Nie może tak bardzo na niej polegać.
Na parterze widzi jednak hydrę, wciśniętą między mieszkania, ze skłębionymi głowami i jadem dziurawiącym wycieraczkę, więc w panice wczołguje się z powrotem, stopień za stopniem, stęknięcie za stęknięciem, wali dłonią w dzwonek, drzwi, ścianę, dryń, dryń, raz, drugi, siódmy, proszę, Haniu, otwórz, OTWÓRZ, a piętnaście szeroko uśmiechniętych głów zawisa nad jego ramionami, mruczy jak stado śmiertelnie niebezpiecznych kotów, paląc kaptur kwasem wyciekającym spomiędzy kłów, dryń, dryń, dryń, i Filip ani chybi przegrałby w końcu na amen, rozszarpany, gdyby nie fakt, że drzwi otwiera zaspana, przestraszona Hania i widząc, w jakim stanie jest jej chłopak – może wzdychając ciężko w duchu, a może nie – zamyka go w swoich ramionach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki