Читать книгу Alef - Paulo Coelho - Страница 5

Оглавление

Pewien człowiek szlachetnego rodu

udał się w kraj daleki, aby uzyskać

dla siebie godność królewską i wrócić.

ŚW. ŁUKASZ, 19:12

Dla J., dzięki któremu wciąż jestem w drodze,

Dla św. J, który za mną podąża i mnie chroni,

Dla Hilal, w podziękowaniu za przebaczenie

w kościele w Nowosybirsku.

Średnica Alefa wynosiła mniej więcej dwa,

trzy centymetry, ale przestrzeń kosmiczna,

którą ogarniał, była naturalnej wielkości.

Każda rzecz (...) była nieskończonością rzeczy,

bowiem było ją widać zupełnie jasno

ze wszystkich punktów wszechświata.

JORGE LUIS BORGES, ALEF,

TŁUM. ZOFIA CHĄDZYŃSKA

Nic nie widzę, ale ty widzisz wszystko.

Ufam, że nie żyję na próżno. Wiem, że się znów

spotkamy w jakiejś boskiej wieczności.

OSCAR WILDE, PRAWDZIWA WIEDZA


Nie!

Tylko nie kolejny rytuał! Znów mam wzywać niewidzialne moce do zmaterializowania się w świecie realnym? Jak to się ma do rzeczywistości, w której żyjemy? Młodzi ludzie kończą studia i nie mogą znaleźć pracy. Starzy przechodzą na emeryturę, z której nie są w stanie wyżyć. Dorośli nie mają czasu na marzenia, bo harują od rana do wieczora, żeby zmagając się z tak zwaną „szarą rzeczywistością” zapewnić rodzinie byt, opłacić dzieciom szkołę.

Na świecie nigdy dotąd nie było tak głębokich podziałów: wojny religijne, ludobójstwo, brak poszanowania dla naszej planety, kryzys ekonomiczny, depresja, bieda. Wszyscy czekają na błyskawiczne rozwiązanie przynajmniej kilku problemów gnębiących świat lub ich samych. Tymczasem przyszłość jawi się w ciemnych barwach.

Jak mam się w tym odnaleźć? Ja, badacz tradycji duchowej, sięgającej korzeniami dalekiej przeszłości, ale obcej wyzwaniom współczesności?


Mimo że nazywam J. moim mistrzem, zaczynam wątpić, czy naprawdę nim jest. Idziemy razem pod dąb, święte drzewo, od pięciuset lat niemego świadka ludzkich smutków i radości, którego jedynym zadaniem jest zrzucać liście na zimę i odradzać się wiosną.

Nie chce mi się po raz kolejny pisać o relacjach z J., moim przewodnikiem po świecie Tradycji. Notatkami z naszych rozmów zapełniłem kilkadziesiąt zeszytów, ale potem ani razu do nich nie zajrzałem. Poznaliśmy się w Amsterdamie w 1982 roku. Od tamtej pory na nowo uczę się żyć, popełniając po drodze setki błędów. Za każdym razem, kiedy J. mnie czegoś nowego nauczy, wydaje mi się, że robię ostatni krok dzielący mnie od szczytu góry, i że dodaję brakującą nutę wielkiej symfonii, że dopisuję słowo klucz dopełniające dzieło. Jednak euforia szybko mija. Niektóre przeżycia zostają we mnie na zawsze, ale większość duchowych ćwiczeń i nauk ginie w czarnej otchłani – tak przynajmniej mi się wydaje.


Jest mokro. Moje tenisówki, dokładnie uprane dwa dni temu, zaraz będą w błocie. Uważnie stawiam kroki, ale to nic nie daje. Szukając drogi do mądrości, duchowego ładu, wiedzy o świecie widzialnym i niewidzialnym, popadłem w rutynę. Zgłębianiu tajników magii poświęciłem się, kiedy miałem 22 lata. Pokonałem długą drogę. Latami wędrowałem skrajem przepaści, potykałem się i upadałem, poddawałem się i zaczynałem od nowa. Myślałem, że w wieku 59 lat będę bliżej raju i osiągnę spokój, jaki bije z uśmiechniętych twarzy buddyjskich mnichów.

Okazuje się, że jest odwrotnie – oddalam się od celu. Brak mi wewnętrznej harmonii, czasem miesiącami dręczą mnie rozterki. Kiedy już mi się uda zanurzyć w świecie rzeczywistości magicznej, trwa to tylko kilka sekund – to wystarczy, żeby mieć pewność, że ten świat istnieje, a za mało, żeby w pełni przeżyć to wszystko, czego się uczę.

Dochodzimy do drzewa.

Po zakończeniu rytuału zamierzam poważnie rozmówić się z J. Kładziemy ręce na pniu świętego dębu.


J. odmawia suficką modlitwę:

Boże, kiedy słucham mowy zwierząt, szumu drzew, szeptu wód, śpiewu ptaków, szmeru wiatru i grzmotu piorunów, odnajduję w nich potwierdzenie Twojej Boskiej jedności, czuję, że jesteś najsilniejszy, wszechmocny, żeś wiedzą absolutną i samą sprawiedliwością.

Boże, odnajduję Ciebie we wszystkich przeciwnościach losu. Pozwól, bym miał udział w Twoim zadowoleniu. Pragnę być Twoją radością, jaką jest syn dla Ojca. Spraw, bym pamiętał o Tobie nawet w najgorszych chwilach, gdy trudno będzie mi przyznać, że Cię kocham.

Kiedyś w takich momentach przez ułamek sekundy czułem obecność Jedynej Siły, która porusza Słońce i Ziemię i podtrzymuje gwiazdy na firmamencie. Dziś jednak nie mam ochoty komunikować się ze Wszechświatem. Wystarczy, że odpowiedzi na pytania udzieli mi człowiek, który stoi obok mnie.


J. uśmiecha się do mnie, ja do niego. W milczeniu, wolnym krokiem wracamy do domu. Bez słowa siadamy na tarasie i pijemy kawę.

Patrzę na wielkie drzewo rosnące na środku ogrodu, na wstążkę okalającą jego pień. Kiedyś miałem dziwny sen i następnego dnia obwiązałem dąb wstążką. Jestem w wiosce Saint-Martin, we francuskich Pirenejach. Dom kupiłem parę lat temu, czego ostatnio żałuję, ponieważ całkowicie mną zawładnął, wymaga mojej stałej obecności. Trzeba się nim zajmować i podtrzymywać płomień jego energii.

– Przestałem się rozwijać – jak zwykle nieroztropnie odzywam się pierwszy. – Doszedłem do kresu swoich możliwości.

– To ciekawe – mówi J. – Przez całe życie usiłuję określić, gdzie leży kres moich możliwości i do dziś nie potrafię. Otaczający mnie wszechświat ciągle się rozrasta i nigdy nie udaje mi się go w pełni poznać.

Wiem, że ze mnie drwi, ale brnę dalej.

– Po co przyjechałeś? Żeby jak zwykle mi udowodnić, że nie mam racji? Mów, co chcesz, ale słowa niczego nie zmienią. Jest mi źle.

– Właśnie dlatego przyjechałem. Od dawna to podejrzewałem, ale czekałem na odpowiedni moment – przyznaje J. Bierze ze stołu gruszkę i obraca ją w dłoniach. – Wcześniej nie byłeś na to gotowy. Ale gdybym za długo zwlekał, zgniłbyś od środka jak owoc – mówi J. i ze smakiem zjada kawałek gruszki. – Doskonała!

– Mam pełno wątpliwości – wracam do tematu.

– To świetnie! Wątpliwości popychają człowieka do przodu.

Jak zwykle błyskotliwe riposty i świetne wyczucie, ale dziś to za mało.

– Powiem ci, co czujesz – ciągnie J. – Boisz się, że cała twoja wiedza jest nie dość ugruntowana. Potrafisz zanurzyć się w świecie magii, ale nie umiesz w nim pozostać. Wydaje ci się, że to wszystko są bajeczki wymyślone tylko po to, żeby zagłuszyć strach przed śmiercią.

Moje wątpliwości sięgają o wiele głębiej, dotyczą wiary. Jednego jestem pewien – że istnieje równoległy świat duchowy, który przenika do świata realnego. Cała reszta – święte księgi, objawienia, przewodnicy duchowi, obrzędy – to wszystko wydaje mi się absurdalne. Co więcej, nie widzę żadnych trwałych efektów takich działań.

– Coś ci opowiem – mówi J. – W młodości zachłysnąłem się życiem. Wierzyłem, że osiągnę wszystko, czego tylko zapragnę. Potem się ożeniłem, urodziły się dzieci i musiałem skupić się na tym, co najważniejsze: na zapewnieniu godziwego bytu najbliższym. W wieku 45 lat byłem wysoko postawionym dyrektorem. Dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu, a ja zrozumiałem, że jeśli teraz niczego nie zmienię, do końca życia będę powtarzał w kółko stare schematy. Wtedy zacząłem szukać innej drogi duchowego rozwoju. Jestem zdyscyplinowany, więc rozpocząłem naukę pełną parą. Miałem chwile radości i zwątpienia, aż doszedłem do momentu, w którym ty znajdujesz się teraz.

– Bardzo się staram, ale nie mogę powiedzieć, żebym był bliżej Boga i bliżej siebie – wyznaję ze smutkiem.

– Bo jak wszyscy uwierzyłeś, że czas nauczy cię, jak zbliżyć się do Boga. Czas niczego nie uczy, czas tylko przynosi zmęczenie i dodaje nam lat.

Dąb w ogrodzie wydaje się mnie obserwować. Ma prawie pięćset lat i jedyne, czego przez wieki się nauczył, to tkwić niezmiennie w tym samym miejscu.

– Po co odprawiliśmy rytuał przy drzewie, jeżeli to nie pomoże mi stać się lepszym człowiekiem?

– Nie pomaga, bo ludzie o nim zapomnieli. Odprawiając pozornie absurdalne rytuały, masz szansę wejść w głąb siebie i dotknąć tego, co pierwotne, co stanowi o istocie twojego życia.

J. ma rację. Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Widzę, że wciąż mogę się od niego wiele nauczyć.

– Pora się ruszyć – mówi nagle J.

Patrzę na zegarek. Lotnisko jest blisko i możemy jeszcze chwilę porozmawiać.

– Nie mówię o sobie. Kiedy przeżywałem to, co ty teraz, ratunek znalazłem w cofnięciu się do czasów sprzed moich narodzin. Radzę ci to samo.

Reinkarnacja? Dotąd J. sceptycznie oceniał moje próby powrotu do poprzednich wcieleń.

– Robiłem to, zanim cię poznałem – mówię. – Kiedyś ci o tym opowiadałem. Odkryłem swoje dwa wcielenia, francuskiego pisarza z dziewiętnastego wieku i...

– Pamiętam! – przerywa mi J.

– Popełniałem błędy, których nie mogę już naprawić. Zresztą jak sam powiedziałeś, powrót do przeszłości tylko zwiększy moje poczucie winy. Podróż w przeszłość jest jak wybicie dziury w podłodze płonącego domu i pozwolenie szalejącym na dole płomieniom rozprzestrzenić się na wyższych piętrach, w teraźniejszości.

J. rzuca ptakom ogryzek gruszki i patrzy na mnie poirytowany.

– Nie pleć bzdur! Nie wmawiaj mi, że przez te dwadzieścia cztery lata naszej znajomości niczego się nie nauczyłeś.

Domyślam się, o co mu chodzi. W magii i w życiu liczy się tylko chwila obecna. Nie mierzy się czasu jak odległości między dwoma punktami. „Czas” nie przemija. Największym problemem jest to, że człowiek nie potrafi skoncentrować się na teraźniejszości. Wiecznie roztrząsa, czy mógł coś zrobić lepiej, jakie będą konsekwencje jego czynów, dlaczego nie zareagował tak, jak powinien. Martwi się też o przyszłość: co będzie jutro, jakie należy podjąć kroki, jakie czyhają na niego niebezpieczeństwa, jak uniknąć zagrożeń i realizować marzenia.

– Zastanawiasz się, czy twoje podejście do życia jest błędne? – pyta J. – Owszem, jest. Ale jednocześnie masz świadomość, że zmienisz swoją przyszłość tylko wtedy, gdy przeszłość przeniesiesz w czas teraźniejszy. Przeszłość i przyszłość istnieją tylko w naszych głowach, natomiast teraźniejszość jest poza czasem. My nazywamy to Wiecznością, hindusi „karmą”, z braku bardziej odpowiedniego słowa. Problem w tym, że jej istotę trudno właściwie wyjaśnić. Twoje uczynki z przeszłości nie wpływają na teraźniejszość. Jest odwrotnie. To, co robisz teraz, może ocalić przeszłość i w konsekwencji zmienić przyszłość.

– To znaczy?

J. milknie. Jest zły, że go nie rozumiem.

– Nie warto siedzieć i gadać, bo to niczemu nie służy. Zacznij działać. Najwyższa pora, żebyś się ruszył, odzyskał swoje królestwo, które niszczy rutyna. Dosyć powtarzania w kółko tej samej lekcji. W ten sposób niczego nowego się nie nauczysz.

– Nie chodzi o rutynę. Po prostu nie jestem szczęśliwy.

– To właśnie jest rutyna. Wydaje ci się, że istniejesz, bo cierpisz. Człowiek odnajduje sens życia w swoich problemach. Ciągle tylko o nich gada: o kryzysach małżeńskich, kłopotach z dziećmi, narzeka na szkołę, pracę, na przyjaciół. Ani przez chwilę nie pomyśli: „Jestem tu i teraz. Jestem wynikiem tego, co się zdarzyło i co się wydarzy, ale w tej chwili jestem tutaj. Jeśli popełniłem błąd, mogę go naprawić albo przynajmniej prosić o wybaczenie. Jeśli zrobiłem coś dobrego, powinienem się cieszyć i bardziej świadomie przeżywać teraźniejszość” – J. przerywa i bierze głęboki oddech. – Nie żyjesz chwilą obecną. Musisz wyjechać, żeby wrócić do teraźniejszości.


Tego się obawiałem. Od jakiegoś czasu J. napomykał, że pora po raz trzeci wyruszyć w świętą podróż. Od pierwszej wyprawy w 1986 roku moje życie bardzo się zmieniło. Pielgrzymując Drogą Jakuba do Composteli, stawiłem czoło przeznaczeniu i zaakceptowałem „Boży plan”. Trzy lata później pokonałem Drogę Rzymską i dotarłem do miejsca, gdzie dziś mieszkam. To była trudna podróż. Przez 70 dni robiłem rzeczy, które przyśniły mi się poprzedniej nocy (pamiętam, że kiedyś przesiedziałem cztery godziny na przystanku autobusowym, czekając, aż coś się wydarzy).

Od tamtej pory sumiennie wykonywałem wszystkie obowiązki związane z moją pracą. Pisanie to był mój własny wybór, a jednocześnie wielki dar. Podróżowałem, nie mogłem usiedzieć na miejscu. Najważniejszych rzeczy nauczyły mnie podróże.

Od wczesnej młodości dużo jeździłem po świecie, ale w ostatnich latach praktycznie mieszkam na lotniskach i w hotelach. To, co dawniej było przygodą, zaczęło tchnąć nudą. Na moje skargi, że zbyt mało czasu spędzam w jednym miejscu, słyszałem zdumione: „Jak to?! Podróże są cudowne! Szkoda, że mnie na to nie stać”.

Do podróżowania nie potrzeba pieniędzy, lecz odwagi. W czasach hipisowskich zwiedziłem wiele krajów, chociaż nie miałem grosza przy duszy. Czasem ledwo starczało mi na bilet. Nie dojadałem, spałem na dworcach, nie znałem języka, byłem zależny od innych, a mimo to uważam, że były to moje najszczęśliwsze lata.

W podróży słyszymy język, którego nie rozumiemy, używamy pieniędzy, których wartości nie znamy, chodzimy obcymi ulicami. W obliczu nowych wyzwań nasze „ja” i nasze dotychczasowe doświadczenia okazują się bezużyteczne. Stopniowo odkrywamy w sobie kogoś o wiele ciekawszego, żądnego przygód, otwartego na świat i nowe doznania. A potem przychodzi dzień, kiedy mówimy „dość!”.

– Dość! Podróżowanie stało się dla mnie rutyną.

– Wcale nie dość – mówi J. – Życie to nieustająca podróż, od narodzin aż po śmierć. Zmienia się otoczenie, ludzie, nasze potrzeby, a pociąg jedzie dalej. Bo życie jest jak pociąg, a nie stacja kolejowa. Zresztą twoje zagraniczne wyjazdy to nie podróże. Ty tylko przemieszczasz się z kraju do kraju. A to zupełnie co innego.

– Podróż niczego nie zmieni – sceptycznie kręcę głową. – Jeśli mam naprawić to, co zepsułem w poprzednim życiu, równie dobrze mogę zostać w domu. Moją pokutą będzie słuchanie twoich rozkazów. Podobno znasz boski plan. Poza tym spotkałem już przynajmniej cztery osoby, które poprosiłem o wybaczenie.

– Ale nadal nie wiesz, jaka na tobie ciąży klątwa.

– Ty też popełniłeś parę błędów. Odkryłeś, za co na ciebie spadła klątwa?

– Tak, i mogę cię zapewnić, że moje przewiny były znacznie poważniejsze od twoich. Ty stchórzyłeś raz, a ja wyrządziłem krzywdę innym wiele razy. Na szczęście odkrycie ich mnie wyzwoliło.

– Skoro mam podróżować w czasie, to po co zmieniać miejsce?

J. wybucha śmiechem.

– Wszyscy mamy szansę odkupić własne winy, ale żeby to zrobić, musimy spotkać ludzi, którym zrobiliśmy krzywdę i poprosić ich o wybaczenie.

– Dokąd mam jechać? Do Jerozolimy?

– Nie wiem. Sam musisz podjąć decyzję. Przypomnij sobie, co przerwałeś i dokończ to. Bóg cię poprowadzi, ponieważ w teraźniejszości mieści się wszystko to, co przeżyłeś, ale i to, co przed tobą. Twój świat buduje się na nowo. Spotkasz kogoś, kto już raz pojawił się na twojej drodze i kogo porzuciłeś. Nie sprzeniewierz się łasce, jakiej doznałeś. Spróbuj zrozumieć, co dzieje się z tobą i otaczającym światem.

Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz.

Pada deszcz, czuję przenikliwy chłód. Na pewno się rozchoruję. Pocieszam się, że według lekarzy grypę powoduje wirus, a nie krople deszczu.

Nie potrafię skupić się na tym, co się wokół mnie dzieje. Mam zamęt w głowie. Dokąd mam jechać? Jaki obrać cel? A jeśli nie rozpoznam tych, których szukam? Pewnie nieraz mi się to przydarzyło i nieraz się jeszcze przydarzy. Inaczej czułbym w duszy spokój.

Żyję już 59 lat i mniej więcej znam siebie i swoje reakcje. Na początku mojej znajomości z J. miałem wrażenie, że wypowiada słowa, które pochodzą od jakiejś siły wyższej. Przyjmowałem wszystko bez zastrzeżeń, odważnie szedłem naprzód i nie oglądałem się wstecz. Zżyliśmy się, a wraz z zażyłością pojawiło się przyzwyczajenie. J. nigdy mnie nie zawiódł, ale zacząłem go inaczej postrzegać, spowszedniał mi. We wrześniu 1992 roku – minęło wtedy dziesięć lat od naszego pierwszego spotkania – z własnej woli poddałem się jego rozkazom. Robiłem wszystko, co mi kazał, ale w zasadzie bez przekonania, głównie z poczucia obowiązku.

Nieprawda. Przecież dobrowolnie wszedłem na ścieżkę Tradycji Magicznej i nie ma co temu zaprzeczać. W każdej chwili mogę z niej zrezygnować, ale coś mnie pcha do przodu. J. ma pewnie rację, przywykłem do obecnego trybu życia. Nie potrzebuję wyzwań, tylko spokoju.

Powinienem uważać się za człowieka szczęśliwego. Osiągnąłem zawodowy sukces, od 27 lat jestem z tą samą kobietą, nie choruję, otaczają mnie ludzie godni zaufania, na co dzień spotykam się z życzliwością czytelników. Kiedyś mi to wystarczało, ale od dwóch lat nic mnie już nie cieszy.

Czy to przejściowy kryzys? Nie wystarczy modlić się jak dotąd, szanować przyrodę jako dzieło Pana Boga i cieszyć się pięknem, które nas otacza? Jak mam iść naprzód, skoro jestem przekonany, że doszedłem do kresu?

Dlaczego nie jestem taki jak moi przyjaciele?

Deszcz pada coraz mocniej, słyszę tylko odgłos spadających kropel. Przemokłem do suchej nitki i nie mogę się ruszyć. Nie chcę opuszczać tego miejsca, ponieważ nie wiem, dokąd iść. Zgubiłem drogę. J. ma rację – gdybym faktycznie doszedł do kresu, nie dręczyłoby mnie poczucie winy i nie byłym taki nieszczęśliwy. Boję się. Jeśli to nie minie, to znaczy, że sprowadził je na mnie Bóg. Widocznie chce, żebym ruszył przed siebie i wszystko zmienił.

Już nieraz to przeżyłem. Ilekroć buntowałem się, złościłem na swój los, dotykało mnie jakieś nieszczęście. Tego się najbardziej boję – że zdarzy się tragedia, która całkowicie zmienia życie i zawsze łączy się ze stratą. Kiedy coś tracimy, nie warto starać się to odzyskać. Lepiej wykorzystać powstałą przestrzeń i wypełnić ją czymś nowym. Teoretycznie z każdej straty wynika coś dobrego, ale w praktyce właśnie wtedy poddajemy w wątpliwość istnienie Boga i zadajemy sobie pytanie: czym ja sobie na to zasłużyłem?

Panie, oszczędź mi nieszczęść, a pójdę drogą, którą mi wskażesz.

Kiedy tak siedzę zatopiony w rozmyślaniach, nagle w pobliżu uderza piorun, a niebo przeszywa błyskawica. Znów się boję. To znak. Oto tłumaczę sobie, że zawsze daję z siebie wszystko, a tymczasem matka natura podpowiada coś wręcz przeciwnego: kto chce żyć pełnią życia, nigdy się nie zatrzymuje. Niebo i ziemia zwarły się w uścisku. Po burzy oczyści się powietrze i zazielenią pola, lecz teraz wicher zrywa dachy, powala stuletnie drzewa, wezbrane rzeki zalewają okolicę.

W oddali widzę ubraną na żółto postać.

Znów błyska, ale moje przygnębienie znika. Czuję się tak, jakby deszcz, niczym święcona woda, obmył moją duszę.

Błogosław i bądź błogosławiony.

Bezwiednie powtarzam te słowa. Nie wiem, skąd się wzięły, ale jestem pewien, że nie ja je wymyśliłem. Ich mądrość spływa na mnie niespodziewanie i utwierdza w przekonaniu, że wszystko, czego się dotąd nauczyłem, ma sens.

Problem w tym, że pomimo takich błogosławionych chwil nadal wątpię.

Żółta postać staje przede mną. To moja żona w jaskrawej pelerynie. Zabieramy takie okrycia na wyprawy w góry, na wypadek, gdybyśmy się zgubili.

– Zapomniałeś, że jesteśmy zaproszeni na kolację?

Nie zapomniałem. Opuszczam świat metafizyczny, gdzie pioruny są głosem bogów i wracam na ziemię, do górskiej wioski, dobrego wina, pieczonej jagnięciny, miłej pogawędki z przyjaciółmi, którzy opowiedzą nam o swojej wyprawie motocyklowej. W drodze do domu w kilku słowach streszczam żonie rozmowę z J.

– Powiedział, dokąd masz jechać?

– Sam mam wybrać miejsce.

– To takie trudne? Przestań marudzić. Zachowujesz się jak starzec.

Oprócz nas Hervé i Weronika zaprosili na kolację francuskie małżeństwo w średnim wieku. Poznali ich w Maroku. Mężczyzna jest podobno jasnowidzem. Na pierwszy rzut oka ani miły, ani antypatyczny, raczej sprawia wrażenie nieobecnego. Wygląda, jakby był w transie.

– Uważaj na samochody – zwraca się nagle do Weroniki. – Będziesz miała wypadek.

Traktuję to jako żart w złym guście. Jeśli Weronika potraktuje te słowa poważnie, jej strach przyciągnie złą energię i naprawdę wydarzy się coś złego.

– Zabawne! – reaguję pierwszy. – Potrafi pan przenosić się w czasie? Rozmawiałem dziś o tym z moim przyjacielem.

– Mówię, co widzę, a widzę, kiedy Bóg mi pozwoli. Wiem, kim była, jest i będzie każda z obecnych tu osób. Nie rozumiem tego daru, ale go zaakceptowałem.

Nasi przyjaciele mieli nam opowiedzieć o podróży na Sycylię, dokąd pojechali z grupą takich jak oni zapalonych harlejowców. A tu nagle rozmowa zaczyna schodzić na tematy, o których wcale nie mam ochoty słuchać.

– Zdaje pan sobie sprawę, że Bóg zsyła nam dar widzenia przyszłości, kiedy chce, żeby coś się w naszym życiu zmieniło? – pytam i zwracam się do Weroniki – Nie przejmuj się, ale bądź ostrożna na drodze. Przeniesiona z poziomu astralnego na ziemski, przepowiednia traci swoją sprawczą moc. Jestem pewien, że nic ci nie grozi.

Weronika nalewa nam wino. Boi się, że dojdzie do kłótni z jasnowidzem z Maroka. Nie ma obaw. Ten człowiek naprawdę „widzi” przyszłość i to mnie przeraża. Po kolacji porozmawiam o tym z Hervém.

Jasnowidz patrzy nieobecnym wzrokiem jak ktoś, kto wbrew sobie znalazł się w innym wymiarze. Wyraźnie chce mi coś powiedzieć, ale po chwili namysłu zwraca się do mojej żony.

– Turecka dusza obdarzy pani męża wielką miłością. Zanim jednak wyjawi, czego szuka, poleje się jego krew.

„Kolejny znak, że nie powinienem nigdzie jechać”, myślę, chociaż zdaję sobie sprawę, że interpretuję słowa mężczyzny zgodnie z własnymi oczekiwaniami.

Alef

Подняться наверх