Читать книгу Baśń średniowieczna - Paweł Rochala - Страница 6
ОглавлениеDawno, dawno temu...
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami żył sobie czarownik...
Mały domek tego czarownika, którego imienia na razie nie wyjawię, ale będzie ono nam niebawem znane, na cztery strony świata pobudowany na leśnym pagórku, na uboczu wsi, z dala od drogi i drewnianego kościółka o śmiałej wieżyczce, był otoczony dawno nienaprawianym ostrokołem z bramą o urwanym skrzydle. Wieś usadowiono nad rzeczką, chatkę czarownika zaś nad strumykiem płynącym z wolna wokół pagórka i nawadniającym korzenie gęstych krzewów tarninowych chroniących niezgorzej od wałów i murów – gdyby tylko ktoś zechciał je wznieść. Ptactwa mieszkało tam bez liku, zwłaszcza drobnego a świergotliwego: sikorek, sikoreczek, czyżyków, szczygłów, pliszek, kosów, dzierzb i czego by jeszcze się tylko chciało. Zimą przylatywały gile i jemiołuszki. Czarownik nie wadził nikomu, niekiedy nawet pomagał, życia więc mu nie utrudniano. Zbierał zioła, patrzył na miesiąc, leczył zwierzynę, czasem na miotle polatał. W stronę jego chaty nie zapędzały się dzieciaki, chodził tamtędy tylko ten, co musiał, bo między wsią a domkiem czarownika było uroczysko, na którym, odkąd okrutni Tatarowie ubili w wąwozie ludzi, nocami straszyło. W dzień także zdarzało się niektórym zbłąkanym doświadczyć złośliwych chichotów, szarpania za włosy, rzucania piaskiem w oczy i mamienia widokami złota. Nocą widywano zające wielkości dzików i czarnego psa bez głowy – dlaczego takie dziwadła tam się szwendały, nie wiadomo. Najgorsze, co mogło się przytrafić, to napotkanie szkieletu wlokącego łańcuchy i potrafiącego, o zgrozo, skry nimi krzesać i nieźle skórę wygarbować. Wilcy również lubili tam wyć nocami. Takie to było straszne miejsce.
Drugim strasznym miejscem były ruiny zamczyska pozostałe po najeździe Tatarów. Tam mniej straszyło, może i nie tak często, za to mocniej. Szeptano, że żyje w nich diabeł. Nie było w tym ani krztyny kłamstwa, o nie! Pijany pachołek bez omyłkę a nierozumnie odważny po spędzonej nocy w resztkach zamczyska osiwiał i od tamtych pór nic oprócz wody już nie pił, i się modlił, i płakał. Słowem jednak nie zdradził, co owej nocy się stało. Przezwano go Świętym Józwą i nawet ksiądz-ojczulek miał go dosyć, tak straszył końcem świata. Nie nim wszak, znaczy się głupkiem Józwą, będę się zajmował, lecz rzeczonym czarownikiem.
Czarownik nie był szczęśliwy. Doskwierała mu samotność. Niegdyś miał wielkie poważanie u ludzi, samemu królowi doradzał i od czasu do czasu przyrządzał uzdrawiające mikstury, aż przyszły czasy, w których czarowników nie dość, że uznano za przeżytek, to za coś całkiem nie na miejscu u boku chrześcijańskiego władcy. Na zachodzie nastała dziwna moda, aby tych, co czarami się parają, wsadzać skrępowanych na stosy drewniane i podpalać. Wszelkie zło i diabelstwo miało wtedy zniknąć z tego świata, gdy tylko wiatr rozwieje popioły. Nowinka ta, zrazu przyjmowana z uśmiechem niedowierzania i stukaniem się w czoło – no bo kto, jeśli spali się wiedźmy, będzie leczył albo kto odczyni urok nawet niechcący rzucony przez oczy nadto urokliwe, no kto? – coraz bardziej dobijała się do granic Królestwa Polskiego osobliwie z wędrownymi mnichami. Ci, jeśli tylko raz wystawili nos za zachodnie granice, wracali ze wzrokiem rozpalonym ogniem stosów, krzyż niosąc na piersiach, nienawiść w sercu, na ustach zaś Jezus, Maryja... I tak, żeby nie pozostawać w tyle za mędrszymi od siebie, król byle czego nie gadał, szanse na milczenie zachował, wreszcie uległ ogólnemu zapatrywaniu i czarownik musiał rozstać się z miłym mu otoczeniem. Trza było iść na wygnanie.
Z roku na rok coraz bardziej gorzkniał. Miejscowy diabeł – poznamy go jeszcze – kusił, kusił, aż skusił, i czarownik nabrał smaku na miody sycone, wina, że o piwie nie wspomnę. Tak, nieraz obaj – diabeł i czarownik – popijali sobie i jeden narzekał na królestwo ziemskie, drugi zaś na królestwo piekielne – znaczy się: narzekali odwrotnie. Nie koniec jednak na tym... Bo gdyby na tym się kończyło, nie byłoby o czym tryptyku malować, o czym więc i opowiadać; pijactwo nudne jest bowiem i jednako żałosne we wszystkich czasach.
Czarownik cierpiał na jeszcze jedną przypadłość, bardzo dlań bolesną: całe życie serce miał czułe i łatwo się wzruszające, nic zatem dziwnego, że przy okazji kochliwe. Ot i rozmiłował się w miejscowej dziewce, dodam, nieszczęśliwie. Znów było z czego diabłu się zwierzać i co opijać. Dziewka owa, pokuśnica wyjątkowej urody, po trosze wodziła czarownika za nos, raz mu wdzięków użyczając, innym razem odpychając, aż wyciągnęła od niego, co miał wartościowego. Skończyły się miłe słówka i przytulanki, zwiększyły wymagania, a ślicznotka coraz niegrzeczniej odnosiła się do oczadziałego z miłości człeka nudzącego ją teraz niepomiernie. Wreszcie, na dwa dni przed kupałą, wymyśliła coś, co doprawdy każdego mogło zaboleć.
PUŁAPKA
Przez dziewkę odsuwany coraz mniej grzecznie czarownik robił się coraz bardziej natarczywy, nawet namolny, co nader często przytrafia się zakochanym – komuś o siwej głowie nie przystoi wszak to, co i młodzieńca czyni niekiedy śmiesznym. Otóż czarownik, dosyć już zapuszczony przez nieszczęście pijackie, w niezbyt zadbanym stroju ni to mnisim, ni pątniczym, z niezdarnie naszytymi łatami na łokciach habitu, ubzdurał sobie, że może iść w zawody z młodszymi od siebie. Tak już się dziewce napraszał, że ta, widząc, iż płoszy upatrzonych przez nią junaków – młodzieńcy bali się czarownika, potrafił przecież czarować, co nieraz udowodnił – postanowiła sama pozbyć się wielbiciela. Zgodziła się wyjść na zwyczajowe miejsce schadzek, czyli za stodołę – miejsce, jak miejsce, w każdych czasach, odkąd stodoły były i póki będą, całe pokolenia kochanków korzystały i będą korzystały z ich cienia i wnętrza, aby sobą wzajem się rozkoszować.
Usłyszawszy słowa zachęty, czyli – po prawdzie – wyskomlaną obietnicę spotkania, czarownik natychmiast odmłodniał i ledwo się ściemniło, już czekał.
Cierpliwość jego była wystawiona na ciężką próbę, ale wreszcie pojawiła się upragniona dziewoja sykająca po cichu, żeby się upewnić, gdzie jest czarujący kochanek. Był, też syknął, lecz cicho, żeby psy nie usłyszały; w czasie tej miłości nieraz doświadczył bowiem dokuczliwego uporu stróżów obejścia. To nie to, że gryzły, nie! Ustawił się taki o trzydzieści kroków i szczekał wytrwale – że też pysk przez pół nocy szczekania go nie zabolał. Na drugą noc lepiej było nie przychodzić w to samo miejsce, bo trafiali się tam chłopi z widłami czuwający nad swoją chudobą – przecie pół ostatniej nocy za sprawą własnego Burka nie przespali, a byle czego zajadle by nie oszczekiwał.
– Gdzie jesteś? – usłyszał szept ślicznotki.
– Tu – tchnął w ciemność i wyciągnął ręce, które spotkały się z rękoma dziewczyny. Przyciągnęli się do siebie, a chmury odsłoniły młody miesiąc, mogli więc się zobaczyć. – Jakaś ty piękna – powiedział gorączkowo i już szukał jej ust, przygarnąwszy gibkie ciało dziewoi.
– I ty niczego sobie – odpowiedziała, dodając w myślach: Nawet nie śmierdzisz.
Nie broniła mu ust, a i wymacać co nieco się dała, dumając: Co mi tam, i tak zaraz się skończy!, bo po prawdzie zawsze lubiła, aby nie za często robić te rzeczy z tym samym.
Czarownik, będąc blisko celu, natychmiast ogłuchł i oślepł na to, co działo się dookoła. Przeto nie słysząc szeptów, kroków, szurań, żadnego szczekania psów, całkowicie stracił czujność. Myślał już tylko o tym, o czym w baśniach nie powinno się myśleć. Nic więc dziwnego, że dał się zaskoczyć. Miłośnica odskoczyła nagle, krzycząc: – Precz ode mnie, stary, śmierdzący dziadu! Wynoś się i więcej nie wracaj!
Nim zdołał zrozumieć, co się dzieje, coś z tyłu świsnęło i poczuł pieczenie na plecach. Za chwilę jeszcze jedno, i jeszcze! Razy kijów i batów padały ze wszystkich stron, kochanka także rączki nie żałowała, piorąc sękatą rózeczką czarownika po głowie. Jednocześnie kilka dziewczęcych głosów krzyczało: – Dziad! Śmierdziel! Cap! Łamaga! Pokraka! Pijak!
Razów było o wiele więcej niż słów, naprawdę! Przez chwilę usiłował się przed nimi zasłonić i coś powiedzieć, ale gdy mógł, wziął nogi za pas. Drwiące krzyki i śmiechy goniły czarownika jeszcze długo, aż zaplątał się w szatę i obalił, przez co dziewuszyska dopadły go i jeszcze kilka razy usiekły. Wreszcie uszedł im, dopadł miotły i szepcąc zaklęcia wiatru ruszył szybko, że nim się obejrzał, był już w lesie i kilka wiech sosnowych igieł chlasnęło go w gębę. Wyleciał wówczas w górę, gdzie mógł się zderzyć najwyżej z puchaczem lub zabłąkanym diabłem, obrócił się w stronę wsi i nie kryjąc gniewu, pogroził ciemnościom rozedrganym niewieścim szyderstwem.
– Słyszycie mnie, wy... ! Ja wam jeszcze pokażę, wy... ! – Tak, w tych zdaniach padły słowa, które w baśniach nie istnieją.
Poobijany czarownik poleciał pocieszyć się napitkiem. Bardzo długo się pocieszał, aż zapomniał, gdzie jest, co robi i dlaczego. Dodam, że nie pił u siebie, a jak doleciał na podwórko swojego obejścia, nie wiedział. Ja też tego nie wiem, za to wiem, w jakim stanie się obudził. Oj, nie było to łatwe i miłe przebudzenie.
PRZEBUDZENIE
Poranek, jak to poranek na dwa dni przed kupałą, był pogodny i wesoły. Ptactwo śpiewało, słoneczko spijało rosę z traw, ludzie witali się miłymi słowy, tylko skąd czarownik miał o tym wiedzieć, skoro we łbie huczał mu wodospad, co go kiedyś w górach długo i z wielką dokładnością oglądał, głosy zaś ptactwa, niewinne przecież, wbijały się w uszy tępymi gwoździami, jakby kto młotem walił. Skąd w nich taka moc, no skąd?, nawet siebie nie pytał, tylko ubolewał. Zakrył uszy, ale do cholernego ptactwa doszedł inny głos, którego zrazu nie skojarzył, potem, mylnie zresztą, uznał za całkiem ludzki. Głos łajał go, co się zowie, zmuszał do czynów niemożliwych i dopiero gdy się domyślił, że należy do niewiasty, coś mu zaświtało w głowie i dotarł doń sens tego gadania: – No, wstawaj już, pijaku! Co za człowiek! Nie wiedziałam, że tak z tobą źle! No, ruszże się wreszcie! Jazda!
Prawdę mówiąc, miał w nosie, czy ma się ruszać, czy dalej leżeć.
Usłyszawszy oddalające się kroki, pomyślał resztką życia: Błagam, tylko nie tup!, i zasnął. Nie słyszał więc kroków powrotnych, ale wtedy się ruszył, i to jak! Zresztą mało kto wytrzymałby bez ruchu wylane na łeb wiadro lodowatej wody. Usiadł, kilka razy niczym topielec zaczerpnął łapczywie powietrza i zaraz, mimo mokrego zimna, znów się zdrzemnął – ziemia nieodparcie ciągnęła go w swoje objęcia – ale wówczas kobiecy głos ponownie go postawił na nogi.
– Wstawaj! Świnie lepiej wyglądają od ciebie. No, na co czekasz?
Coś podnosiło go za nad wyraz bolesne włoski na karku.
– Puszczaj! – jęknął.
– O, mówisz? Nareszcie!
Czarownik nie zamierzał mówić, chciał uderzyć. Nic z tego jednak nie wyszło, bo nieznana siła zatrzymała dłoń w miejscu rozmachu, co gorsza, coś mu obróciło twarz w stronę słońca i kazało w nie patrzeć. Nie mógł zamknąć oczu, a ból głowy był nie do zniesienia.
– Puść... – wyjęczał tym razem prawie błagalnie.
I to coś puściło. Czarownik gruchnął o ziemię, aż zajęczał. Usiadł ogłupiały.
– Nic nie widzę! – wrzasnął, bo przed oczami miał tylko żółte, czerwone i czarne plamy.
– Bo bardzo niezdrowo schlać się do nieprzytomności i spać na słońcu – odpowiedział mu niewieści głos.
– Straszny sen miałem...
– To nie sen. To ja – głos się uśmiechnął.
– Zgiń, maro!
– Nie tak łatwo. Najpierw musisz mi pomóc, a żeby to zrobić, wstań i się przywitaj.
Niewiasta zdawała się być pewna siebie i takim też tonem przemawiała.
Czarownik kolejny raz zajęczał i dłonie przycisnął do skroni.
– Ach, to nie sen. Odejdź więc. Nie chcę już żadnych niewiast, żadnych bab i jak was tam zwą. Precz!
Niewiasta nie chciała dłużej bzdur wysłuchiwać, chwyciła czarownika za włosy i tymi słowami rzekła: – Gości się nie wypędza, tylko przyjmuje. Takie jest ludzkie prawo. Nie mam czasu uczyć cię wszystkiego od nowa. Nuże! Wstawaj!
Czarownik wstał i przejrzał wreszcie na oczy.
– Kim jesteś? – przysłonił źrenice, bo stała w słońcu.
– Jeszcze się okaże. Zaprosisz mnie?
Chwiejąc się, jakby wiał huragan, czarownik zaszedł nieco na bok i gdy już go słońce nie raziło, oniemiał, lecz z innego niż senność powodu, i zaraz też nieco otrzeźwiał: owa kobieta była piękna. Piekielnie piękna.
Dorównywała mu wzrostem, a czarna suknia mocno podkreślała krągłe kształty, mimo szczupłości postaci całkiem wydatne, gdzie trzeba – ale o tym dosyć, bo idzie o baśń. Twarz miała drobną, dziewczęcą, śniadą, w niej wielkie oczy, czarne niczym noc, wesołe jak słoneczny dzień, nieco przy tym skośne. O uśmiechu niewiasty można by napisać całą pieśń dworską, co i tak nie oddałaby jego urody, ani świeżości czerwonych warg, ani bieli równych zębów. Niesforna zaś chmura kędziorów czarnych jak skrzydło kruka i o świdrowatych splotach, co i rusz opadała na czoło, zsuwała się na ramiona, na plecach tworząc coś na kształt płaszcza.
Widok owej niewiasty spiorunował czarownika.
W chatce, usłyszawszy skwapliwą zachętę „Czym chata bogata...”, zaraz się objawiła jej niewieścia natura, dzięki czemu gospodarz ochłonął nieco, bo inaczej sczezłby z zachwytu.
– Zamiast na mnie się gapić, mógłbyś posprzątać. Kurz tu wszędzie, brud, smród, ubóstwo. Wszędzie! Szczury ci nie przeszkadzają? – Pokazała trzy zwierzątka patrzące na nich bystro a bez strachu. – Gdzie masz kota?
– Chyba uciekł.
– Ach tak, uciekł... – Ślicznotka nie ustawała w natarciu. – Każdy by od ciebie uciekł. Pajęczyny powinny być tylko w rogach, a już je mam we włosach. I jak ja teraz wyglądam? – zapytała, ale nie dała mu odpowiedzieć. – Jedzenie na podłodze, zeschnięte błoto w łożu. To chlew czy co? Prowadź mnie do ludzkiego mieszkania, nie obory! – znów spojrzała na szczury, które przybliżyły się o krok, stanęły słupka i starały się nie uronić słowa: – A sowa gdzie? Jeżeli nie kot, to przynajmniej sowa powinna tu zadbać o porządek.
– Nie wiem – odrzekł niepewnie czarownik.
Ona na to jego „nie wiem” z przekąsem: – Nie wiesz, bo nie dawałeś jeść, to i sobie poleciała na łowy! Ech, chyba się pomyliłam, ale może nie wszystko stracone. Nawet nie ma gdzie usiąść. – Tupnęła gniewnie i rozkazała: – Zaraz mi tu posprzątasz. Masz na to jeden dzień. Ma być czysto, bez kurzu, piasku i pajęczyn. Szczury wybite. Od razu bierz się do roboty! – W gniewie była nie mniej ładna niż w uśmiechu.
Gospodarz wreszcie przetrzeźwiał, wspomniał wydarzenia wczorajszego wieczoru i przemówił: – Hola, hola, moja panno, nie jesteś u siebie. Zrobię, jak będę chciał. Jeśli się nie podoba, możesz wyjść. – Pokazał palcem drzwi.
Niewiasta wzięła się pod boki i pokiwała z politowaniem głową: – Najpierw się mnie wzywa, a potem wygania? Zaprosiłeś mnie, to teraz musisz przecierpieć.
– Nikogo nie wzywałem, zwłaszcza niewiasty. Mam was wszystkich dosyć – rzekł czarownik mocno, lecz trochę bez związku, a z odpowiedzi się nie ucieszył.
– Naprawdę? Myślałam, że tego akurat masz za mało. Kto w nocy błagał o zemstę? O miłość? O zerwanie z samotnością? Nie ty?
Nastała cisza. Czarownik myślał, myślał i nic nie wymyślił. Coś mu tam się roiło... – Nieprawda! – Poszedł w zaparte. – Nic takiego nie mówiłem! A jeśli nawet, to się nie liczy, bo tylko raz i po pijanemu.
– Trzeba było nie pić! – odrzekła na to z kpiną w głosie nieznajoma. – Życzenia pijaków też się czasem spełniają. Miałeś dosyć takiego życia, to ci je zmienię. Do soboty będę tu mieszkała, ty zaś w tym czasie się przemienisz – wierzaj mi – z pijaka w prawdziwego męża godnego zaufania, silnego i odpowiedzialnego.
Gospodarzowi coś już świtało w głowie. Spojrzał w lewo, spojrzał w prawo, jakby czegoś szukał, rzeczywiście szukał – szukał myśli. A że za niedługo znalazł, rzekł więc: – Zaraz, zaraz, ja cię nie wołałem. Nic takiego nie mówiłem. Żal do życia miałem, nie przeczę, ale nikogo nie przywoływałem.
– Zaprosiłeś mnie tu przed chwilą. Przyglądam ci się od pięciu lat i wiem, że tego właśnie byś chciał – odmienić życie. Oto jestem i je odmieniam. Zaczynasz od posprzątania.
– Jestem w niewoli?
– Jakby. Trzydniowej, jak to mówicie. Aha, koniec z piciem.
Trochę się czarownik załamał. Chciał usiąść, ale istotnie, nie było na czym.
Niewiasta zaraz to zauważyła i wykorzystała niecnie przeciw niemu: – Nawet nie masz gdzie spocząć. Nic dziwnego, że ciągle jesteś zmęczony.
Z braku innego miejsca mąż ukucnął, opierając się o ścianę. Ukrył twarz w dłoniach. Jakiś czas tak siedział, nawet o mało co się zdrzemnął, ale gdy głowa mu opadła, zaraz dziarsko podskoczyła. Czarownik nie otwierając oczu, zapytał: – Kim jesteś? Nie znam cię, a mocno czarujesz. Musisz być z daleka.
Nieznajoma odpowiedziała drwiąco: – Miło, że zapytałeś. Domyślny z ciebie czarownik. Jestem z piekła rodem.
Można myśleć, co się chce, ale gospodarz od razu uwierzył. Zerwał się na równe nogi i krzyknął: – Co? Z piekła? – Po czym się cofnął, czyniąc znak krzyża. – Wracaj natychmiast tam, skąd przyszłaś! Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
Nieznajoma podeszła o krok, potem o drugi i powiedziała: – Z diabłem to możesz pić, a z diablicą nie chcesz żyć przez dni kilka?
– Nic dobrego z tego nie wyniknie... – Przewidywał czarownik.
– Co dobrego miałeś z tego, co robiłeś wczoraj i przedwczoraj? Do tego cię nie nakłaniałam. A teraz, chcesz czy nie, jesteś w mojej władzy – z leciutkim westchnieniem powiedziała ślicznotka piekielna.
– Idź precz! Nie chcę cię znać.
Mimo że gospodarz był doprawdy niegrzeczny, nieznajoma zareagowała z przekornym uśmiechem i cierpliwie: – Nie pójdę. Muszę ci pomóc.
– Diabły nie pomagają. Nikomu i nigdy. Nie baczą na zasługi czy wierność. Niczym mnie nie skusisz. – Wzniesiony palec męża mógł świadczyć o tym, że się zmarnował, nie poświęciwszy życia stanowi duchownemu.
Diablica podeszła blisko. Człowiek skurczył się ze strachu i odwrócił do kąta, lecz ona i tak pogłaskała go po zarośniętej twarzy. Nie śmiał odtrącić jej ręki, krótko a nieudolnie pomachał, jakby oganiał się od muchy.
– Oj, źle z tobą, czarowniku. Co z ciebie zrobiła ta dzierlatka?
– Nie twoja sprawa! – rzucił czarownik, zebrawszy się na odwagę, i znów patrzył w kąt. Z ócz polały mu się łzy.
– Skoro płaczesz, musisz coś zobaczyć. Będzie jeszcze jeden płacz.
Diablica krótko się wahała, co robić wobec strachu i niechęci czarownika, po czym postanowiła zadziałać tak, aby zmienić jego strach na żal, i to nie do siebie. Wyciągnęła w dłoni kulę kryształową czarownika, ten popatrzył w nią, zmienił się na twarzy, znacznie pobladł.
– To nieprawda, to niemożliwe – wyszeptał.
Co tam zobaczył, na razie nie wyjawię.
Diablica dodała cicho, lecz nie szeptem: – Pewnie, że niemożliwe, a jednak. Ludzie robią różne potworności. Prócz tego rzuciła na ciebie urok, a ja go właśnie odczyniam.
– To jej trzeba pomóc – rzekł czarownik, szlochając.
Diablica przytuliła go i pocałowała w siwą, skołtuniałą głowę: – Jesteś naprawdę dobrym człowiekiem. Dlatego ci pomogę. Ona jest zła. Chciano jej pomóc, ale na to kilka razy nie pozwalała. Gdzie się obróci, tam sieje zniszczenie. Nawet my tak nie potrafimy – rzekła bez zazdrości.
– Mówisz niczym anioł, nie jak diabeł – powiedział przytomnie człowiek, ocierając łzy.
– Bo i ja mam marzenia. A teraz nic nie mów, wypłacz się, odpocznij. Niedługo bierzemy się za porządki w twoim życiu.
I w moim, dodała w myślach.
BYĆ CZŁOWIEKIEM
Porządkowanie życia czarownika diablica zaczęła wprawdzie od pozbawienia go złudzeń, ale widząc, że źle podziałał na niego nadmiar wiedzy o ostatniej kochance, nie dała więcej czasu na myślenie i zaraz przeszła do porządków w jego domu i obejściu. Nie pozwoliła przy tym na używanie czarów – wszystko musiał zrobić sam.
Do południa dom – wprawdzie nieduży, lecz cały – był wysprzątany, do wieczora zaś sprzątnięto podwórko łącznie z ostrokołem, który gdzie przewalony czy popsuty, czarownik naprawił. Nawet bramę osadził na czopach i zamknął. Rozrzucone byle jak patyki, suche trawy i spróchniałe kołki zebrał w jednym miejscu i podpalił. Dopiero wtedy sroga piękność zezwoliła na odpoczynek i już prawie się cieszył, że odetchnie, gdy przyszło mu działać na jeszcze jednym polu – swojego wyglądu.
Skądeś diablica wytrzasnęła nożyce do strzyżenia owiec i nim czarownik się spostrzegł, siedział na pieńku i nadstawiał łba do strzyżenia. Zarówno włosy, jak i brodę diablica skróciła z wielką zręcznością, nadając należyty ład, ścinki zaś wrzucając do ognia. Wiodąc okiem za ich śladem, człek ujrzał, że na ognisku bulgocze ogromny kocioł z wodą, i wtedy lekko się przeraził. Wspomniał tu bowiem znajome czarownice, które zwykły niemiłosiernie traktować wrzątkiem co niektórych mężów, w tym własnych. Czyżby diablica chciała z nim zrobić podobnie?
Obok ogniska stała balia, na której widok gospodarz zadał sobie pytanie bez odpowiedzi: Skądeś diablica wzięła nie tylko kocioł, lecz także balię? Bez odpowiedzi, bo ledwie pomyślał, dostał zadanie: nalać pięć wiader wody ze studni do balii, potem przelać z kotła do balii gorącą wodę mocno zaprawioną gorzkimi ziołami. I gdy to zrobił, padł rozkaz: – A teraz tam właź.
– Ja? – zapytał czarownik z dużym niedowierzaniem.
– Ty. Do balii. I tym – podała wiecheć słomiany – masz się wyszorować. Cały! Wyjdziesz z kąpieli innym człowiekiem.
Chcąc nie chcąc czarownik zrzucił odzienie i nagusieńki wszedł do balii. Wtedy szybko, bez zbędnych ceregieli, diablica po kolei schwyciła w dwa palce habit, potem nogawice, giezło i ciżmy czarownika, i każde – w drodze do ognia odsuwając je od siebie na długość ręki, drugą zaś zatykając nos – ciskała w płomienie przy coraz bardziej nieśmiałych protestach właściciela.
– Cicho, nie skrzecz, myj się! – uciszyła go całkiem.
Czarownik zajął się więc miłym myciem, starannie przy tym oszczędzając twarz. Diablica wówczas po cichu zaszła człeka od tyłu i kilka razy znienacka wepchnęła mu głowę pod wodę, niemalże topiąc.
Złapawszy oddech, zaraz zaczął się pieklić. Diablica zbyła utyskiwanie człeka perlistym śmiechem, dokuczyła szczypiącym ługiem, szorując zapamiętale włosy na głowie. Wreszcie dała z tym spokój. Czarownik przetarł oczy i twarz, ale wtenczas diablica znienacka lunęła mu na łeb wiadro zimnej wody.
Wyskoczył golusieńki z kąpieli, wszelako istotnie, zupełnie innym człowiekiem. Pierwej chciał diablicę ukarać za lodowaty żart, ale zobaczywszy, że z niego się śmieje – chichotała jak szalona – zawstydzony oburącz przykrył czułe miejsce. Spurpurowiał cały z gniewu, z chłodu dygotał, co nagle uspokoiło niewiastę z piekła rodem.
– Nie wstydź się, nie takie rzeczy widziałam. Przecież jestem diablicą – powiedziała, otulając go lnianym płótnem. Poczuł wtedy, że ta – jakby nie zwać – niewiasta, w pełni nad nim panuje. A gdy powiedziała: – Chodź do domu. Włożysz czyste szaty – poszedł potulnie jak baranek.
W domu musiał włożyć to, co miał najlepszego.
– Ależ to odświętne ubranie – sprzeciwiał się. – Ledwie trzy razy od czterech lat w nim byłem. Szkoda niszczyć. – Znów się zaczerwienił, bo niechcący wyznał, że niezbyt dni święte święcił.
Diablica pokręciła głową nad męską oszczędnością i przyzwyczajeniem, dla niewiast całkiem niepojętymi.
– Ech, ty! Przecież to jest stare. Powinieneś sobie sprawić nowe. Żeby przez tyle lat poprzestać na trzech giezłach? W głowie się nie mieści.
– Biedacy i tego nie mają – odrzekł czarownik.
– Bo ich nie stać. Załóż jeszcze pas.
Założył, co chciała, wtenczas popatrzyła nań ze wszystkich stron, kazała się obrócić i orzekła: – Ostatecznie może być. Nareszcie wyglądasz jak człowiek.
Cóż, czarownik czuł się w sukiennych czerwonych spodniach, białym gieźle i niebieskim kaftanie niczym książę, ale próżność niewieścią z piekła rodem trudno zadowolić byle czym. Jeśli więc diablica uznała, że wyglądał jak człowiek, to wyglądał. Przyznać trzeba, że wyraźnie odmłodniał.
Wystrojony, choć ubrany pospolicie, przystąpił do wieczerzy, wysłuchując rozkazów do wypełnienia na drugi dzień. Potem się dowiedział, co naprawdę oznacza być człowiekiem.
Było to wtedy, gdy poszli już spać. Diablica kazała mu grzecznie położyć się do łoża, sama zaś się umościła przy płonącym ogniu przed piecem. Mówiła szeptem, czarownik słuchał jak szpak – to wierząc, to znów nie.
– Czasu, człowiecze, dużo nie ma. Jaki mamy dzień?
– Teraz już noc z piątku na sobotę.
– Pozostał nam więc tylko dzień, żebyś mi uwierzył i pomógł.
– Co mam zrobić?
Po dłuższym milczeniu diablica się odezwała, lecz inaczej niż przez cały dzień, bo nieśmiało i bez pewności: – Znam cię już długo. Patrzyłam z daleka na to, co robisz. Nawet sięgnęłam do tego, co zdziałałeś u króla. Dobrze znasz się na czarach, ale nie jesteś czarownikiem. Ja bym cię nazwała „czarodziejem”, dużo lepsze słowo. Jesteś uczciwy, nie ma w tobie złośliwości, nie mścisz się, dotrzymujesz słowa. Z ciebie to taki rycerz-czarodziej, przejęty jednym i drugim. Nie znalazłam nikogo, komu byś zaszkodził, komu wyrządziłbyś zło, aż dziw, że inny diabeł tego nie zauważył. Ukaraliby cię na pewno.
– Może ty właśnie po to przyleciałaś do mnie? – zapytał śmiało człowiek.
– Uwierz, nie. Ty masz mi pomóc, chociaż będzie to niebezpieczne, właściwie bardziej trudne niż niebezpieczne.
– Bierzesz mnie pod włos. Schlebiasz, żebym zatracił ostrożność – odpowiedział ze szczerym śmiechem czarownik. – To podstęp. Przy takim życiu, jakie wiodę, nic poza pijaństwem mi nie grozi.
– Schlebiam, to prawda, ale po to, żebyś uwierzył. Uważasz, że jesteś zapomniany, ale wiedz, że jednocześnie – można by rzec – skazany. A co, jeśli specjalnie stawiają ci na drodze same złe niewiasty lub uśmiercają pokochane? Zastanów się. Oni cały czas cię każą, bo jesteś zanadto niezależny. Nawet pijaństwo, co wielu pcha w otchłań, ciebie chroniło przed najgorszymi uczynkami. Każdy, kto ci się przyglądał, łącznie ze mną, mógł być pewnym, że marnie skończysz. Nawet dziś niewiele brakowało, żebyś zginął z własnej ręki. Wtedy twoja dusza poszłaby... No właśnie, dokąd?
– Wiadomo, do was – trafnie odpowiedział i to bez zastanowienia.
– Właśnie. Tylko dlatego, że wydajesz się nasz, nikt nie przybył, żeby wspomóc tego pijaka mieszkającego w ruinach. – Myślała o diable, z którym czarownik lubił popić.
– Dlaczego miałbym ci zaufać? Może przysłali cię tutaj, żebyś wsparła swojego towarzysza z zamczyska, mnie zaś tylko mamisz, jak to was tam – wskazujący palec skierował w dół – uczą? Jeśli dobrze mnie znasz, wiesz wszystko o moich słabych miejscach. Ugodzisz w nie i pierwsza ofiara gotowa, a na dole – znów wskazujący palec skierował w dół – czekać cię będzie uznanie, bo nawet czarownika umiesz zgubić. Wy, ród niewieści, macie w tym dużą wprawę, zwłaszcza diablice. I nie mów, że nie wiesz, jak to zrobić.
– Pewnie, że wiem, i tego właśnie się boję. Mogę to zrobić niechcący, kto wie, czy już samo się nie dzieje. Dlatego nie daję ci za dużo czasu na oswojenie. Jesteś świeżo po rozczarowaniu, urażony przez ród niewieści, dzięki czemu bezpieczny. I, niestety, nadal wrażliwy. Byłoby łatwe rozkochać cię w sobie na ludzki sposób i ostatecznie zgnębić, ale nie po to tu jestem.
– Po co więc? – Pod wrażeniem wyznań diablicy czarownik aż uniósł się na łożu. – Będziesz mi wypominać grzechy i kłaść je na szali? Dołożysz nowy? Wypiszesz zaniechania z całego życia? Złe wybory? Dasz odczuć samotność? Czy wystawisz na pokusy, wprzódy rozbudziwszy nadzieje? Nie, nie będzie ci łatwo. Masz władzę nade mną, zmusić mnie jednak możesz tylko do tego, co dobre, do złego jedynie namawiać. Narwę jutro twoich ziół, nazbieram wilczych jagód, przywiozę miód, ale nikogo nie otruję, nawet tej głupiej dziewce nie zaszkodzę.
Diablica leżała na wznak, patrząc w sufit.
– Masz prawo mi nie ufać, ale chciałabym, żebyś uwierzył – mówiła powoli i z wyraźnym smutkiem. – Pomóc mi tylko ty jesteś w stanie. Nie mam innego wyboru, zaufam ci. Trudno to wyznać, jeszcze trudniej w to uwierzyć, ale wiedz, że nie chcę dłużej być diablicą. Chcę być człowiekiem, zwyczajnym, dobrym, mieć rodzinę i o nią się troszczyć, obawiać o życie. Od lat o tym marzę, lecz wkoło mnie same diabły, czynienie zła, dręczenie. Nie wiem, dlaczego akurat na mnie to trafiło. Ach, jakże chciałabym zbliżyć się do tego z Góry! Tęsknię za nim i zazdroszczę wam, ludziom, zwyczajności i strachu o codzienny, marny byt. Jak mam to powiedzieć, żebyś uwierzył? Jakim próbom mam się poddać? Tego przecież nie da się sprawdzić.
Czarownik oniemiał, potem zachciało mu się śmiać, wreszcie powiedział z nieskrywaną drwiną: – A woda święcona?
Tym razem na swoim posłaniu uniosła się diablica.
– Możesz sprawdzić, choćby i dziś. Teraz! Masz ją?
– Zawsze mam, czasem trzeba się bronić przed diabelstwem.
– Dawaj – szepnęła niecierpliwie diablica.
Czarownik zapalił kaganek od żaru z pieca, po czym spośród dzbanów, dzbanków i dzbanuszków wyciągnął małą flaszeczkę i ją otworzył.
– Sama tego chcesz – ostrzegł diablicę. – A przez komin będzie ci trudno... – Odwrócił się w jej stronę i zaniemówił.
Stała naga. W mroku nocy śniade ciało świeciło niczym srebro.
Zanim wróciła mu mowa, minęła chwila, a gdy wróciła powiedział całkiem przytomnie: – Mówisz, że nie chcesz mi nic zrobić? Sama jesteś jednym, wielkim pokuszeniem, bezwstydnico. Chcesz mnie przywieść do rozpusty, jak tamta?
– Zamiast gadać, krop albo lej. Nie boję się. – Diablica zażądała spokojnie.
Po chwili wahania człek machnął na krzyż ręką, a gdy pierwsze krople dotknęły ciała, niewiasta drgnęła. Ból wykrzywił twarz, z oczu pociekły łzy, lecz nie uciekła ani nie zasłoniła się nawet. Nie zrobiła ani jednego ruchu, co mógłby ją ochronić przed udręką.
– Nie boli cię? – zapytał czarownik nieco przygaszony. – Skóra powinna cię palić.
– Boli, ale nie tak bardzo jak innych. Jeszcze, niestety, boli. Teraz mi wierzysz?
Nie odpowiedział.
Za to ona porwała z kąta toporek i podeszła do czarownika. Teraz on nie okazał strachu, mimo że się bał jak diabli.
– Masz, uderzysz obuchem dwa razy, tylko traf! Tu i tu – mówiąc to, chwyciła go za rękę. Położyła ją sobie na głowie, żeby łatwo namacał dwa różki. – Śmiało – zachęcała. – Już nie mam zamiaru tam – tu wzrok skierowała ku ziemi – wracać. Wal! – syknęła, w drugą rękę wciskając mu toporek.
– Kpisz sobie ze mnie. Nie mogę tak zrobić.
– Człowieku, ja tego chcę – powiedziała żarliwie.
– Ale to straszny ból.
– Mój, nie twój. Nuże, uderzaj. – Przyklęknęła i pochyliła głowę jak skazaniec przed katem.
Człowiek pomyślał, że diablica oszalała, co zaraz zresztą wypowiedział: – Oszalałaś? Może mam ci jeszcze ogon obciąć?
– Ogona już nie mam, tylko rogi. Nie wahaj się i nie bój. Będzie na mnie, o tobie nikt się nie dowie.
Czarownik się przeżegnał – strach zawsze pomaga w wierze – ujął toporek i przymierzył.
Diablica zakryła twarz dłońmi i zastygła w bezruchu.
– Uderz jak mieczem, śmiało – powiedziała i zapewniła: – Wytrzymam.
Machnął dwa razy. Usłyszał dwa stuknięcia, dwa jęki, po czym diablica padła zemdlona. Odrzucił toporek i w pierwszej chwili usiadł na łożu. Zaraz jednak zajął się niewiastą: zamierzał przenieść ją na łoże, ale gdy wziął na ręce, otworzyła oczy i szepnęła: – Nie tam, na baranicę, na podłogę. Będą szukać śladów krwi, włosów, nawet nitek, a baraniego kożucha wszystko się czepia, wystarczy potem spalić i tak się pozbyć dowodów.
Wyswobodziła się z jego rąk, usiłowała stanąć o własnych siłach, lecz z trudem utrzymała równowagę.
– Połóż się, opatrzę ci głowę – zatroskał się czarownik.
– Zaraz. – Uspokoiła się dopiero, gdy odnalazła na polepie dwa odcięte różki; wrzuciła je do pieca wprost w buzujące palenisko. Otarła łzy, ubrała się wcale niedokładnie i wtedy pozwoliła opatrzyć dwie rany na głowie.
– Czy teraz wierzysz?
Czarownik pokręcił głową na znak, że jeszcze nie wierzy.
– Ale następnych prób nie będzie – rzekł. – Za słabo znoszę takie pokazy. Czy chcesz być człowiekiem, nie wiem, jeśli jednak to prawda, wychodzi, że jesteś szalona, co oznacza kłopoty.
Diablica uśmiechnęła się blado, choć srebrzyście. Widząc, że czarownik odwraca wstydliwie wzrok, dokładniej się okryła.
– Przemyślałam to długo i w każdym szczególe. Jeśli mnie posłuchasz i nie odejdziesz na krok od tego, co obmyśliłam, i ty, i ja zaczniemy nowe życie. Nie urodzisz się od nowa, lecz dostaniesz sposobność naprawienia błędów.
– Co będzie z tobą? – zapytał, spoglądając diablicy w oczy.
Pod wpływem jego spojrzenia odwróciła wzrok i patrząc już w żar paleniska powiedziała: – Lepiej dla nas obojga, żebyś nie wiedział. Dlatego nie wyjawię nawet swojego imienia. Tak będzie bezpieczniej.
Nie otarła spływającej z oka ostatniej łzy, aby się nie zdradzić, że cierpi, po czym długo wyjaśniała czarownikowi, co ma zrobić.
Był pełen wątpliwości, mimo to zgodził się na ryzykowne przedsięwzięcie diablicy. W końcu życie, jakie tu wiódł, mierziło go ze szczętem. Co szkodzi je odmienić, robiąc przy okazji piekłu na złość?
PRZEMIANA
Iście diabelski zamiar diablicy był prosty, ale trzeba było po drodze pokonać kilka trudności i żeby z nimi należycie się uporać, należało od samego rana uwijać się jak w ukropie, co dotyczyło głównie czarownika, diablica musiała bowiem pozostać w ukryciu.
Najpierw czarownik pół lasu zganiał za wilczymi jagodami. Nazbierał ich tyle, że wystarczyłoby do wytrucia średniej wielkości miasta. Diablica z większości z nich wycisnęła sok. Potem dostarczył kilka garnców miodu pitnego, trójniaka. Miodu zakazała diablica spożywać, mocno zaś zaprawiła go sokiem z wilczych jagód. Gdy szczelnie zakryła garnce, zapytała czarownika: – Kiedy diabeł w zamczysku śpi najmocniej?
– W południe. Nawet dzwon kościelny go nie dobudzi.
– W południe podrzucisz mu więc to tak, by niczego nie usłyszał.
Człowiek w pełni rozumiał. Prawie nie ma diabła, który byłby się oparł wilczym jagodom, taki to ich przysmak. Co prawda rozum im po nich nieco tępieje, a wymieszane z napitkiem dają dużą skłonność do zapadania w sen, lecz i tak są dla szatanów pokusą nie do odparcia.
Gdy przyszło południe, czarownik ostrożnie włożył garnce do worka, szepnął zaklęcia niewidzialności, wsiadł na miotłę i śmignął do zamkowych ruin. Musiał być ostrożny, co się zowie. Wprawdzie miejscowy diabeł był leniwym pijaczyną lubiącym pospać i pojeść, lecz od czasu do czasu przypominał sobie o diabelskich obowiązkach. Nie lubił też, żeby mu przerywano sen.
Czarownik najpierw wyśledził, gdzie diabeł jest. To nie było proste, bo szatan lubił zmieniać miejsca snu – zresztą wybierał je dosyć przypadkowo, właściwie padał tam, gdzie dopadło go zamroczenie napitkami. Najczęściej spał w piwnicach lub pod zapadłym dachem, gdzie zagrzebywał się w mchy i rupiecie, ale zdarzało się też zasnąć w złomku bramy, pod drzewem, w spróchniałej wierzbie – jak Pan Bóg przykazał, nawet w kępie trawy czy krzewie. Gorzej, gdyby diabeł wcale nie wrócił do ruin, tylko został na wsi, co ostatnimi czasy nazbyt często się zdarzało. Wówczas należałoby go tam znaleźć, to oznaczałoby przejrzenie dziesięciu stodół, jedenastu brogów i kilku starych stert słomy. Czarownik jeszcze przypomniał sobie, ile przy drodze rośnie wierzb, a prawie w każdej dziupla i prawdziwie się zatroskał. Co to będzie? Przyjdzie cały dzień zmitrężyć, nim znajdzie się tego skurczybyka.
Szczęśliwie się składało, że diabeł spał w najlepsze w ruinach, donośnie przy tym chrapiąc.
Widocznie jeszcze gdzieś chlał po rozstaniu ze mną, domyślił się czarownik.
Idąc za odgłosem chrapania, człowiek odnalazł diabła w stercie zetlałej niemal całkiem słomy, za kępą pokrzyw. Upewnił się, że nie udaje snu, po czym wyłożył garnce z miodem nieco poza zasięgiem ręki. Jeden z nich, zgodnie z tym, co mówiła diablica, uchylił, postawił z leciutkim wiatrem i po trosze się wycofał.
Zapach zrobił swoje: diabeł przestał chrapać. Coś tam niecierpliwie się pokręcił, wreszcie łapę wysunął ze słomy i macał dookoła. Czarownik już całkiem szybko uciekał, żeby szatan go nie zoczył i nie zmusił do picia, czemu pewnie nie miałby siły odmówić, a mógłby sczeznąć od trucizny. W bezpiecznej odległości zatrzymał się jednak, coby widzieć, że diabelskie szpony zahaczają garniec, wciągają go pod słomę, a po niedługim czasie wyrzucają pusty.
Podstęp udał się całkowicie!
Wtedy już człowiek dalej nie czekał, w dyrdy poleciał do domu.
Diablica śmiała się uroczo, słysząc o powodzeniu pierwszego przedsięwzięcia, ale zaraz dała czarownikowi następne zadanie: – Przywieź dwa duże garnce miodu, tylko teraz dwójniaka!
Znów przedni trunek zaprawiła sokiem z wilczych jagód. Potem jeszcze czarownik musiał dostarczyć dwa połcie wędzonej słoniny i dwa białe gołębie. I tak słońce dotknęło krawędzi wieczoru.
Diablica kazała czarownikowi odpocząć przed najtrudniejszym, nocnym zadaniem. Głaskała go po skroniach, zamknął oczy i marzył, a ona mówiła: – Nie wiem, jak to jest, ale chciałabym móc tak po człowieczemu zanurzyć się w powietrzu, być skropiona deszczem i żeby mnie owionął wiatr. Chciałabym wzbudzać czyjąś radość, rozpraszać smutek, budzić nadzieję. Chciałabym, żeby ktoś za mną tęsknił, ale z tej tęsknoty nie usychał, żeby wreszcie mnie się doczekał i miłował. Powiedz, jak to jest kochać i być kochanym, tęsknić i być wytęsknionym? Jak to jest, opiekować się kimś i doznawać opieki, złościć się na kogoś i wybaczać?
Czarownik przeciągnął się lekko, rozluźnił jeszcze bardziej i rzekł z westchnieniem: – Nie wiem, tajemnicza diablico, jak z tym jest. Tylko części tych uczuć zaznałem, tylko część z dzieciństwa pamiętam. Niewielu ludzi potrafiłoby odpowiedzieć. Każdy świadom siebie człowiek na ziemi chciałby zaznać takich uczuć, o jakie pytasz. To jest ludzkie marzenie, tylko niewielu umie o nim ładnie powiedzieć jak ty.
Diablica się uśmiechnęła, czego człowiek nie widział, ale usłyszał: – Naprawdę? Szkoda, że nie od samych marzeń staje się człowiekiem. Byłoby prosto. – I wtedy wypełniła ją nieznana wcześniej radość. Pocałowała czarownika w czoło, a ten oprzytomniał.
– Dlaczego jest tak ciemno? – zapytał zaskoczony.
– Jest prawie północ.
– Przed chwilą zamknąłem oczy! – Usiadł na posłaniu.
– Spałeś mocno.
– Ale rozmawiałem z tobą. Pamiętam!
Niczego nie rozumiał, spojrzał więc na diablicę, która uśmiechnęła się miło, po czym pogłaskała go po twarzy: – Nie łam sobie tym głowy. Przed tobą trudny lot.
Czarownik potarł twarz dłońmi.
– Wszystko to czary – stwierdził. – Nie wiem, czy śnię, czy ty mi się śnisz. Dwa dni minęły jak dwie godziny, a tyle zdążyłem zrobić. Jak to możliwe? No i ty sama... Jeszcze niedawno chciałem, żebyś zniknęła, teraz chcę siedzieć przy tobie jak najdłużej. Pytasz o to, jak być człowiekiem. Proste: człowiek nie może być sam. Wiem to po sobie. A ty, może nie uwierzysz, ale już jesteś ludzka.
– Nie całkiem – dodała smutno diablica.
Domyślił się, o co chodzi niewieście. Znów miała srebrną skórę, jej nagie ramiona zdawały się więc świecić w ciemności, bo wychwytywały każdy poblask i rozprowadzały go po sobie. Oczy zaś miała dziś mocno świecące, i nie czarne, jak za dnia, lecz zielone. Znów pojawiły się w nich łzy. Wtedy czarownik powiedział: – Mówią, że jeśli diablicy oczy robią się zielone, to w kimś się kocha. Nigdy tego nie widziałem, ale tak zawsze ponoć było.
Niewiasta uśmiechnęła się srebrzyście i znów go pogłaskała po policzku.
– Skoro ludzie tak mówią, to z pewnością jest prawda – wyszeptała. – Ale ja mam czarne oczy, tak mówią.
– Zielone – powiedział czarownik i przygarnął do siebie dziewczynę.
Ich pocałunek trwał długo, był namiętny, ale na więcej diablica nie pozwoliła.
– Nie możesz teraz zgrzeszyć, bo nie podołasz zadaniu – mówiła, walcząc z nim i ze sobą jednocześnie.
– I to mówi diablica? – Oczadziały z namiętności czarownik inaczej to widział. – To zadanie zabierze mi ciebie.
Znów do niego przywarła, pocałowała mocno aż do bezdechu, po czym wyrwała się i powiedziała: – Jeśli zaraz nie polecisz, za dzień lub dwa mnie stracisz. A tak może jeszcze kiedyś się spotkamy.
Nie słuchał. Chciał z niej zedrzeć suknię, lecz ona wywijała się jak piskorz.
– Człowiecze, pomyśl wreszcie trzeźwo. Jeśli wypełnisz tę jedną zachciankę, wszystko przepadnie. Będą cię potem mamić moim widokiem i zrobią z tobą, co zechcą. I ja nigdy już ciebie nie zobaczę.
Człowiek myślał inaczej.
– Oszukaj wszystkich – poprosił. – Powiedz, że mnie uwodzisz i zwodzisz. Będziemy razem, jak długo się da.
Diablica schwyciła go oburącz za głowę i pocałowała ostatni raz.
– Zrozum, to nierozsądne. To się nie uda. W księdze zmarłych jest zapisana twoja śmierć, umrzesz za trzy dni. Jeśli więc tu zostanę, tylko tyle będzie trwało nasze szczęście. Doliczą się. Zrozum, nie mogą mnie znaleźć, bo wtedy wszystko pryśnie.
Czarownik z trudem ustąpił. Huczał w nim gniew.
Diablica stanęła przy drzwiach.
– Błagam cię, idź już, bo inaczej będzie za późno!
Człowiek odparł: – Jeszcze nigdy nikomu, jak świat światem, kwiat paproci nie dał szczęścia. Myślisz, że tobie się uda? Jest podstępny. Wczoraj chciałem to zrobić, prawie że dla samej przygody. Dziś boję się o nas.
– Nie mów już nic więcej. Leć. – Spojrzała na niego; nie potrafiła zgasić zielonego blasku.
Czarownik się przemógł. Chciał jeszcze raz przygarnąć diablicę, ale ta odsunęła się na bezpieczną odległość.
Z ciężkim sercem wyszedł z domu, a drzwi zaraz za nim się zamknęły.
Niebo było rozgwieżdżone, pełne chichotów. Teraz się domyślił, dlaczego musiał naprawić ostrokół i bramę – zagrodził drogę złu. Mądra diablica wszystko przewidziała, pomyślał.
Wcale jej nie kochał. To była chwilowa namiętność do pięknego stworzenia i tą silnie mądrą myślą słabo pocieszony dosiadł gotowej do lotu miotły obarczonej klatką z gołębiami, węzełkami z wędzonką i nasennym miodem. Szepnął zaklęcie wiatru i już leciał w ciemność.
Diablica przez uchylone drzwi popatrzyła tęsknie w ślad za nim, po czym zamknęła się w domu i przystąpiła do starannego usuwania śladów swojej tam obecności. Najgorzej, że nie mogła powstrzymać łez, a to wymagało dodatkowej staranności przy sprzątaniu. Cóż, w tej robocie była nowicjuszką.
Czarownik mówił diablicy samą prawdę, lecz nie powiedział jednego: nie wierzył w powodzenie przedsięwzięcia. Zgodził się na nie, bo zwątpił wcześniej w swoje życie, a teraz, gdy nabrał na nie ochoty, w jednej chwili zadanie wydało się nie dość że trudne i groźne, to jeszcze całkowicie niepotrzebne. Gdyby to działo się jako część jego zguby, byłby gotów dla samego spróbowania się z losem i późniejszego poklasku wiedźm dokonać niemalże niemożliwego. Oczy diablicy zdawały się nie kłamać. Chyba że..., tu przyszła do głowy straszna, samcza myśl: Chyba że miłuje kogoś innego i aż tak mocno o nim marzy bez przerwy, że oczy jej pozieleniały.
Aż zatrząsł się z oburzenia. To byłaby iście niewieścio-piekielna przewrotność.
Tym podejrzeniem się wzburzył, aż omal przerwał zadanie – przez kilka chwil nabrał pewności, że robią z niego wyjątkowego głupca i to po raz drugi w tym samym tygodniu – ale z czasem nieco ochłonął i machnął ręką na wszelkie podstępy. A co mi tam! To ja zerwę kwiat, a inni niech korzystają, jeśli potrafią, pomyślał złośliwie, bo głęboko wierzył w to, co powiedział diablicy: kwiat paproci daje tylko nieszczęście. Niebawem przeszła mu złość, zaśmiał się głośno, aż przestraszył go własny śmiech. Miał przecież się nie ujawniać.
W dole migały ogniska ze zgromadzoną przy nich młodzieżą; słyszał radosne śmiechy, strzępy śpiewów, widział rozbawione kręgi. Zazdrościł młodym, lecz ich widok go uspokajał. Zarówno diablica, jak i powierzone mu zadanie, wydały się całkowicie nierzeczywiste. On tu leci, w dole, jak okiem sięgnąć, wszędzie ognie, tylko tam, dokąd zmierzał, czyli niemal na granice świata wyobraźni, była wielka, czarna przestrzeń. Tak, na bezludziu nie miał kto obchodzić kupały.
Podziwiał pomysł diablicy. Ileż to musiało trwać, jakich przygotowań dokonała, żeby zbiegły się w czasie różne sprzyjające okoliczności. To wymagało nie lada umysłu – zgrać ze sobą kupałę i sabat, żeby opróżnić z diabelstwa i czarownic kraj, znaleźć człowieka, ba – męża, nie tylko gotowego pójść po kwiat, ale gotowego pokonać wszelkie trudności. Nic nie pozostawiła przypadkowi, nawet miejscowego diabła. Uśmiechnął się na wspomnienie przygłupiego druha pijatyk. Niby taki poczciwina, skubany, a swój spryt diabelski ma. Jak to namawiał go do picia, jak obiecywał wpłynąć na dzierlatkę! Czarownik teraz tylko pokiwał głową, ale się nie gniewał: ot, diabła rzecz kusić, a ludzka ulegać. Albo nie.
Do czego kusi go diablica?
Ogniska rzedły w miarę przebieżonej niebem odległości, wreszcie nie było już ani jednego. Teraz należało zniżyć lot i wypatrywać niebieskich płomyków, które nie wiedzieć dlaczego, diabli sobie bardzo na ziemi upodobali. Przed pierwszym takim ogniskiem czarownik miał się zatrzymać i zastawić pijacką pułapkę na diabelskie straże. Leciał więc powoli, aż ciemności przestały być dla niego ciemnościami; to znak, że dotarł między świat ludzki a diabelski, wspominała o tym diablica. Leciał nie między drzewami, lecz wśród ogromnych, pierzastych paproci wyniosłych niczym dęby. Każdy liść wydawał się świerkiem, dziwnym wprawdzie, bo wyrastającym z jednego miejsca jak ciemnozielony pióropusz dziesiątków świerków. Dziwny widok!
Jeszcze dziwniejsze były roje świetlików rozświetlające dziwaczny las. Niekiedy przypominały zatrzymany w powietrzu deszcz, innym razem obsiadały brzegi liści paprociowych, wykrawając z ciemności ich kształty kropeczkami złotych płomyczków, jakby ktoś rzadkim ściegiem żółtej nitki wyszył na czarnym aksamicie grzebienie roślin. Widoki były cudowne, ale diablica ostrzegała, żeby na nie zanadto się nie zapatrywać – ostrzeżony w porę wspomnieniem czarownik zauważył niebieskie ognisko, przy nim dwie kudłate, rogate postacie. Po cichu wylądował z boku. Znów nabrał podziwu dla diablicy: miało być bagno i, proszę, było tuż obok ścieżki. Tam miał zostawić miotłę gotową do lotu, samemu zaś iść i – jak tłumaczyła – zagadnąć diabłów.
Podszedł więc całkiem blisko do szatanów zajętych tak, jak diablica mówiła, grą w kości – bezużyteczne widły odstawiwszy na bok, nie baczyli na nic. Zadowolony czarownik postawił dwa garnce miodu na ziemi, po czym rzekł: – Witajcie, dobrzy ludzie. Cieszę się, że was widzę. Koń mi padł, a ja pobłądziłem w tym pustkowiu.
Diabły poderwały się na równe nogi i gdyby tylko było to możliwe, padłyby na miejscu trupem, tak się wystraszyły. Następnie, nie patrząc nawet w stronę głosu, puściły się pędem do ucieczki, rycząc, co się zowie.
– Stójcie, ludzie! Pomóżcie mi! Pobłądziłem! Nie jestem zbójem! – tu czarownik urwał nawoływania, bo ogarnął go śmiech i z tego śmiechu niemal stracił dech. Starał się, żeby nie parsknąć, bo cała zasadzka byłaby wtedy na nic.
Po kilkunastu krokach diabły jak na rozkaz się zatrzymały, popatrzyły po sobie, potem na nieznajomego i znów na siebie.
– Człek! – stwierdził pierwszy.
– Człek! – potwierdził drugi.
Rozwarły zębate niedźwiedzie paszcze i zaryczały, aż paprociowa puszcza zadrżała. Czarownik też zaryczał i puścił się biegiem do miotły. Diabły nie ustawały w pogoni do skraju topieli, ale tam czarownik zatrzymał miotłę tuż nad błotem, pochylił się jak najniżej i krzyknął: – Ludzie, ratujcie! Tonę! Ratunku!
– Tonie – stwierdził pierwszy.
– Tonie – potwierdził drugi.
Czarownik wrzasnął jeszcze rozpaczliwiej, po czym nastała grobowa cisza.
– Utonął – stwierdził pierwszy.
– Utonął – potwierdził drugi.
Diabły zgodnie wróciły do ogniska i już miały minąć garnce z miodem, gdy jednocześnie potknęły się o nie.
– Moje! – stwierdził pierwszy.
– Moje! – tym razem drugi nie potwierdził.
Zaraz też doszło do kłótni między nimi o to, czyje to. Czekając, aż spróbują napitku, czarownik zagryzł pięść z rozpaczy: oto diabli gotowi porozbijać garnce, żeby tylko jeden drugiemu nawet łyżki nie ustąpił. Wzięły się za łby i krzyczały w kółko: – Moje! Moje!
Czarownik podleciał do nich trochę bliżej i powiedział: – Podzielmy się, są dwa.
Wtedy drugi diabeł rzekł: – Podzielmy się, są dwa!
I bójka od razu ustała. Każdy pił coraz szybciej ze swojego garnca, żeby nie dzielić się już z nikim. Czarownik zaś poleciał dalej.
Dalej miała być rzeka, gdzie mieszkał latający wąż. To, że wąż i że latający, nie byłoby może przeszkodą, niestety, był grubości dojrzałego męża, a długi na dziesięciu. Latał przy tym równie szybko jak człowiek na miotle. Na szczęście miał słabość, wprawdzie jedną, ale dobre i to: uwielbiał białe gołębie. Nie – że kochał, zjadał.
Czarownik po ciemnej przerwie w świetlikach rozpoznał rzekę, miał się więc już na baczności. Wyciągnął z klatki gołębia i rozglądał się pilnie za wężem, którego w ciemnościach zdradzały czerwone ślepia. I pewnie padłby ofiarą potwora, bo patrzył wszędzie, tylko nie w górę, lecz spostrzegł, że gołąb zadziera łebek i dziwnie zerka, a w jego oku odbijają się dwie czerwone kropeczki.
Człowiek podniósł głowę.
Latający potwór spadał właśnie na niego.
W ostatniej chwili zrobił unik. Wąż zatoczył krąg i puścił się w pogoń. Czarownik wówczas dał nura w zieloność puszczy, jednocześnie wypuszczając gołębia. Wąż się zatrzymał, spojrzał za czarownikiem, na ptaka, po czym wybrał pierzasty przysmak, zostawiając sobie człowieka na dokładkę.
Gołąb nie był głupi. Z sokołami sobie radził, dlatego z wężem także robił prawie, co chciał.
Tymczasem czarownik nadleciał nad jarzący się srebrem nieduży krzak paproci.
W świecącym krzaku błyszczało światełko kwiatu. Pamiętał jednak, co ma robić: niby wylądował, lecz natychmiast wystrzelił w górę. I dobrze! Czarny pies wielkości niedźwiedzia minął się z nim o włos. Czarownik polatał nad nim chwilę, psisko podskakiwało bezskutecznie, wtedy człowiek pomachał mu przed nosem połciem słoniny. Pies się spienił prawie jak wściekły, wówczas czarownik odwiódł go nieco w las i tam rzucił połeć. Zwierz pobiegł za słoniną i trzema kłapnięciami ją pożarł i już się nie wściekał, patrzył z wyraźną ciekawością. Aha, toś ty taki stróż?, pomyślał czarownik. Wyjął więc drugi połeć z węzełka, pomachał nim psu przed nosem.
– Chodź, misiu, chodź. Dostaniesz słoninkę – powiedział i czym prędzej zbliżył się do kwiatu.
Pies spojrzał na krzak, spojrzał na połeć, ochota na żarcie jednak zwyciężyła. Podskoczył i już, już miał wędzonkę w zębach, gdy ta odleciała w ciemność, smużąc smakowitym zapachem. Bydlę pobiegło za zdobyczą. Wtenczas czarownik nadleciał nad krzak i bez zastanowienia zerwał świecące kwiecie, schował do kieszeni w zanadrzu, po czym nie oglądając się za siebie i na nadbiegającego psa, szurnął w górę. Szybki brytan!, pomyślał z uznaniem, gdy psisko znów prawie go capnęło.
Nie miał więcej czasu na podziwianie szybkości psa, bo właśnie naprzeciw siebie ujrzał dwa czerwone światełka – oczy węża. Zrobił zwód w lewo, w prawo, potem znów w prawo i rozminął się z potworem. Następnie wypuścił drugiego gołębia, co już nie było potrzebne, bo pies właśnie szczepił się z wężem w śmiertelnej walce.
Czarownik się zaśmiał, ale zaraz zmartwiał ze zgrozy – dwaj diabli przy ognisku patrzyli na niego. Ale tylko patrzyli.
– Człek? – zapytał obojętnie jeden.
– Nie człek. Koń – odparł nie mniej obojętnie drugi.
Sam jesteś koń, pomyślał czarownik i już pędził do domu, aby zdążyć przed świtem. Diabły oparły się o siebie i zgodnie, z równym chrapaniem zasnęły.
Czarownika rozpierała radość: oto zerwał kwiat paproci, czyli dokonał niemożliwego! Gdybyż mógł tym się pochwalić. Ale nie wolno.
Trudno mu tylko było opanować się przed myśleniem o życzeniach. Na szczęście życzenie, które spełniłby kwiat, trzeba pomyśleć, trzymając go w ręku. Gdyby tak było, już dawno by je zużył.
Znów wyszło na to, że diablica miała rację: niebo na wschodzie jakby poczerwieniało, zobaczył wówczas swoje strony i już na nic nie zważając, leciał wprost do domu. Zdążę?
Ujrzawszy zagrodę, nawet nie zerknął w stronę ogniska, gdzie przecież musiała być – tam albo raczej w niedalekich krzakach – jego niedawna miłość. Zahamował gwałtownie, omal wbijając miotłę w ziemię. Nie zważał na to, bo już biegł do drzwi, już wpadł do domu, już... Po pierwszej chwili radości, w drugiej radość zeszła mu z twarzy. Diablicy nie było! W rozpaczy zawył, lecz krótko, bo jakimś cudem wypatrzył w ciemnościach klęczącą tyłem do niego postać, co za sprawą chmury czarnych włosów wtapiała się w ciemność ściany. Diablica się odwróciła, a jej zielone oczy błysnęły. – Jak dobrze, że jesteś. Myślałam, że nigdy już cię nie zobaczę – rzuciła się człekowi na szyję.
Przywarli na chwilę do siebie, wreszcie, po gorących i szybkich pocałunkach, on lekko ją odsunął: – Uważaj, bo go zgnieciesz.
– Kwiat?
Kiwnął głową.
– Pokonałeś diabłów i potwory?
– Pokonałem.
Diablica jakby przestała się cieszyć. Powiedziała: – Myślałam, że zawrócisz z drogi, bo wystraszysz się diabłów albo węża. A ty je pokonałeś. I nie zużyłeś kwiatu dla siebie?
– Nie, mam go za pazuchą. Spiesz się, bo słońce wstaje. Sięgnij po niego. Jeśli tego nie zrobisz, zrobię to ja.
Niewiastę wypełniły rozterki. Po chwili rozważań, podeszła do czarownika i wyjęła zza pazuchy kwiat. Mówiła drżącym głosem.
– Kochany, tej nocy pojęłam, jak trudno być człowiekiem. Nie chciałam, żeby ci się udało, aby tylko być z tobą dzień dłużej. Myślałam, że łatwiej przyjdzie mi się z tym pogodzić, ale rozum mówi: żegnaj! – po czym odwróciła głowię i dodała szeptem – I zapomnij o mnie.
Otarła szybko łzy wierzchem dłoni i spojrzała na kwiat.
Późnym rankiem obudziło czarownika pukanie do drzwi. Ku zdumieniu zobaczył rycerza w pełnej zbroi, w barwie królewskiej. Rycerz ukłonił się tak nisko, jak mu na to pozwoliła zbroja, po czym rzekł: – Rycerzu Stanisławie, król wzywa cię ponownie na dwór. Będziesz mu służył radą i pomocą w sprawach ci wiadomych.
Gospodarz przetarł oczy ze zdumienia. Rycerz, patrząc na niego, zapytał: – Cóż to panie, nie cieszysz się? Przecież wracasz do króla. Co ci jest? Słabujesz?
– Nie, nie słabuję. Pewnie, że się cieszę – powiedział, ale w dziwnej zadumie, że nikt chyba by mu nie uwierzył w tę radość.
Wyszedł na dwór, na niedzielny świat, gdzie poczet zbrojnych, gotowych do drogi przyglądał mu się w milczeniu, czyniąc poważne ukłony. Ledwo im coś tam skinął, bo nie poznawał swojego obejścia: brama stała otworem, ale naprawiona, ostrokoły proste i połatane. Nie rozumiał. Spojrzał na swoje szaty. Był dostatnio odziany. Rycerz zauważył to i rzekł: – Przywieźliśmy ci panie rycerskie szaty z twoim herbem. Zaraz możesz się przebrać. Masz też konia, pas rycerski i kord, żeby ci było wygodnie w podróży. Miecz jest w twojej komnacie na zamku. Nikt nic tam nie ruszał od twojego wyjazdu.
Czarownik jakby tego nie słyszał. Zapytał: – Czy coś mi się śniło?
– Nie wiem, panie – odrzekł zdumiony rycerz.
Drugie pytanie czarownika było prostsze: – Czy ktoś tu był?
– Nikogo nie widziałem, a jesteśmy tu od pacierza.
Czarownik nie pojmował odpowiedzi. Pokręcił głową i powiedział: – Nie rozumiem.
Rycerz nie był od zawiłych prawd. Postarał się na swój sposób nadać sens odmianie losu czarownika.
– Panie, król właśnie udzielił ci łaski. To wszystko.
Ale to nie było wszystko. My o tym wiemy, a czarownik przeczuwał. To był dopiero początek tego, co wynikło ze splotu dziwnych wydarzeń.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki