Читать книгу Szpieg - Paulo Coelho - Страница 9
ОглавлениеCZĘŚĆ PIERWSZA
Szanowny Doktorze Clunet,
Nie wiem, jak zakończy się ten tydzień. Kiedyś byłam optymistką, ale dziś czuję gorycz, samotność i rozpacz.
Jeśli spełnią się moje nadzieje, nie otrzyma Pan tego listu. Zostanę uniewinniona. Nie na darmo przez całe życie przyjaźniłam się z wpływowymi ludźmi. Zatrzymam go jako pamiątkę, żeby kiedyś moja córka dowiedziała się, kim była naprawdę jej matka.
Gdyby jednak stało się inaczej, mam obawy, że nikt nie zechce przechować tych paru stron zapisanych w ostatnich dniach życia. Zawsze byłam realistką i wiem, że każdy adwokat po zamknięciu jednej sprawy natychmiast przystępuje do następnej i nie ogląda się wstecz.
Oczami wyobraźni widzę, co przyniesie przyszłość. Będzie Pan zapracowanym człowiekiem, bo jako obrońca osoby skazanej za szpiegostwo szybko zyska Pan jeszcze większą popularność. Do Pańskich drzwi będą pukać tłumy klientów błagających o pomoc, bo wprawdzie poniesie Pan klęskę, ale zyska sławę. Pojawią się dziennikarze, którzy będą chcieli usłyszeć Pańską wersję wydarzeń. Będzie Pan jadał w najlepszych restauracjach, budząc szacunek i zazdrość kolegów po fachu. Dobrze Pan wie, że nie przedstawiono żadnych konkretnych dowodów mojej winy, jeśli nie liczyć kilku spreparowanych dokumentów. Mimo to nigdy nie przyzna się Pan do tego, że dopuścił Pan do śmierci niewinnego człowieka.
Niewinnego? Może to nieodpowiednie słowo. Straciłam niewinność z chwilą przyjazdu do tego miasta bliskiego memu sercu. Wierzyłam, że zdołam przechytrzyć ludzi szukających tajnych informacji; że Niemcy, Francuzi, Anglicy i Hiszpanie ulegną mojemu czarowi. Stało się inaczej – to mną manipulowano.
Udało mi się uciec przed karą za popełnione grzechy, z których największym było pragnienie niezależności w świecie rządzonym przez mężczyzn. Natomiast skazano mnie za szpiegostwo, chociaż moją jedyną winą było powtórzenie paru plotek zasłyszanych w paryskich salonach.
Owszem, przedstawiałam je jako „sekrety wagi państwowej”, bo chciałam pieniędzy, chciałam władzy. Ale moi oskarżyciele dobrze wiedzą, że powtarzałam tylko to, co było tajemnicą poliszynela.
Szkoda, że nikt nie pozna prawdy. Moje listy i wycinki z gazet trafią do zakurzonego archiwum, gdzie spoczną obok sterty innych dokumentów. Za jakiś czas osoba odpowiedzialna za zbiory wyrzuci stare papiery, żeby zrobić miejsce dla nowych teczek.
Świat zdąży o mnie zapomnieć. Nie piszę jednak do Pana w nadziei, że pamięć o mnie przetrwa. Chcę zrozumieć siebie. Chcę odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego kobieta, której przez lata udawało się realizować wszystko, czego pragnęła, została skazana na karę śmierci za tak niewielkie przewinienie.
Kiedy patrzę na moje życie, myślę, że pamięć jest jak rzeka, która odwraca swój bieg. Wspomnienia są pełne ulotnych wrażeń, ożywających i wzruszających obrazów z przeszłości, drobiazgów, nieistotnych dźwięków. Dobiegający do celi zapach świeżo upieczonego chleba przypomina mi czas spędzony na wolności i spacery ulicami pełnymi kawiarni. Te wspomnienia przygnębiają mnie bardziej niż strach przed śmiercią i samotność, jaka jest teraz moim udziałem.
Wspomnienia wskrzeszają bezlitosnego demona Melancholii. Nie potrafię się przed nim bronić. Słucham śpiewu więźniarki z celi obok, otwieram listy od garstki admiratorów, którzy nigdy mi nie przynosili róż i jaśminu. Czasem przypominam sobie jakąś błahą scenę z przeszłości. To wszystko, co mi zostało z niezliczonych podróży po świecie.
Wspomnienia zawsze zwyciężają, a wraz z nimi powracają duchy z dawnych czasów, znacznie gorsze od Melancholii. To wyrzuty sumienia – moi towarzysze w celi. Wyjątkiem są krótkie chwile, kiedy odwiedzają mnie siostry. Nie opowiadają o Bogu ani nie oceniają moich „grzechów ciała”. Wystarczy, że powiedzą jedno, dwa zdania, a z moich ust zaczyna płynąć potok wspomnień, jakbym chciała cofnąć czas, zanurzyć się w rzece, której odwrócony nurt poniesie mnie do źródeł.
Jedna z zakonnic spytała, czy gdyby Bóg dał mi drugą szansę, postąpiłabym inaczej.
Odparłam, że tak, ale prawdę mówiąc nie jestem tego pewna. Wiem tylko, że moje serce jest jak miasto ruin, po którym hulają niespełnione marzenia, namiętności, niewykorzystana siła, samotność, wstyd, zraniona duma, zdrada i smutek. Nie potrafię się od nich uwolnić. Użalam się nad sobą i płaczę w samotności.
Urodziłam się w nieodpowiedniej epoce, dlatego nie mogę niczego naprawić. Nie wiem, czy w przyszłości ktoś o mnie wspomni. Gdyby tak się stało, nie chcę, żeby widziano we mnie ofiarę, lecz kobietę odważnie idącą przez życie, która za niezależność bez wahania zapłaciła najwyższą cenę.
Kiedyś, podczas pobytu w Wiedniu, poznałam człowieka, który robił w Austrii wielką karierę. Nazywał się Freud. Nie pamiętam jego imienia. Ludzie go uwielbiali, ponieważ dzięki niemu uwierzyli, że mogą odzyskać niewinność, bo za ich błędy i za ich grzechy winni są rodzice.
Zastanawiam się, jakie błędy popełniła moja rodzina, ale jestem daleka od jej obwiniania. Adam i Antje Zelle dali mi wszystko, na co było ich stać. Mieli zakład kapeluszniczy, inwestowali w złoża ropy naftowej, zanim inni odkryli jej znaczenie. Posłali mnie do prywatnej szkoły, gdzie uczyłam się tańca i jazdy konnej. Kiedy zaczęto nazywać mnie „kobietą lekkich obyczajów”, ojciec napisał książkę w mojej obronie. Nie powinien był tego robić, bo żyłam tak, jak chciałam, a jego książka odniosła odwrotny skutek: ludzie zaczęli się mną jeszcze bardziej interesować i coraz częściej nazywali mnie kłamczuchą i ladacznicą.
Owszem, byłam ladacznicą, jeśli oznacza to osobę, która dostaje klejnoty i apanaże w zamian za czułość i dostarczanie rozkoszy. Owszem, kłamałam i robiłam to tak często, że się w tym sama gubiłam. Traciłam wiele energii, żeby tuszować takie potknięcia.
Nie mogę mieć pretensji do rodziców, chyba tylko o to, że urodziłam się w niewłaściwym mieście. Nazywało się Leeuwarden i pewnie większość mieszkańców mojego kraju nigdy o nim nie słyszała. Nic się tam nie działo i wszystkie dni były do siebie podobne. Kiedy koleżanki zaczęły mnie naśladować, zrozumiałam, że jestem atrakcyjna.
W 1889 roku szczęście odwróciło się od naszej rodziny. Adam zbankrutował, a Antje podupadła na zdrowiu i po dwóch latach zmarła. Rodzicie nie chcieli, żebym patrzyła na ich gehennę, dlatego wysłali mnie do szkoły z internatem w mieście Lejda. Uważali, że powinnam odebrać staranne wykształcenie, które w przyszłości pozwoli mi zostać przedszkolanką. Byli przekonani, że dzięki tej pracy będę mogła spokojnie czekać na odpowiedniego kawalera, który zechce się mną zaopiekować. W dniu wyjazdu mama dała mi sakiewkę.
– Margaretho, weź to na drogę – powiedziała.
Wtedy nazywałam się Margaretha Zelle. Nienawidziłam tego imienia. Z powodu jakiejś znanej i uwielbianej aktorki nosiły je setki dziewcząt.
Spytałam, co to jest.
– Cebulki tulipanów, kwiatów, które są symbolem naszego kraju. Ale są też ważne z innego powodu. Wyglądają jak cebulki wielu innych roślin, ale pamiętaj, że już w tej postaci są tulipanami i zawsze nimi pozostaną, nawet gdyby chciały zakwitnąć różami i słonecznikami. Jeśli będą próbować zmienić się w coś innego, szybko zwiędną i umrą. Dlatego nie zapomnij, żeby zawsze z radością iść za głosem serca, niezależnie, dokąd cię doprowadzi. Kwiaty zachwycają, a gdy ich płatki opadną, pozostaną nasionka, które podejmą Boże dzieło.
Włożyła cebulki z powrotem do sakiewki, którą pomimo choroby dziergała dla mnie przez wiele dni.
– Kwiaty uczą nas prawdy o przemijaniu. Ich uroda mija, szybko więdną, ale przekwitając zostawiają cebulki, z których powstaną nowe kwiaty. Pamiętaj o tym nie tylko w chwilach szczęścia, ale także bólu i smutku. Wszystko przemija, starzeje się, umiera i odradza na nowo.
Ile burz musiałam przetrwać, by to wreszcie pojąć. Wtedy nie rozumiałam jej słów. Z niecierpliwością czekałam na wyjazd z prowincjonalnego miasteczka, gdzie wszystkie dni i noce były do siebie podobne.
– Najwyższe drzewa wyrastają z najmniejszych nasion. Pamiętaj o tym i bądź cierpliwa.
Ucałowała mnie na pożegnanie. I pojechałam z ojcem na dworzec kolejowy. Milczeliśmy całą drogę.
Niemal wszyscy mężczyźni, których poznałam, dali mi radość, drogą biżuterię i uprzywilejowane miejsce w społeczeństwie. Nigdy nie żałowałam tych znajomości, może poza pierwszą. To był dyrektor szkoły. Zgwałcił mnie, kiedy miałam szesnaście lat.