Читать книгу Dzieci gniewu - Paul Grossman - Страница 6

1

Оглавление

Berlin, październik 1929

– Nauczę was szacunku. – Bicz w ręku nauczycielki przyprawiał Williego o ciarki. – Ściągać spodnie.

Kobieta w lśniących czarnych kozakach podeszła do trzęsących się chłopców, stojących w samych slipach.

– Pochylcie się. – Trzasnęła biczem. Cóż im pozostało innego, jak tylko jej posłuchać? – To dla waszego dobra. – Podniosła swoje silne ramię. A kiedy posypały się gniewne ciosy, widownię w teatrze Admirals-Palast opanowała nagła wesołość, bo nawet z loży i w scenicznym świetle nie dało się nie zauważyć, że ci chłopcy już dawno nie byli chłopcami, lecz mężczyznami w średnim wieku, z obwisłymi tyłkami, które przypominały worki po ziemniakach.

– Żadnego wstydu? Żadnego strachu przed władzą? – Nauczycielka przygotowywała ich na prawdziwe lanie. – Macie, lenie śmierdzące. I jeszcze raz! I jeszcze!

Im mocniej uderzała, tym głośniejszy rozlegał się śmiech, bo ofiarom najwyraźniej biczowanie bardzo odpowiadało, a widownia obdarzona takim poczuciem humoru doskonale reagowała na perwersję. Nie licząc kilku odosobnionych przypadków, w tym Williego. Albo pruskiej baronessy, która siedziała obok i obserwowała scenę z kamienną twarzą.

– A więc… – zaczęła, w końcu wyjmując z ust lufkę. – Do tego właśnie doprowadziła ta twoja umiłowana wolność, Fritz. – Wycelowała w gospodarza brodą. – Świat nie był świadkiem takiej dekadencji od czasów starożytnego Rzymu.

– Wybacz, jeśli niedostatecznie przejmuję się twoją pogardą, baronowo. – Fritz uśmiechnął się znacząco, a jego jasne wąsy wygięły się w łuk.

– Co twoim zdaniem powinnam zrobić? – odpowiedziała baronessa. – Zakryć oczy rękawem?

Ulokowany między spierającą się parą Willi musiał przyznać rację baronowej, bo naprawdę nie miała się czym zakryć. Wszystkie panie, nawet stara baronowa, miały na sobie odpowiednie na ten wieczór sukienki na cienkich ramiączkach. Żadnego rękawa w zasięgu wzroku. Jej zwycięstwo było jednak pyrrusowe, bowiem kiedy widownia ponownie wybuchnęła gromkim śmiechem, a krzyki ze sceny powoli osiągały charakterystyczny punkt kulminacyjny, z jej przyozdobionej biżuterią piersi wydobyło się głośne westchnięcie.

– Najbardziej złowieszczy znak czasów. – Z powrotem włożyła lufkę do ust.

Wtedy jednooki doktor von Hessler z naprzeciwka niemal wykrzyknął:

– Wiesz, baronowo, czasy się zmieniają. Ledwie dwa stulecia temu byłoby nie do pomyślenia, żeby książę wypróżnił się po obiedzie, nie ofiarując swojego śmierdzącego towarzystwa gościom.

Wszyscy przy stole zamarli.

Stary przyjaciel Fritza ze szkoły, von Hessler, był naukowcem i bardzo się tym chlubił. Willi nie był pewien, czym ten człowiek dokładnie się zajmował, ale za to przy każdym spotkaniu słyszał kilka zdań o „przełomowym odkryciu”, którego miał lada chwila dokonać. Willi uważał von Hesslera za napuszonego dziwaka, ale niezbyt dobrze go znał, mimo że obaj od lat przyjaźnili się z Fritzem. Poza tym von Hessler również był na froncie francuskim. Po wojnie została mu czarna opaska, którą nosił, odkąd stracił oko w Verdun i zastąpiono mu je srebrną płytką przymocowaną skórzanymi paskami i wypolerowaną tak mocno, że w trakcie rozmowy z von Hesslerem nie dało się nie zauważyć niepokojącego odbicia… własnej twarzy.

– A jakąż puentę ma ta czarująca opowiastka? – Baronowa uśmiechnęła się, wyraźnie rozdrażniona. – Sugeruje pan, że różnica między dobrem a złem jest relatywna, doktorze?

Von Hessler rozłożył ręce, żałując, że w ogóle poruszył ten temat.

Wtedy właśnie Willi zauważył, że siedząca z drugiej strony stołu Vicki patrzy na niego spod brązowej grzywki. Dobry Boże, pomyślał. Przyłapany w połowie ziewania. Kiedy uniosła głowę, jakby pytając go, czy wszystko w porządku, Williego ogarnęły wyrzuty sumienia. Zazwyczaj opowiadał jej o sprawach, którymi się zajmował, ale nie tym razem. Kiedy chodziło o dzieci, Vicki robiła się zbyt nerwowa. Dlatego mrugnął do niej uspokajająco i skupił się z powrotem na reszcie towarzystwa.

Ze wszystkich gości, którzy przyszli świętować urodziny Fritza, Willi miał chyba najmniejszą ochotę tu być. Jeszcze mniejszą niż baronowa. Oczywiście uwielbiał swojego kolegę z armii i zrobiłby dla niego wszystko, przecież przyszedł nawet na tę idiotyczną rewię w środku tygodnia. Ale Fritz był arystokratą i choć Willi cieszył się, że go zna, ich przyjaźń zrodziła się w wyniku przypadku. Willi ją akceptował. To gust Fritza, który kazał mu w ramach rozrywki serwować podstępny melanż słodyczy i ekskrementów, tak bardzo działał Williemu na nerwy. I nawet nie chodziło o to, że był funkcjonariuszem. Żadne prawo nie zabraniało zbiórki pieniędzy na szpital podczas sprośnej burleski. Po prostu źle to na niego działało.

Po tym, co widział rano.

Pół godziny drogi na wschód, w dzielnicy przemysłowej Lichtenberg, padający całą noc ulewny deszcz wydobył na światło dzienne prawdziwy horror. Powstała przy budowie jama wypluła worek, najwyraźniej z powodu potężnego zatoru w kanałach ściekowych. Kiedy Willi się tam pojawił, wokół rozsypanej zawartości zebrał się już pokaźny tłum gapiów. Zaiste prawdziwe przedstawienie. Kości. Prawie dwa tuziny. Były specjalnie wybrane i ułożone według kształtów i rozmiarów. Związane razem tworzyły coś, co można by nazwać… wzorem. Bukiety zamiast z kwiatów zrobione z kości. Paliczki związane jakąś żylastą nicią na kształt… biżuterii. W drobnych kręgach lędźwiowych przewiercone były niewielkie dziurki. Willi nigdy czegoś takiego nie widział ani o czymś takim nie słyszał. Już po wstępnych oględzinach patolog, doktor Hoffnung, stwierdził, że kości z całą pewnością są ludzkie. I z pewnością nie należały do dorosłych. Sądząc po rozmiarze i gęstości, raczej do dzieci. Chłopięce, biorąc pod uwagę wygląd kości biodrowej. Czterech czy pięciu różnych chłopców.

Willi wiercił się na krześle.

Kiedy nauczycielka i jej uczniowie ukłonili się przy akompaniamencie głośnych owacji, kończąc skecz pod tytułem Dobrze zapamiętana lekcja, Willi klaskał wyłącznie odruchowo. Trzy lata na froncie zachodnim. Siedem w Kripo, sumiennej Kriminal Polizei w Berlinie. Nikt nie miał wątpliwości, że widział już wystarczająco dużo szaleństwa. Ale dzieła sztuki tworzone z ludzkich kości?

– A przed państwem następni wykonawcy, którzy wspierać będą berlińskie dzieci – oznajmił konferansjer. – Najpiękniejsze, najzdolniejsze damy w mieście…

Sześćdziesiąt cztery wspaniałe nogi wkroczyły na scenę w równiutkich szeregach.

– Zatańczą dla państwa do skróconej wersji utworu zatytułowanego Produkcja masowa…

Trzydzieści dwa gibkie ciała w skąpych bluzkach odkrywających plecy, białych szortach, koronkowych skarpetkach i błyszczących butach na wysokim obcasie.

– Teatr Admirals-Palast ma zaszczyt przedstawić nasze wspaniałe… Tiller Girls!

– Ein, zwei, drei, los – krzyknęła jedna z nich i dziewczęta rozpoczęły taneczny hołd złożony współczesnemu przemysłowi, reorganizując swoje szeregi w obracające się koła, pracujące tłoki, taśmociągi, a nawet ogromną maszynę do pisania. Podnosiły nogi, stukały obcasami, machały rękoma, a wszystkie mięśnie pracowały w zgodnym rytmie. Poza szereg nie wystawał choćby palec. Widownia szalała z radości. Taki świat by im odpowiadał, pomyślał Willi. Synchroniczny. In Ordnung. Jednostka w szeregu. Tłum wiwatował jeszcze długo po tym, jak Tiller Girls zeszły ze sceny, udając lokomotywę.

– Naprawdę wspaniałe – powiedziała żona Fritza, Sylvie, pokazując w uśmiechu wszystkie zęby.

– Zdumiewająca precyzja – dodała Vicki ze szczerością, w którą niemal dało się uwierzyć. Willi wiedział, że sto razy bardziej wolałaby orkiestrę symfoniczną, ale nigdy nie byłaby na tyle nieuprzejma, by powiedzieć to głośno.

Baronowa zupełnie nie przejmowała się burżuazyjnymi konwenansami.

– Bezbrzeżna kupa sami-wiecie-czego. – Wsadziła kolejnego papierosa do swojej lufki. – Żadnego morału. Żadnej historii. Tylko wielka kupa…

– Tym razem się zgodzę. – Von Hessler poprawił swój monokl. – Ta rewia w dość jaskrawy sposób odzwierciedla stan naszej republiki. Gładka na zewnątrz, a w środku głęboko zarysowana. W rzeczy samej, na ulicach w Berlinie często nachodzą mnie myśli o tym, jak wszystko to mogłoby w jednej chwili… – Rozłożył ręce.

W trakcie przerwy zapalono górne światło. Wydawało się, że na przyjęcie charytatywne do Admirals-Palast przybyli dosłownie tout le monde. Wszystkie miejsca w lożach pozajmowane były przez prawników, lekarzy i biznesmenów oraz ich podekscytowane, przesadnie wystrojone żony. W miejscu, gdzie siedział Willi, roiło się od przemysłowców i właścicieli sklepów, wydawców, polityków i bossów podziemnego światka, tłoczących się przy stołach. Fritz, daleki kuzyn obalonego kaisera i dziennikarz pracujący dla pięciu czy sześciu gazet, miał stolik w rogu naprzeciwko orkiestry. Tutaj, przy głównej scenie, gdzie fotoreporterzy mieli najlepszą miejscówkę, fotele okupowali luminarze. Znani na całym świecie dramaturdzy, architekci i artyści: Brecht, Gropious, Klee i Kadinsky. Nawet Albert Einstein zjawił się z żoną, żeby wspierać Szpital dla Sierot. Może i nie był to de’Medicis’ we Florencji, ale wbrew wszelkiej logice i oczekiwaniom Berlin, zniszczony dekadę wcześniej w czasie wojny i opanowany przez inflację, jakimś cudem stał się kulturalną stolicą Europy.

– Ten kraj nie przetrwa bez rządów twardej ręki. Uwierzcie mi. – Na podstarzałej twarzy baronowej zagościł sardoniczny uśmiech.

– Ach kvatch. – Fritz skierował na nią swoje błękitne oczy. – Niemcom nigdy nie było lepiej i dobrze o tym wiesz. Demokracja ma się świetnie. Gospodarka kwitnie. Mamy najwyższe standardy życia w Europie.

– Ale żadnego szacunku, Fritzchen. – Ironia znikła. – A czym jesteśmy bez niego? – Jej twarz wykrzywił grymas prawdziwego żalu. – Zwykłymi barbarzyńcami. Dla ludzi od Monte Carlo po Moskwę Berlin jest synonimem… deprawacji.

Słysząc to słowo, Willi powrócił myślami do Lichtenbergu, z jego wyrzucającymi kłęby dymu fabrykami. W odnalezionym na placu budowy worku oprócz dziwacznie poskładanych kości znajdowała się też Biblia. Większość stron wyblakła, ale kilka nadal możliwych do odczytania fragmentów zaznaczonych było na czerwono. Jeden zwracał szczególną uwagę. Pochodził z Nowego Testamentu, z listu do Efezjan: „Którzyście byli umarli w upadkach i w grzechach… z przyrodzenia dziećmi gniewu”*. Na samo wspomnienie Williemu pociły się dłonie.

Razem z tym workiem pojawiła się ciemność.

Jeszcze nigdy takiej nie widział.

Przepaska von Hesslera zalśniła w świetle żyrandola.

– Baronowa ma rację, niestety. Jako naród cierpimy na przerażający brak samokontroli i dlatego tak bardzo pragniemy porządku. Prędzej czy później ktoś będzie musiał uwolnić nas z okowów naszej wolności. – Zaśmiał się ze swojego dowcipu cicho, lecz z nutą szaleństwa.

Od strony orkiestry popłynęły głębokie dźwięki bębnów.

– A teraz… – Sala znowu pogrążyła się w ciemności. – Kobieta, której nazwisko stało się symbolem ery jazzu… znana na całym świecie… wyrafinowana i dzika jednocześnie… jedyna w swoim rodzaju… Josephine Baker!

Gwałtownie niczym tropikalna burza, legendarna Murzynka z Ameryki przyleciała prosto z Folies Bergère w Paryżu, gdzie zazwyczaj występowała, a jej czarne, lśniące loki opadające na policzki i piersi, przyozdobione kolorowymi morskimi perłami, zamigotały w blasku scenicznego światła. Jej biodra okrywała bananowa spódniczka – żółte owoce wyginały się w łuk i unosiły, trzęsąc się w rytmie jej słynnego „tańca dżungli”. Zupełnie inaczej niż w przypadku Tiller Girls, każda część ciała Josephine zdawała się żyć własnym życiem – biodra, nadgarstki, kostki, nogi, wszystko poruszało się w swoim rytmie. Obracała nawet oczami. Najbardziej powściągliwi widzowie nie mogli się jej oprzeć, a kiedy skończyła, wszyscy jak jeden mąż wstali, by oddać cześć czarnej bogini.

– O tym będzie warto opowiedzieć wnukom. – Vicki wcisnęła się pod ramię Williego, gdy dołączyli do wylewającego się na podwórze błyszczącego tłumu. – O tym, jak zobaczyliśmy Josephine Baker w Admirals-Palast.

Na zatłoczonej Friedrich Strasse czuć było ostry podmuch wiatru znad rzeki. Sznur taksówek ciągnął się niemal aż do mostu Weidendammer. Jakże szalonym pomysłem było zabranie ze sobą, wbrew radom Williego, tylko jedwabnego szala. Jednak Vicki nie spodziewała się, że temperatura spadnie tak szybko, choć zapowiadano to w prognozie pogody.

– Pożyczysz mi marynarkę, kochanie? – musiała poprosić.

– Wybacz. – Willi praktycznie zerwał z siebie odzienie. – Odpłynąłem gdzieś…

…do wnętrza worka. Zaciekawiła go nić, której użyto do połączenia kości. Zdawało mu się, że to jakieś zwierzęce wnętrzności. Hoffnung zapewnił go, że w laboratorium zbadają dokładnie jej skład. Ale to mogło potrwać.

Okutana w marynarkę Williego i z niebieskimi, jedwabnymi czółenkami na nogach, Vicki wstała, dzwoniąc koralikami sukienki, poprawiła grzywkę i wyszeptała mężowi do ucha:

– Ten występ mocno mnie rozgrzał. – W jej oczach pojawiły się ciemne błyski. Minęło już dziesięć lat, a Willi nadal dziękował swojej szczęśliwej gwieździe za tę kobietę.

Niestety, tłum wylewał się nie tylko z Admirals-Palast, ale też z Wintergarten po drugiej stronie ulicy i Metropole nieopodal, więc w zasięgu wzroku nie było żadnej wolnej taksówki. Po chwili Vicki znowu drżała z zimna, a Willi zaczynał żałować, że nie zabrał swojego opla.

Nagle pojawił się przed nimi czarny sportowy samochód, który wyglądał, jakby przyjechał prosto z przyszłości.

– Wszystko w porządku? – Srebrna blaszka doktora von Hesslera błyszczała zza wyjątkowo dużej kierownicy. – Utknęli państwo, prawda? – Prowadził nowy SSK, czyli samochód, o którym mówiło się w Niemczech najczęściej. Zgodnie z tym, co głosił dodatek do niedzielnego wydania gazety, model z 1930 roku był „Rembrandtem z gumy i stali”.

Z fabryki wyjechało zaledwie czterdzieści pojazdów, a była to ostatnia seria dla Mercedesa-Benza, którą zaprojektował genialny Ferdinand Porsche, zanim odszedł, by założyć własną firmę. Rewolucyjny kształt tego pojazdu nazywano nieraz opływowym, był bowiem nisko osadzony, lśniący i zaokrąglony niczym pocisk, a zdawał się też zdolny do osiągnięcia godnej pocisku prędkości. Razem z Graf Zeppelinem, latającą łodzią firmy Dornier, SSK stanowił jeden z powodów, dla których Niemcy ostatnio trzymali głowy nieco wyżej.

– W którą stronę? – zapytał von Hessler.

Willi niedbale machnął ręką, zupełnie jakby chodziło o planetę Mars.

– Wilmersdorf.

– Czyli po drodze do mnie. – Von Hessler zwiększył obroty swego silnika o pojemności sześciu i ośmiu dziesiątych litra. – Ja jadę na Grunewald. – Zaczął się niecierpliwić, wyczuwając ich wahanie. – Nie każcie mi wykorzystywać swojego stopnia. – Na swój sposób próbował dać im do zrozumienia, że nie muszą się czuć od niego gorsi i z tego powodu odmawiać. Co było nawet miłe, pomyślał Willi i spojrzał na Vicki. To był błąd. Z tą ciemną grzywką, trzymając kurczowo jego białą marynarkę, wyglądała jak mały chłopiec przed przejażdżką kolejką górską. Dobry Boże. No trudno. Niech ten wieczór przejdzie do historii jako ten, kiedy słuchali Josephine Baker oraz jechali SSK.

Kiedy jednak Willi otworzył drzwi samochodu i zobaczył swoje odbicie w opasce von Hesslera, przeszedł go dreszcz. Były tylko dwa miejsca, więc Vicki musiała się wcisnąć między nich. Wtedy lekarz sięgnął ku wielkiemu, czarnemu drążkowi zmiany biegów. Dało się słyszeć potężny ryk i pojazd ruszył, zawracając w szaleńczym tempie. Odrzuciło ich do tyłu, jakby mieli zostać wciągnięci prosto w znajdujące się nad nimi tory kolejki miejskiej. Był piątkowy wieczór. Cała Friedrich Strasse zastawiona była samochodami. Mimo to ten maniak przyspieszał, jakby kończył właśnie grand prix. Za stacją kolejową światła klubów nocnych tworzyły rozmytą plamę: Haller-Revue… Salamander… Café Imprimator. Nad głowami śmigały im reklamy: Aschinger am Bahnhooooo… Przelecieli obok żółtego tramwaju tak szybko, że Willi nie zdołał nawet odczytać numeru trasy.

– Nie boją się państwo, prawda? – Usta von Hesslera znowu wykrzywiał uśmieszek.

Willi już wiedział, jak można znienawidzić ten wyraz twarzy.

Trzymając Vicki jedną ręką, a drugą ściskając skórzany podłokietnik, przypominał sobie, jak kiedyś, gdy był jeszcze nastolatkiem, zemdliło go podczas jazdy motorówką. Dlatego skończył w piechocie i czołgał się z tyłkiem tuż pod drutem kolczastym.

– Czy się boimy? – Na twarzy Vicki widać było rozbawienie. – Au contraire!

Po ostrym zakręcie przy Dorothean Strasse wjechali w ciemność.

– Pytam, bo zajmuję się ludzką psychiką – powiedział von Hessler, przekrzykując pracujący z mocą dwustu dwudziestu pięciu koni mechanicznych silnik. – Strach to jeden z głównych przedmiotów moich badań.

– Jakie to fascynujące. – Vicki odchyliła głowę do tyłu, pozwalając swoim włosom na swobodny taniec. – Nie boimy się. Prawda, kochanie?

Willi miał ochotę powiedzieć, że von Hessler mógłby przynajmniej pilnować się znaków.

– Oczywiście jako naukowiec przeprowadzam kontrolowane badania – wykrzyknął, kiedy mijali Reichstag, nad którego świecącą szklaną kopułą powiewała czerwono-czarno-złota flaga republiki. – Ale niektóre z najbardziej wartościowych wniosków udało mi się wyciągnąć podczas przypadkowych obserwacji. – Kiedy dotarli do liściastych niebios Tiergarten, największego parku w Berlinie, kierowca przycichł. Niemal dało się dostrzec gwiazdy na niebie. Co byłoby nawet romantyczne, pomyślał Willi, gdyby von Hessler po prostu się zamknął.

– Moje eksperymenty dotyczą głównie czegoś, co nazywam antywarunkowaniem, czyli rozbijaniem wyuczonych wzorów zachowań.

Jednak von Hessler najwyraźniej cieszył się z obecności uważnych słuchaczy i nagle poczuł się jak na sali wykładowej, chociaż Vicki przestała już udawać, że słucha, a Willi nawet nie zaczął. Schowana za marynarką Vicki zaczęła skubać jego nogawkę i posyłać mu co chwilę gorące spojrzenia, aż Willi poczuł dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa.

W najbardziej popularnej części zachodniego Berlina, wokół górującego nad okolicą Kościoła Pamięci Cesarza Wilhelma noc zdawała się zmieniać w dzień, a wszystko wirowało. Kobiety chodziły w kapeluszach przypominających hełmy i podskakujących przy każdym kroku spódnicach. Mężczyźni w dwurzędowych garniturach próbowali łapać taksówki. Na bilbordach zmieniały się reklamy: Crème Mouson, dla kobiety nowoczesnej; Audi, Type M: dla prawdziwego gentlemana. Ze wszystkich stron otaczała ich szykowna nowoczesność. Drzwi ze stali nierdzewnej. Wysokie, zaokrąglone okna. Najdroższe butiki. Restauracje. Kina ustawione jak tancerki rewiowe: Gloria-Palast, Capital, UFA am Zoo. Wszystko eleganckie. Połyskujące. Fascynujące. Na Kurfürstendamm, głównej ulicy Berlina, wystawy sklepowe odbijały światła z ulicy niczym w awangardowym filmie pełnym niepasujących do siebie punktów i pędzących strumieni.

– Jak państwo widzą, szacunek, o którym tak rozprawiała baronowa, to tylko romantyczny nonsens. – Von Hessler zatrąbił jak szaleniec, niemal wjeżdżając w trzymającą się kurczowo parę, próbującą przejść na drugą stronę ulicy. – Wraz z rozwojem nauki panuje coraz mocniejsze przekonanie, że order to tylko warunkowanie. Przy jakiej ulicy państwo mieszkają?

Z daleka od tłumów i błyskających świateł ciche uliczki przy Parku Pruskim oplatały eleganckie pięciopiętrowe apartamentowce z poddaszami pod wysokimi dachami, gipsowymi gargulcami i Walkiriami, które nadal górowały nad wszystkim. Na Beckmann Strasse, przed wejściem do swojego solidnego i szacownego budynku, Willi i Vicki dosłownie wyskoczyli z samochodu wyścigowego von Hesslera, wylewnie mu przy tym dziękując.

– Musimy to kiedyś powtórzyć – zawołał za nimi doktor i razem ze swoją opaską zaczął ginąć z zasięgu wzroku.

– Zdecydowanie.

Vicki pomachała mu na pożegnanie.

W przyozdobionym dywanem i szklanymi żyrandolami holu rzuciła się Williemu w ramiona i pocałowała go mocno, penetrując jego usta swoim ciepłym, miękkim językiem.

– Wow – wyszeptał.

Na schodach Vicki zdjęła buty i pozwoliła mężowi rozpiąć sukienkę, podczas gdy wszystkie paciorki odprawiały szalony taniec. Co, jeśli zobaczy nas któryś z sąsiadów? – pomyślał Willi. Nigdy nie dadzą nam o tym zapomnieć. Musielibyśmy się przeprowadzić. Musiałbym zrezygnować z pracy w policji. Ale o tej porze w środku tygodnia… dzieci dawno śpią…

Ta noc naprawdę miała zapisać się w historii.

Następnego dnia rano Vicki krzątała się w kuchni, nucąc pod nosem, i pocałowała Williego w usta, gdy przyszedł na śniadanie. Kiedy kiełbaski skwierczały na patelni, Vicki podniosła banany i zaczęła kołysać biodrami, jakby tańczyła hula, przeczesując palcami ciemne włosy męża. Dzieciaków nie było w domu, więc mieli z Vicki prawdziwe święto. Gdyby tylko Heinz Winkelmann miał urodziny nieco częściej. Pomijając tylko tę przeklętą imprezę o czwartej… i pół dnia pracy… nie mógł się z tego wywinąć.

Vicki opuściła banany.

– Co to jest? – Wyrwała mu gazetę z ręki.

Zatrute kiełbaski! Setki chorych!

Natychmiast wyłączyła płomień pod patelnią.

– Nawet w czasie wojny było to nie do pomyślenia. – Zmrużyła oczy. – Zatrute mięso w Berlinie? Przy tych wszystkich kontrolach?

– Wszystko się może zdarzyć, skarbie. – Willi spokojnie wyjął jej z rąk gazetę. – Nawet przy najdokładniejszych kontrolach. – Jego uwagę przykuł inny tytuł; wydrukowany mniejszą czcionką, na dole strony. Najwyraźniej giełda w Nowym Jorku miała gorszy dzień.

Dzieci gniewu

Подняться наверх