Читать книгу Lech Kaczyński. Opowieść arcypolska - Paweł Semka - Страница 11

Оглавление

Nie sposób pisać o Lechu Kaczyńskim bez nawiązywania do jego brata bliźniaka Jarosława. Tym bardziej że znacznie częściej Lech pojawiał się w mediach w jego cieniu niż jako samodzielny polityk. O ile od początku lat 90. powstało parę książek – wywiadów z Jarosławem – podobne wywiady z Lechem nigdy nie pojawiły się na rynku. Od początku lat 90. to Jarosław skupiał zaciekawienie, fascynację i niechęć mediów i polityków. Lech ściągał na siebie znacznie mniej złych emocji, ale też po 1989 roku znacznie rzadziej bywał „frontmanem” najważniejszych akcji politycznych ambitnych bliźniaków. Do dziś bardzo wielu ludzi patrzy na Lecha Kaczyńskiego poprzez pryzmat Jarosława. Jeszcze inni wzruszają ramionami na próby znajdywania różnic pomiędzy bliźniakami i głoszą, że tak naprawdę większość swoich politycznych inicjatyw uzgadniali razem. To wiąże się z problemem znacznie szerszym. Fenomen dwóch aktywnych politycznie braci bliźniaków jest rzeczą tak rzadką, że wywołuje liczne okazje do złośliwości lub politycznych ataków. Jedyne znane przypadki aktywności w polityce par braterskich jak np. braci Grabskich czy Jędrzejewiczów w okresie międzywojennym – nie dotyczyły polityków aspirujących do roli liderów państwa. Z kolei przytaczany przez Lecha Kaczyńskiego precedens braci Johna i Roberta Kennedych, z których jeden był prezydentem USA, a drugi członkiem jego administracji jako sekretarz sprawiedliwości – mimo wszystko nie dotyczył pary bliźniaczej.

W rezultacie już w 1991 roku politycy głosili z pełną powagą tezę, że obejmowanie ważnych stanowisk przez braci – Jarosława jako szefa Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy, a Lecha jako szefa prezydenckiego BBN-u – może być uważane za groźne dla ładu demokratycznego. Satyryków i politycznych trefnisiów z kolei zachęcało do prymitywnych żartów o „dwugłowym kaczorze” czy jak potem w 2005 roku w wypadku niemieckiego „Tageszeitung” do kpin z bliźniaczo do siebie podobnych polskich „kartofli”. A jednak niezależnie od refleksji, że psychologizujące dywagacje o mentalności bliźniaków łamały często zasady dobrego smaku – rzadkość sytuacji, gdy dwaj bliźniacy operują na wysokich poziomach polityki jest okolicznością obiektywną. Dla braci Kaczyńskich była i jest to sytuacja, do której musieli się przyzwyczaić. Można podejrzewać, że od najmłodszych lat towarzyszyło im ze strony otoczenia poczucie dziwności. Do dziś wydawałoby się kulturalni, dorośli ludzie, którzy winni być świadomi niestosowności wytykania Kaczyńskim bliźniactwa, nie potrafią często ukryć podświadomego przekonania, że bliźniactwo to coś dziwacznego czy nienormalnego. Można przyjąć, że podobne reakcje w jeszcze jaskrawszej formie były udziałem ich dziecięcych rówieśników. Takie wyzwania musiały dodatkowo potęgować poczucie solidarności pomiędzy Jarosławem a Lechem, którzy szybko odkryli, że trzymając się razem, mogą wywołać u innych chociaż respekt, który każe zastanowić się nad kpiną czy złośliwością. W naturalny sposób musiało to budować dychotomię pomiędzy domem i kochającymi rodzicami a światem zewnętrznym, gdzie obok ludzi przyjaznych zawsze zdarzać się musieli szydercy czy rywale.

Ale działało to i w drugą stronę. „Podwójność” braci Kaczyńskich wywoływała mściwość i niewypowiadane zapewne wprost zarzuty, że dzięki niej bracia mają większą siłę przebicia. To było przyczyną traktowania bliźniactwa Kaczyńskich jako argumentu o ich demoniczności. Ta specyficzna zazdrość wobec Kaczyńskich o możność działania na takim poziomie zsynchronizowania, jaki dają tylko więzi braterskie, będzie ich ścigać do końca. Całkiem niedawno, 28 stycznia 2010 roku Donald Tusk ogłaszając swoją decyzję o porzuceniu planów startu w wyborach prezydenckich na rzecz misji chronienia reform rządu przez PiS, tłumaczył: „Ich jest dwóch, a ja jestem sam”.

A jaka była geneza ich świata wartości? Jak ocenić, który okres życia przyczynił się w największym stopniu do ich wyborów ideowych? Wydaje się, że najważniejszą postacią w ich wychowaniu była matka Jadwiga Kaczyńska z domu Jasiewicz. Faktem jest, że ojciec pani Jadwigi, jak sami bracia wyznawali w swoich wspomnieniach, był członkiem Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu i lewicowcem, który mieszkał w tym samym domu, co później Jacek Kuroń. Na prawicy ZChN-owskiej popularna będzie potem opinia, że Kaczyńscy to żoliborska lewicowa inteligencja podszywająca się pod prawicę. Faktem pozostaje, że pewien rys wrażliwości społecznej i specyficznego „demokratyzmu żoliborskiego” po latach będzie wyraźny w poglądach Lecha Kaczyńskiego i jego lojalności wobec NSZZ „Solidarność”, choć i Jarosław będzie jako premier używał pojęcia „równowagi społecznej”, aby ostrzegać przed poszerzaniem się grupy ludzi odrzuconych ekonomicznie wskutek przemian gospodarczych.

Kolejny ważny element to legenda AK-owska. Ojciec Rajmund, niesłusznie w opinii braci Kaczyńskich spychany w cień przez badaczy ich życiorysu – był żołnierzem Armii Krajowej, walczył w Powstaniu Warszawskim i był kawalerem Orderu Virtuti Militari. Reprezentował kierunek myślenia tzw. pozytywistów – zamknięcie AK-owskiej historii i skupienie się na zdobywaniu solidnej pozycji zawodowej. W 1947 ukończył studia inżynierskie na Wydziale Mechanicznym Politechniki Łódzkiej. Matka Jadwiga służyła w czasie wojny w konspiracyjnych Szarych Szeregach i brała udział jako sanitariuszka w akcji „Burza”. Jak wspomina Jarosław Kaczyński, opowieści matki o wojnie, konspiracji, walkach, w których uczestniczyli jej starsi koledzy, były bardzo inspirujące. Bracia Kaczyńscy wielokrotnie podkreślali bardzo duży wysiłek, jaki matka włożyła w ich wychowanie. Ale ten domowy patriotyzm w naturalny sposób musiał mieszać się z obawą przed mściwą pamięcią komunistycznej władzy o ludziach z „reakcyjną” przeszłością. Ten mało znany świat ludzi, którzy otarli się o epopeję AK i Powstania Warszawskiego, a potem musieli jakoś przetrwać w latach 50., przybliżył niedawno film „Rewers” Borysa Lankosza.

Jadwiga Kaczyńska, która po ukończeniu studiów polonistycznych od 1953 roku pracowała w Instytucie Badań Literackich, była w sytuacji przypominającej los Sabiny granej przez Agatę Buzek. Filmowa Sabina dumna ze swego otarcia się o Powstanie Warszawskie – musi jakoś zbudować sobie życie w nowej, komunistycznej rzeczywistości i znajduje pracę w wydawnictwie literackim. Jednocześnie walczy o zachowanie osobistej godności we wrogim stalinowskim świecie. Pani Jadwiga miała więcej szczęścia od filmowej samotnej Sabiny. Wyszła za człowieka o podobnym, AK-owskim życiorysie. Anglicy mają powiedzenie „Mój dom jest moją twierdzą”. Dom państwa Kaczyńskich był taką twierdzą przechowującą tradycyjne wartości. Pan Rajmund w PRL-u widział dla swoich dzieci szansę jedynie w świecie nauki. Ze wspomnień braci wynika, że od dziecka przypominał im, iż należy zrobić karierę naukową, znać języki, a kiedyś napisać doktorat. „Dom, w którym głośno czyta się ważne lektury, rozmawia się z dziećmi o świecie”. (Lech Kaczyński, „O dwóch takich..., Alfabet braci Kaczyńskich”, rozmawiali Michał Karnowski i Piotr Zaremba, Warszawa 2006, s. 44)

Jednak bracia szybko się dowiedzieli, że poza czterema ścianami domu panują inne wartości i grożą rozmaite niebezpieczeństwa. Jarosław Kaczyński wspomina: „Z wczesnego dzieciństwa pamiętam najprawdziwszy strach przed władzą. Widzę na ulicy, jak milicjant prowadzi babę z koszem pełnym serów. I mam poczucie, że to dramat. Myśmy czuli atmosferę wielkiego strachu, który przepajał wręcz powietrze. Ojciec był w AK, stąd obawa w rodzinie. Od 1954 r. dobrze zarabiał, a jednak się obawiał. Koniec strachu to 1956 rok – mieliśmy wtedy z Leszkiem po 7 lat”. (Wywiad „O dwóch takich...”, s. 39). Ten powojenny lęk był częsty u ówczesnego pokolenia ludzi, którzy porażeni wojną niezwykle często o niej wspominali, ale też całkiem realnie brali pod uwagę możliwość nowego konfliktu zbrojnego. Te słynne, wyśmiewane przez ówczesną propagandę komunistyczną, nadzieje na III wojnę światową, ale i wpływ propagandy PRL-u, która w latach 50., ale i 60. lubiła dawać do zrozumienia, że konflikt z Zachodem jest całkiem możliwy. Znów zacytujmy, tym razem Lecha Kaczyńskiego („O dwóch takich…”, s. 44): „Pytanie: W co się najczęściej bawiliście? Odpowiedź: W wojnę. Wojna towarzyszyła nam od najmłodszych lat. Byłem zdziwiony, kiedy się dowiedziałem, że trwała wiele lat. Skądinąd stałym elementem naszego dzieciństwa było przekonanie, że wojna może znowu wybuchnąć, przekonanie najsilniejsze podczas kryzysu kubańskiego (1961 rok – przyp. red.), ale tak naprawdę ciągle nam towarzyszące. Mnie to w ogóle nie dziwiło, że robi się w domu zapasy, że przychodzi sąsiadka lekarka i proponuje pomoc w zgromadzeniu rezerwy leków (…) Ojciec całe dni spędzał w pracy, miał mniejszy wpływ na moje życie”. Wikipedia podaje, że Rajmund Kaczyński pracował w Państwowych Zakładach Optycznych w Warszawie oraz jako kierownik robót w Społecznym Towarzystwie Budowlanym. W 1958 roku uzyskał pełny etat na Wydziale Inżynierii Sanitarnej Politechniki Warszawskiej. Odbył szkolenia w Anglii i Holandii, które okazały mu się pomocne podczas projektowania instalacji sanitarnej w budynku Ambasady USA w Warszawie. W 1965 roku wyjechał na kontrakt budowlany do Libii. Jeszcze przez wiele lat pomagał w rozmaitych pracowniach projektowych. (Wikipedia, hasło: Rajmund Kaczyński).

Rajmund Kaczyński zarabiał całkiem pokaźne pieniądze, nie żałował nakładów na lekcje językowe i marzył o karierze naukowej dla synów.

„Ojciec walczył w Powstaniu Warszawskim, był odznaczony Virtuti Militari, ale dla nas marzył o spokojnym życiu i karierze naukowej. Jego wizja to my jako profesorowie. Gratulował mi wiele razy, w różnych okolicznościach, ale najbardziej pamiętam moment, kiedy był autentycznie usatysfakcjonowany tym, co osiągnąłem. To było wówczas, gdy zdobyłem habilitację. To sprawiło mu największą radość, mimo że byłem wtedy senatorem RP i wiceprzewodniczącym »Solidarności«”. („Rzeczpospolita”, 16.02.09, „Polska potrzebuje szerokiego paktu politycznego”).

Z wypowiedzi braci Kaczyńskich wynika, że nie zachwycało go późniejsze opozycyjne zaangażowanie synów. Można wysnuć tezę, że ojciec miał nieskalaną AK-owską przeszłość, ale o wojnie nie chciał mówić, uznając ją za zamknięty rozdział. Inaczej matka, która przekazała synom legendę Polskiego Państwa Podziemnego. Ten dziwny świat dorosłych, który z zainteresowaniem obserwowali bliźniacy, składał się jeszcze z wuja Stanisława „Miedzy” Tomaszewskiego, żołnierza AK i bohatera legendarnej ucieczki z Pawiaka. Jego barwne opowieści pokazywały wojnę jako fantastyczną przygodę i okazję do sprawdzenia się. Ale były w ich otoczeniu także dwie postaci, które kojarzyły się raczej z wojną jako upokarzającym lękiem i poczuciem bezsilności. Chodzi o Zofię i Ludwikę Woźnickie – matki chrzestne Jarka i Leszka. Obie były pisarkami i tłumaczkami literatury dziecięcej. W czasie wojny z racji żydowskiego pochodzenia musiały się ukrywać w okupowanej Generalnej Guberni u dr Felicji Felhorskiej. W końcu wyjechały na roboty do Niemiec, uznając, że będzie to bezpieczniejsze niż pobyt w Polsce, gdzie w razie złapania trafiłyby do getta. Los sióstr Woźnickich musiał przypominać braciom, że wojna nie była tylko ekscytującą przygodą, ale i mrocznym koszmarem. Fakt, że obie matki chrzestne Kaczyńskich w podeszłym wieku popełniły samobójstwo, tylko wzmacniał pamięć o grozie przeżyć ludzi ściganych za żydowskie pochodzenie. Być może osobisty ton, z jakim prezydent Lech Kaczyński będzie potem przemawiał na uroczystościach ku czci ofiar Holokaustu, wynikał z pamięci o tych dwóch naznaczonych losem kobietach.

We wspomnieniach widać, jak silnie rzeczywistość żoliborskiego podwórka pchała bliźniaków do występowania jednego w obronie drugiego. Gdy Lech Kaczyński wspominał czasy dzieciństwa, to wyraźnie zaznaczał, że widzi w tych wspomnieniach siebie i brata zawsze we dwóch. „Czasem się tłukliśmy, ale byliśmy zawsze we dwóch. Ja sobie nie potrafię wyobrazić innego, oddzielnego życia. Dla nas nie istniał nigdy problem samotności, częsty wśród dzieci i wczesnej młodzieży. Nawet gdyby nie było kolegów, poradzilibyśmy sobie”. („O dwóch takich...”, s. 43)

Ten duch bliźniaczej zaradności pomógł też młodym Kaczyńskim w wyrwaniu się po raz pierwszy na scenę publiczną. Coś musiało w nich być na tyle przebojowego, że to właśnie ich wybrano do odgrywania głównych ról w filmie „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Lata licealne to pierwsze spotkania z młodzieżą z drużyn walterowskich – młodzieżą z partyjnych domów, która po Marcu 1968 weszła na opozycyjną ścieżkę. A jednak mimo ocierania się o ten świat, okazał się on dla braci Kaczyńskich całkowicie hermetyczny. I jeszcze jeden ciekawy akcent z czasów licealnych. Jak wspomina Jarosław Kaczyński, w szkole średniej obaj bracia nie chodzili na religię i nie zawsze odwiedzali kościół. „Zawsze byliśmy wierzący, ale nie chciało nam się”. („O dwóch takich...”, s. 55).

Często wspomina się, że niektóre pokolenia mają więcej do powiedzenia w historii niż inne. Faktem jest, że bracia Kaczyńscy trafili na Uniwersytet Warszawski w październiku 1967 roku, a więc w słynnym wiecu na UW 8 marca 1968 roku uczestniczyli już jako studenci I roku prawa. Z jednej strony więc „załapali się” na zajścia marcowe, z drugiej zaś byli na tyle młodzi, by tylko przypatrywać się aktywnej roli swoich nieco starszych kolegów i koleżanek, takich jak Jakub Karpiński, Adam Michnik, Jadwiga Staniszkis czy Irena Lasota. Przełom lat 60. i 70. to bardzo istotne dla intelektualnego rozwoju obu braci półprywatne seminarium prof. Stanisława Ehrlicha, lewicowca pochodzącego z żydowskiej, spolonizowanej rodziny, który zgromadził wokół siebie grupę bardzo ciekawych nowych idei młodych ludzi; wielu z nich jest dzisiaj znanych: Maciej Łętowski, Bogusław Wołoszański czy Wojciech Sadurski. Ale niedługo potem doszło do bardzo istotnego rozejścia się dróg obu braci. Po skończeniu studiów okazało się, że ktoś gdzieś zauważył ich opozycyjne nastawienie. Zarówno Jarek, jak i Leszek startowali w 1971 roku w wyścigu o aplikację adwokacką. Jarosław uzyskał miejsce na aplikacji prokuratorskiej, a dla Leszka takiego miejsca w Warszawie nie było. Leszek zachęcony przez koleżankę mamy przyjął pracę na Uniwersytecie Gdańskim u docenta Romana Korolca, zajmującego się prawem pracy. We wspomnieniach Leszek bardzo chwali sobie podjęcie decyzji o przeniesieniu się na Wybrzeże, a ściśle rzecz biorąc, do Sopotu, gdzie władze umiejscowiły Wydział Prawa świeżo powstałego Uniwersytetu Gdańskiego. Lech Kaczyński wyjechał tam w listopadzie 1971 roku. Jarek pozostał w Warszawie. Czy Leszkowi zaczęła w tym czasie ciążyć podwójność wynikająca z bliźniaczego losu? To częste u braci wspierających się w podwórkowych wojnach, ale potem, gdy pojawiają się dziewczyny – nieodłączny brat zaczyna nieco zawadzać. A może Leszek chciał wyrwać się z rodzinnego kręgu i zasmakować niezależności, wyjeżdżając nad Bałtyk?

Faktem jest, że ów skok na głęboką wodę do Trójmiasta, z którym rodzina Kaczyńskich nie miała żadnych rodzinnych powiązań, wykreował wszystkie różnice, jakie można potem wyznaczyć między braćmi. Gdańsk był zupełnie innym światem niż Warszawa. Po pierwsze zupełnie marginalnym zjawiskiem była tutaj rewizjonistyczna postpartyjna elita, która miała swoje korzenie w kręgach partyjnych, zazwyczaj ze wstydliwym hunwejbińskim epizodem z lat stalinowskich. Po drugie w Gdańsku w jakimś sensie można było odczuć coś, co przypominało nieco krwawą legendę Powstania Warszawskiego. Chodzi oczywiście o pamięć o Grudniu ‘70, która niezależnie od kojącego rany gierkowskiego liberalizmu przypominała doświadczenie będące udziałem rodziców Kaczyńskiego: świadomość, że komuniści to ludzie, którzy dla zachowania swojej dyktatury są w pełni gotowi do strzelania i mordowania.

Pamiętam, jak w latach 90. bardzo często opinią przedstawicieli środowiska Adama Michnika była ta, że po 1956 roku społeczeństwo przestało uważać komunistów za władzę narzuconą z Moskwy. Po przeczytaniu jednego z takich artykułów wpadł mi w ręce notes mojej nieżyjącej już babci Marii. Wilnianki, żony przedwojennego oficera. Pod datą 15 grudnia 1970 roku dokonała ona wpisu: „Spalenie domu PPR”. Co charakterystyczne, moja babcia użyła określenia z lat 40. Oznaczało to, że wbrew teorii o „kupieniu” przez społeczeństwo partii po 1956 roku dla pokolenia mojej babci polscy komuniści to byli ci sami ludzie, którzy w 1944 roku wkraczali wraz z NKWD na ziemie polskie. To dobrze ukazuje atmosferę Gdańska – miasta, gdzie wpływ na powojenną mentalność mieli w sporym stopniu wilnianie, którzy znali komunizm jeszcze w sowieckiej wersji z lat 1939 – 1941 oraz okresu 1944 – 1946. Równie złe powojenne doświadczenia z komunistami mieli Kaszubi i polscy gdańszczanie.

Uniwersytet Gdański utworzono dość późno, bo w marcu 1970 roku, a wiec jeszcze przed Grudniem. Wskutek kaprysu władz wileńskich naukowców z Uniwersytetu Stefana Batorego po ekspulsji w 1945 roku skierowano do Torunia, gdzie stworzyli Uniwersytet Mikołaja Kopernika. Ucierpiał na tym Gdańsk, któremu planiści od Bieruta wyznaczyli rolę głównie ośrodka uczelni technicznych. Dzięki temu w Gdańsku nie było zbyt wielu partyjnych rewizjonistów przedzierzgniętych potem w opozycję lewicy laickiej. W Gdańsku PZPR to nie byli wybitni profesorowie z liberalnym zacięciem, tylko szorstka i tępa kadra kierownicza największych zakładów pracy. Elity intelektualne Gdańska i Sopotu tworzyły kadry naukowe z miejscowej Politechniki, Akademii Sztuk Pięknych i Akademii Medycznej plus nieliczna inteligencja kaszubsko-pomorska z Lechem Będkowskim na czele. Wszyscy stosunkowo mocno impregnowani na jakieś naiwne zauroczenia marksizmem. Pamięć władzy o ostrości protestów w 1970 roku skłoniła tutejszą partię przy tworzeniu Uniwersytetu Gdańskiego do pewnego złagodzenia marksistowskiej pryncypialności. Zapanowała tu znacznie bardziej liberalna atmosfera niż np. na Śląsku rządzonym żelazną ręka przez paladyna Gierka – Zbigniewa Grudnia. Symbolem gdańskiego liberalizmu był Tadeusz Fiszbach, któremu od 1971 roku jako sekretarzowi KW ds. nauki i oświaty podlegał uniwersytet. Oczywiście był to liberalizm w porównaniu z innymi rejonami Polski. W 1975 roku Fiszbacha doceniono w Warszawie za uspokojenie nastrojów na Wybrzeżu i nagrodzono go funkcją I sekretarza gdańskiej partii. Była to być może jedna z niewielu decyzji Komitetu Centralnego, jaka współgrała z nastrojami na Wybrzeżu. Gdańszczanie zza Buga z sympatią zauważyli też fakt, że Fiszbach przyjechał w 1945 roku na Pomorze z transportem wysiedleńców z lwowszczyzny. Prowadzenie liberalnej polityki ułatwiał też fakt, ze w Trójmieście nie było zbyt silnej tradycji opozycji intelektualnej – Marzec ‘68 przeszedł tu niezbyt ostro, a w Grudniu 1970 demonstrowali tylko robotnicy – inteligencja pozostała bierna. Nikt nie zmuszał go więc do jakiejś polityki twardej ręki wobec sfer akademickich. Reszty dopełnił gierkowski duch konsumeryzmu i otwarcie się na Zachód, dobrze wyczuwane w portowym Trójmieście.

Warto przypomnieć, że w latach 1973 – 1977 ta liberalna atmosfera Uniwersytetu Gdańskiego ukształtowała też w jakimś stopniu studenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Późniejsza żona Kwaśniewskiego Jolanta Konty jako studentka UG chodziła na wykłady Lecha Kaczyńskiego. Potem w latach 1976-1980 w nowym, wyraźnie bardziej opozycyjnym klimacie studiował na gdańskim uniwersytecie Donald Tusk. Z perspektywy lat UG jawi się więc jako całkiem inspirujące miejsce – punkt startu dwóch prezydentur spełnionych i jednej niespełnionej.

We wspomnieniach Lecha Kaczyńskiego wyraźnie znać, że lata 1971 – 1976 stanowiły pogodne i szczęśliwe lata jego życia. Był młody i pełen energii – znacznie przystojniejszy od nieco przyciężkawego Jarka. Wtedy poznał swoją żonę Marię, wtedy nawiązał wiele przyjaźni, które były ważne do końca jego życia. Sopot, w którym mieścił się Wydział Prawa UG, był miastem dość elitarnym, a na tle średniej PRL-u nawet z leciutko światowym klimatem. W swoich wspomnieniach Lech Kaczyński opisuje świat partyjnych cyników, którzy, jeśli nie muszą, starają się nie szkodzić demonstrującemu pewną opozycyjność koledze. Lech nie ukrywa, że chodził wtedy na otwarte, partyjne zebrania, bo tam decydowały się ważne sprawy uczelni i tam można było dowiedzieć się nieco więcej o sytuacji w kraju. Potem poseł PO Janusz Palikot spróbuje te gdańskie czasy małej stabilizacji Lecha Kaczyńskiego prezentować nieomalże jako zaangażowanie w komunizm. Ale faktem jest, że sam Lech Kaczyński podkreśla, że jego dość ustabilizowana pozycja na Uniwersytecie Gdańskim zachwiała się wskutek zupełnie nieprzewidywanego faktu – śmierci swojego protektora, docenta Romana Korolca w marcu 1976 roku. Korolec zmarł w stosunkowo młodym wieku 47 lat. A po jego śmierci nowym szefem zakładu prawa pracy został profesor Jackowiak z Torunia, który zaczął Kaczyńskiego wypychać z rozmaitych pozycji, postrzegając go jako ulubieńca poprzedniego szefa zakładu. Jesienią 1976 roku zaczęły się problemy z dostosowywaniem doktoratu do nowego stanu prawnego, a prof. Czesław Jackowiak zaczął pracę naukową Lecha ostro krytykować. To na pewno pomogło Kaczyńskiemu podjąć decyzję o zbliżeniu się do opozycji. A jednak przekora każe zadać pytanie, czy gdyby Korolec żył i włożył wiele wysiłku, aby zachęcić swojego asystenta do trzymania się od opozycji z daleka, młody naukowiec uległby takiej perswazji? To oczywiście gdybanie, faktem jest, że Leszek w czasie pobytu w Warszawie podjął odważną decyzję i nawiązał kontakt z KOR-em. A w tamtych latach każdy miał świadomość, że jest to wystawianie się na groźby represji SB lub wyrzucenie z pracy.

Pierwsze kontakty brata Jarosława wynikały z prostego faktu. Matka Jadwiga w Instytucie Badań Literackich PAN dzieliła pokój z jednym z KOR-owskich tuzów – Janem Józefem Lipskim. Leszek zetknął się więc z KOR-owską opozycją w Warszawie, ale to w Gdańsku tkwiły większe możliwości dla kogoś takiego jak on. Paradoks? Nie, raczej wynik faktu, że KOR odtworzył w dużej mierze hierarchię ważności, jaka swoimi korzeniami sięgała środowiska „komandosów” 1968 roku, a w swojej genealogii miała korzenie, hen, w epoce drużyn walterowskich lat stalinizmu. Epoce, która braciom Kaczyńskim mogła się kojarzyć tylko jak najgorzej. W Warszawie hierarchia KOR-u była już bardzo ściśle określona, z Adamem Michnikiem i Jackiem Kuroniem na czele. To dlatego Jarosław Kaczyński bardzo długo musiał godzić się z losem KOR-owskiego podoficera. W Gdańsku było zupełnie inaczej. Tutaj jedynym KOR-owskim działaczem o marcowej genealogii, i to gdańskiej, był Bogdan Borusewicz, który siłą rzeczy musiał do siebie przyciągnąć nowych ludzi. Co charakterystyczne, Lech Kaczyński bardzo długo nie przeciął swoich dróg na przykład z narodowym środowiskiem Aleksandra Halla. Kłaniała się tu być może pewna tendencja do wystudzonej religijności, która powodowała, że Lech Kaczyński, jak się zdaje, nie bywał w latach 70. na spotkaniach katolickiej inteligencji – zresztą w Gdańsku nie tak znowu mocnej. Tym samym nie miał szans, by poznać takich ludzi jak Aleksander Hall czy Arkadiusz Rybicki, którzy stworzyli potem neoendecki Ruch Młodej Polski. Był też zresztą od pokolenia młodopolaków nieco starszy i jak można się domyślać, chyba jednak zdeterminowany, aby zrobić karierę naukową na Uniwersytecie Gdańskim. A jednak i tutaj trzeba podkreślić, że Lech Kaczyński nie zawahał się uczestniczyć w założeniu i pierwszych spotkaniach Wolnych Związków Zawodowych. To Lech Kaczyński jako współzałożyciel WZZ-etu przyjmował do konspiracji Lecha Wałęsę. Nie sposób przeceniać znaczenia tego faktu, szczególnie że dziś manierą staje się sugerowanie, że to Lech Wałęsa jest właścicielem tradycji Sierpnia, a Lech Kaczyński w mniejszym lub większym stopniu jedynie uzurpatorsko do niej aspiruje.

Czy pierwsze wrażenie może wpłynąć na relacje między dwoma wybitnymi politykami? Chyba, mimo wszystko tak. Jeśli wsłuchać się w niedawne wywiady Lecha Kaczyńskiego opisujące powstanie WZZ-etu, to da się zauważyć, że Wałęsa zrobił wówczas na Kaczyńskim nie najlepsze wrażenie. („Rzeczpospolita”, „Wałęsy nie polubiłem”, 10 czerwca 2008). Chojrackie pomysły późniejszego najsłynniejszego elektryka świata, w ramach których proponował on ataki na komisariaty MO jako odwet za zwalczanie opozycji, budziły wtedy nieufność Kaczyńskiego. Ale Lech Kaczyński – bez żadnych podejrzeń przychodząc na zebrania WZZ-etu w skromnych robotniczych mieszkaniach – wskoczył na słabą początkowo falę historycznego przełomu. Jednak powiedzmy wprost: bez WZZ-etu nie byłoby „Solidarności”. Miał ogromne szczęście trafić do kręgu ludzi, którzy naprawdę zmienili losy Polski. Trójmiasto wydało potem mnóstwo osób, które zrobiły później kariery w „Solidarności”, a wreszcie w całej Polsce po 1989 roku.

Gdyby w 1971 roku los pchnął Lecha Kaczyńskiego do Olsztyna czy Katowic, jego życie z pewnością mogłoby potoczyć się inaczej. Jarosław, który miał pecha trafić do filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, marnował wtedy czas na ciągłe podróże ze stolicy Polski do stolicy Podlasia. Z kolei zaangażowanie jego brata w trójmiejski WZZ spowodowało, że gdy w sierpniu 1980 roku wybuchł strajk w Stoczni im. Lenina, Leszek w naturalny sposób trafił do grona doradców strajku.

Silne poparcie trójmiejskich elit strajku w stoczni od początku pomagało zminimalizować groźbę nowego rozwiązania siłowego. Pewną rolę w przełamaniu obaw grały też wyrzuty sumienia z czasów Grudnia 1970 roku, gdy elity z dystansem przyglądały się protestom „o kiełbasę”. Teraz było zupełnie inaczej. Lech Kaczyński co rusz napotykał przybywających do Stoczni Gdańskiej ludzi znanych w Trójmieście, choćby zespół aktorów Teatru Wybrzeże. Ludzie widząc znane twarze po stronie stoczniowców, jeszcze szybciej wyzwalali się z okowów lęków i strajk rósł w siłę, obejmując dużą część Wybrzeża.

Koniec końców Wałęsa w czasie strajku oswoił się z Leszkiem. Dbał on zawsze o „głowaczy”, choć nie lubił się przyznawać, że korzysta z ich doświadczenia i wiedzy. Z kolei Lech Kaczyński zrozumiał w czasie strajku, że niezależnie od wcześniejszych wątpliwości Wałęsa wyrósł w czasie strajku na lidera o formacie ogólnopolskim. Bliższy, czasami dalszy, ale jednak istotny, niepozbawiony respektu kontakt będzie między nimi trwał od Sierpnia 80 aż do początku lat 90.

Podpisanie 31 sierpnia 1980 roku porozumień sierpniowych był otwarciem nowego rozdziału w historii Polski. A Lech Kaczyński miał to szczęście, że był po imieniu z większością liderów ruchu, jaki miał przez kolejne 16 miesięcy zmienić Polskę. Bardzo charakterystyczne jest porównanie pozycji Leszka w Gdańsku i Jarka w Warszawie po zakończeniu strajków w stoczni. W wywiadzie rzece „O dwóch takich...” Piotr Zaremba i Michał Karnowski zadają obu braciom pytanie, jak wspominają rozpoczęcie ruchu „Solidarności” po zwycięstwie strajku Sierpnia 1980 roku. Jarosław Kaczyński opisuje, że 1 września 1980 roku dowiedział się od kogoś, iż doradcy MKS-u, między innymi Tadeusz Mazowiecki, mają opowiedzieć o strajku w Stoczni Gdańskiej w lokalu Klubu Inteligencji Katolickiej przy ul. Kopernika. Jak opowiada, gdy przybył, lokal był wypełniony tak gęsto ludźmi, że niewiele się dowiedział. Tymczasem Leszek opowiadając o 1 września w Gdańsku, uważa za coś oczywistego, że już od rana był w nowej siedzibie związku przy ul. Marchlewskiego. Zaremba i Karnowski pytają, kto mu powiedział, że nowa siedziba jest właśnie tam, bo decyzja zapadła w ekspresowym tempie w niedzielę 31 sierpnia po południu. Lech Kaczyński zdziwiony jest tym pytaniem. Po prostu wiedział i już. To bardzo charakterystyczna różnica. W tym samym czasie Jarek w Warszawie nie był na szczycie drabiny osób, które pocztą pantoflową poinformowano o spotkaniu w KIK-u. Leszek był na tyle blisko Wałęsy, że informacja o nowym lokalu związku sama do niego przychodziła. I ta dysproporcja w dotarciu do ucha Wałęsy zadecydowała o znacznie wyższej pozycji Leszka w solidarnościowej maszynerii, aż do sierpnia 1989 roku, choć oczywiście Jarek był usilnie przez brata wciągany w jak najszerszym możliwym zakresie do najważniejszych gremiów solidarnościowych.

Okres karnawału „Solidarności” lat 1980 i 1981 to czas, kiedy Lech Kaczyński uznaje, że Wałęsa jest optymalnym rozwiązaniem jako lider solidarnościowej rewolucji. Inteligencja i przenikliwość Lecha Kaczyńskiego każe mu zauważyć, że Andrzej Gwiazda – ówczesny największy rywal Wałęsy w walce o władzę nad związkiem – ma mimo swoich cnót mniejsze talenty polityczne. Pragmatyczny Lech Kaczyński zauważa, że Gwiazda nie potrafi nawiązywać kontaktów z różnymi środowiskami, a Wałęsa to potrafi. Inteligentnie zauważa też, że Gwiazda myli politykę z kontaktami towarzyskimi, a ponadto potrafi zauważyć, że Gwiazda jako inżynier nie byłby akceptowany przez robotników, którzy by decydowali mimo wszystko o obliczu związku. Ale ten pragmatyzm nie zmienił faktu, że Lech Kaczyński nie potrafi spokojnie patrzeć na upokarzanie przez Wałęsę Anny Walentynowicz. Dziś z perspektywy czasu bardzo trudno opisać podziały, jakie wówczas panowały wśród doradców Wałęsy. Z jednej strony Lecha Kaczyńskiego odbierano jako przedstawiciela KOR-u, czyli człowieka Borusewicza, a z drugiej, najbardziej znani KOR-owscy doradcy, tacy jak Adam Michnik i Jacek Kuroń, zachowywali wobec Lecha Kaczyńskiego pewien dystans. Na dodatek Tadeusz Mazowiecki w sojuszu z Bronisławem Geremkiem, który, w co dzisiaj wielu młodym czytelnikom trudno będzie uwierzyć, bardzo ostro rywalizował wtedy z Kuroniem, postrzegał Lecha Kaczyńskiego jako człowieka KOR-u i niebezpiecznego rywala. Kto też dziś uwierzy, że i Borusewicz, i Kuroń, i Lech Kaczyński byli wtedy postrzegani przez Mazowieckiego jako groźni radykałowie, którzy mogą wysadzić Polskę w powietrze. A Geremek wraz z Mazowieckim i Wielowieyskim wpływali na Wałęsę, aby trzymał się z daleka od radykalizmu Kuronia. I jeszcze jedna ciekawa obserwacja z tamtych lat – Lech Będkowski, zapomniany już nieco doradca Wałęsy, ostrzegający swego pryncypała przed Lechem Kaczyńskim jako „asystentem lewaka Kuronia”. I w tym wszystkim jeszcze sam Lech Kaczyński, który mimo wszystko zachowuje wierność Gwieździe i na zjeździe „Solidarności” głosuje na niego, choć dostrzega, że ten gra na tyle nieskutecznie, że Wałęsa rozgrywa go, jak chce. Na tle gry Lecha Kaczyńskiego w pierwszej solidarnościowej lidze Jarek gra politycznie w znacznie niższej lidze – zbliża się do grupy „Głosu”, pomaga Antoniemu Macierewiczowi w stworzeniu Ośrodka Badań Społecznych, a w listopadzie 1981 roku jest wśród sygnatariuszy niepodległościowego ruchu Klubów Służby Niepodległości. Ale wszystko i tak zmierza już do 13 grudnia i siłowej rozprawy PZPR-u z ruchem „Solidarności”. Noc grudniowa notabene potwierdza różnice pozycji obu braci w tym przedsięwzięciu. Leszek zostaje aresztowany już w nocy z 13 na 14 grudnia i wywieziony do ośrodka dla internowanych w Strzebielinku. Zupełnie inaczej było z Jarosławem Kaczyńskim, którego w noc wprowadzenia stanu wojennego nie wywieziono w miejsce odosobnienia, co wytykają dziś jego wrogowie. Dodajmy od razu, że nie zmienia to faktu, że „warszawski” Kaczyński od samego początku stanu wojennego podjął działalność konspiracyjną. Wszelkie sugestie, że brak internowania wynikał z jakiegoś lękliwego zaangażowania w opozycję, są wyjątkową podłością.

Jak Lech Kaczyński zniósł grudniowe rozbicie związku? Co ciekawe, ale niezaskakujące dla wszystkich, którzy zetknęli się z Lechem Kaczyńskim bliżej, zniósł całkiem nieźle. Tak drastyczne przeżycia, jak aresztowanie, wywiezienie z domu i osadzenie w „internacie” wspominał jako wydarzenia, które zniósł ze sporym spokojem. Ponieważ był znany jako człowiek z czołówki „Solidarności”, nikt nie miał ochoty specjalnie namawiać go do poparcia WRON-u. Esbecy przesłuchiwali go z pewną rewerencją. Być może wielu z nich pamiętało Kaczyńskiego z czasów swoich studiów na Wydziale Prawa. Jak wspomina Lech Kaczyński, nikt nie proponował mu też współpracy z SB, bo wiedziano, że nie ma na to specjalnych szans. Co charakterystyczne dla relacji braterskich, jak wspominał Lech: „Mnie wzmacniała świadomość, że Jarek nie siedzi”. („O dwóch takich...”, s. 130).

Lech Kaczyński zostaje przez komunistyczne władze uznany za personę wyraźnie groźną dla ustroju – wychodzi stosunkowo późno, bo w drugiej połowie października 1982 roku, czyli nieco tylko wcześniej niż Lech Wałęsa. I znów logika politycznej konfiguracji opozycji pomiędzy Warszawą a Gdańskiem działa na korzyść Lecha Kaczyńskiego. Po zwolnieniu z „interny” – szybko wchodzi do kierowniczych struktur podziemia solidarnościowego, a po aresztowaniu Bogdana Borusewicza w 1986 roku, do Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej NSZZ „Solidarność”. Przez cały czas jest jednym z najbliższych doradców Lecha Wałęsy. W tym samym czasie Jarosław przeżywa rozczarowanie liderem podziemnego środowiska „Głosu” Antonim Macierewiczem i krótki okres fascynacji środowiskiem Ruchu Młodej Polski. Gdy odkrywa, że młodopolscy zaczynają pod wpływem części przedstawicieli Kościoła skłaniać się do postawienia krzyżyka na „Solidarności” jako wybrzmiałej koncepcji, zrywa młodopolskie kontakty.

W 1983 roku dzięki pomocy Lecha Jarosław pojawia się na jednym ze spotkań kierownictwa podziemia i otrzymuje pierwsze podziemne stypendium na bycie zawodowym kontrrewolucjonistą. Obaj bracia patrzą bardzo nieufnie na pomysł wykreowania prawicowego ośrodka politycznego „Dziekanii”, bo uważają, że jest to realizacja pomysłu dogadania się części katolickiej opozycji z władzą przy zepchnięciu podziemnej „Solidarności” i Wałęsy na dalszy plan. Z perspektywy czasu można zadać sobie pytanie, czy późniejsza, dosyć wyraźna rezerwa Leszka wobec młodopolaków i ZCHN-owców nie jest właśnie echem okresu lat 1984 – 1988, kiedy to katolicka prawica zaczęła się odsuwać od robotników?

Dla Jarka i Leszka „Solidarność” i podziemie to naturalny świat. Co charakterystyczne, Lech Kaczyński łączy w tym czasie i powrót do pracy naukowej na UG, i udział w spotkaniach podziemnej „Solidarności”, ale zdarzało się też, że zachowywał się jak rasowy zadymiarz z ulic niepokornego gdańskiego Wrzeszcza. Gdy po mszy odprawianej przez Jana Pawła II na Zaspie w 1987 roku, formuje się pochód, ku oburzeniu części księży przypominających, że papież wzywał do pokojowej walki, Lech Kaczyński przyłącza się do demonstrantów i maszeruje długą trasą z Zaspy do Wrzeszcza, by na gdańskiej ulicy ganiać się z pałującymi ZOMO-wcami.

Wierność „Solidarności” przynosi profity w maju i sierpniu 1988 roku. Co ciekawe, w wolnej Rzeczypospolitej stoczniowej, otoczonej wtedy przez kordony ZOMO, nie pojawił się ani Adam Michnik, ani Jacek Kuroń. Pierwsze skrzypce grają wówczas u boku Wałęsy Jacek Merkel i Leszek Kaczyński. Rolę mężów zaufania strony kościelnej odgrywają Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wielowieyski i Aleksander Hall. Sam pamiętam z obu strajków nieco groteskowy widok grupy doradców Wałęsy – z obawy przed podsłuchami, zawzięcie dyskutujących w stoczniowym plenerze – na zwałach metalowych belek lub przy gigantycznych szpulach z kablami. Bracia byli w tym gronie już dającą się zauważyć parą.

Strajk majowy kończy się niepowodzeniem, ale już w sierpniu tego samego roku po kolejnym stoczniowym proteście dochodzi do zaproponowania przez gen. Czesława Kiszczaka rozmów Okrągłego Stołu. W dramatycznej rozmowie, czy kontynuować strajk, czy też przyjąć ofertę władz, Leszek rzuca na szalę cały swój autorytet i popiera decyzję Wałęsy, aby siadać do negocjacji. Było jasne, że kluczowi doradcy Wałęsy, w tym i Lech Kaczyński, dążąc do rozmów lekceważą potencjał młodej „Solidarności” robotniczej, która chciała mieć swój własny Sierpień. Instynktownie młodzi stoczniowcy czuli, że z chwilą rozmów mądrych głów z „Solidarności” z władzą przestaną być kreatorami wydarzeń. A w dłuższym planie znikną z grona kreatorów historii.

Zaczyna się półroczny okres rozmów w Magdalence, które są przygotowaniami do Okrągłego Stołu. Lech Kaczyński całkowicie wówczas utożsamia się z ideą wystudzenia nastrojów i odsunięcia od negocjacji bardziej radykalnych odłamów takich jak np. „Solidarność Walcząca” czy grupa krajowa. Jako zimny pragmatyk po latach niełatwej sytuacji z jednej strony będzie bronić rozmów w Magdalence, a z drugiej, nie będzie w stanie abstrahować od tego, że równolegle do oficjalnych spotkań zaczynała się już pewna fraternizacja między przedstawicielami lewicy laickiej a „liberałami” z PZPR-u. Gdy zaczynają się rozmowy Okrągłego Stołu, Leszek jest w nieformalnej szóstce liderów negocjacji ze strony opozycyjnej. Ale przy ustalaniu, kto zasiądzie przy okrągłym meblu w dniu inauguracji rozmów, po raz pierwszy bracia odczuwają, że zaczynają nieco drażnić rywali swoim wyrazistym wejściem do solidarnościowej czołówki.

Przykłady? Oto przy ustalaniu listy miejsc przy inauguracyjnym posiedzeniu Okrągłego Stołu 6 lutego 1989 roku pada warunek: przy najsłynniejszym ówczesnym polskim meblu może siedzieć tylko jeden Kaczyński – albo Leszek, albo Jarek. Miejsc dla obu bliźniaków nie będzie. Urażony Lech Kaczyński unosi się honorem i ogłasza, że skoro brak krzesła dla Jarka, to i on rezygnuje z udziału w inauguracyjnej sesji. Ale już w rozmowach Leszek gra pierwsze skrzypce, a Jarek znajduje swoje miejsce przy stoliku politycznym. Wtedy poznaje też lepiej Mazowieckiego. Wówczas to bracia na dobre zaczynają zauważać podskórny problem „sojuszu różowych z czerwonymi”, czyli równolegle do obrad nieformalne spotkania Michnika z Kwaśniewskim czy Kuronia z Reykowskim.

Kwestia obecności braci Kaczyńskich przy Okrągłym Stole będzie nieraz powracać w przyszłości jako zarzut np. ze strony polityków LPR-u czy też jako wypomnienie ze strony „Gazety Wyborczej”. Poświęćmy tej sprawie nieco uwagi. Dyskusja o Okrągłym Stole jest utrudniona przez różne rozumienie tego pojęcia. Jeśli weźmie się do ręki „GW”, to lansowany jest na jej łamach spójny obraz twórców 20-lecia III RP. Ci sami ludzie, Bronisław Geremek i Aleksander Kwaśniewski, potrafili i siąść do Okrągłego Stołu, i zbudować demokrację, i wprowadzić reformy Balcerowicza, i wreszcie zakotwiczyć Polskę w Unii Europejskiej i NATO.

Z życiorysów tych żywych i tych już nieżyjących ikon III RP usuwane jest wszystko, co kontrowersyjne, a podkreślane to, co państwowotwórcze i nieprzemijające. Stąd już niedaleko do prób przekonywania dzisiejszych 20-latków, że ich dostęp do komputera czy podróżowania po Europie był przewidziany już przy pierwszych spotkaniach Okrągłego Stołu. Tak oczywiście nie było. Ale historia uśmiecha się najszerzej do tych, którzy najdłużej utrzymują się u władzy, a na dodatek mają takie media, które ich chwałę hodują przez dekady jak angielski trawnik.

Wróćmy do rozróżnienia. Same rozmowy Okrągłego Stołu były trudne do uniknięcia dla elit „Solidarności”. Przyznać należy, że ich uczestnicy mogli nie wiedzieć, jak długo trwać będą rządy komunistyczne. Okrągły Stół przyniósł jedynie decyzję o wyborach z zagwarantowaniem puli 35 procent miejsc dla opozycji, decyzje o wolnych wyborach do Senatu i stworzeniu urzędu prezydenta. Tak rozumiany Okrągły Stół był krótkim, dwumiesięcznym epizodem prowadzącym do dalszego wydzierania przez społeczeństwo wolności politycznej z obszarów kontrolowanych przez PZPR.

Ale jeśli nazwa Okrągły Stół budzi skojarzenia ze zdradą elit, to głównie dzięki czemuś, co można nazwać filozofią Okrągłego Stołu. Tę filozofię zbudowali Adam Michnik i w późniejszym okresie Jacek Kuroń. Wstępem do niej była fascynacja niedawnymi adwersarzami z PZPR-u ułatwiona wieloma pośrednimi elementami i gestami. Być może jednym z pierwszych takich gestów było wyraźne potępienie przez propagandę PRL-u brutalnego stłumienia Marca ’68 – co miało miejsce już w 20. rocznicę wydarzeń marcowych w 1988 r. Jakąś rolę odegrała też kwestia pokoleniowa. Ludzie z otoczenia Kwaśniewskiego zaczęli wtedy tłumaczyć swoim twardogłowym towarzyszom, że demonizowani niegdyś Kuroń i Michnik mogą być partnerami na dziesięciolecia. Szczególnie w wypadku Kuronia i Michnika rzucało się w oczy, że potrafili oni myśleć na parę kroków do przodu i na dodatek formułować swoje idee w atrakcyjny i inteligentny sposób.

Ten projekt polityczny zbudowany w aurze wódeczek na wilanowskim osiedlu, gdzie mieli swe mieszkania młodzi komuniści, nazwano później „sojuszem mądrych”. Tak zdefiniowano ówczesne przekonanie Michnika, że Polskę z ortodoksyjnego komunizmu może wyprowadzić tylko dość dyskretne porozumienie reformatorów z PZPR-u i światłych solidarnościowców. W myśl tej filozofii obaj partnerzy takiego sojuszu mieli się zobowiązać do marginalizowania ekstremy po swojej stronie. Także razem mieli tłumaczyć Moskwie, że czas na zmiany. Gdzieś w tle myślenia Michnika o takim sojuszu „dzieci Okrągłego Stołu” była obawa, że koniec PRL-u dopuści do głosu klerykalizm i szowinizm.

Taka „podstołowa” gra mogła być racjonalizowana przekonaniem solidarnościowej lewicy, że skoro to oni są najlepsi w obozie „S” i myślą z największym wyprzedzeniem – to także oni powinni nadać ton kierunkowi rozmów. Oczywiście nie po to, by zyskać jakąś gołą władzę, lecz by przeforsować najbardziej rozsądny projekt dla Polski. Tak samo ludzie lewicy laickiej, kiedy brali z nadania Wałęsy „Gazetę Wyborczą” – podkreślali, że robią to nie dla siebie, a tylko dlatego, że najlepiej nadają się do tego zadania.

Jak taka fraternizacja wyglądała w praktyce? „W czerwcu ’89, czyli w dwa miesiące po Okrągłym Stole, Leszek odwiedził Kuronia mieszkającego na Żoliborzu, 500 metrów od nas. Rozmowa. Nagle drzwi się otwierają (Kuroń miał takie obyczaje, że wchodziło się bez pukania w dzień i w nocy) i wkracza sobie najspokojniej w świecie Kwaśniewski, czyli „Olek”.(…) Dołączył do rozmowy. Leszek od razu sobie poszedł. To była ta różnica między nami a lewicą (laicką – przyp. aut.), że najbardziej nawet postępowych komunistów traktowaliśmy jako przeciwników”. (Jarosław Kaczyński w „Lewy czerwcowy” autorstwa Jacka Kurskiego i Piotra Semki, s. 16)

Kaczyńscy byli jedynymi graczami przy Okrągłym Stole, którzy stali się intelektualnymi rywalami dla lewicy laickiej. To oni zauważyli fraternizację lewicy laickiej z komunistami i potrafili przejrzeć plany Kuronia i Michnika. Większość związkowców w ogóle nie rozumiała lub prostodusznie nie zauważała tej finezyjnej gry „komandosów”. Z kolei szacowni profesorowie nie wiedzieli, jak zareagować lub trwali w przekonaniu, że „Adaś” wie, co robi.

Ale ambitni bracia mieli z tą polityczną grą przy okrągłym meblu poważny problem. Firmowali oficjalne obrady Okrągłego Stołu, a jednocześnie zauważali fraternizację. I mówili otwarcie, że nie podoba im się zawiązywanie przez kolegów z podziemia nowych sojuszy.

Dlatego dla ich adwersarzy mieszanie akceptowanych przez Kaczyńskich rozmów Okrągłego Stołu z odrzucaną przez nich niejawną fraternizacją jest bardzo wygodne. Gdy bracia krytykują filozofię abolicji dla Jaruzelskiego jako filozofię okrągłostołową, natychmiast słyszymy zdumione pytanie, jak prawica może uważać, że Okrągły Stół to coś złego, skoro uczestniczyli w jego obradach np. bracia Kaczyńscy. To prawda, ale to nie Kaczyńscy umawiali się na popijawy z Kwaśniewskim i to nie oni chcieli przedłużać bez końca obecność PZPR-u w rządzie Mazowieckiego. Faktem pozostaje, że przy Okrągłym Stole wszyscy dawni dysydenci zamienili się w polityków. To, która z tych metamorfoz – Michnika czy Kaczyńskich – budzi nasze uznanie, a która gniew, zależy od hierarchii celów. Owszem, uczestniczyli w wyścigu do znalezienia się w kręgu decyzyjnym wokół Wałęsy, ale starali się łączyć pragmatyzm z jakimś solidarnościowym idealizmem. Ten realizm był na tyle zimny, by uznać odsunięcie od rozmów z władzą takie siły jak obóz Gwiazdy, KPN-u czy „Solidarność Walczącą”, a jednocześnie na tyle ideowy, by zauważyć i oburzyć się dogadywaniem się lewicy laickiej z postkomuną.

Wróćmy do losów Lecha Kaczyńskiego. Jako lojalny doradca Wałęsy wiąże on nadzieje ze zwycięstwem drużyny lidera „Solidarności”. Ale jednocześnie dość obojętnie przyjmuje protesty takich polityków jak Aleksander Hall, Wiesław Chrzanowski czy Jan Olszewski przeciwko układaniu list OKP na wybory 4 czerwca w taki sposób, aby premiowały one w największym stopniu środowisko solidarnościowej lewicy. To być może echo jego urazu do orientującej się na prymasa Józefa Glempa chrześcijańskiej prawicy, która gotowa była jeszcze dwa lata wcześniej spisać „Solidarność” na straty w imię choćby pojawiającego się w kręgach kościelnych projektu koncesjonowanych przez władze chrześcijańskich związków zawodowych. Czy Kaczyński nie mógł wtedy myśleć: niedawno jeszcze gardziliście znaczkiem „S”, a teraz rościcie sobie prawo do sporej reprezentacji na listach?

Pełne zaufanie do linii Wałęsy i Geremka powoduje też, że Lech Kaczyński nie widzi niczego złego w wezwaniu do ponownego głosowania na listę krajową, które dla takich środowisk jak „Solidarność Walcząca” jest dowodem na to, że elity solidarnościowe całkowicie odrywają się od solidarnościowych mas. Sam w wyborach 4 czerwca 1989 roku zdobywa mandat senatora ziemi gdańskiej.

Sierpień 1989 roku przynosi wydarzenie, które po raz pierwszy wprowadza na scenę polityczną Jarosława Kaczyńskiego. Bracia zaczynają się obawiać, że Michnik i Geremek chcą doprowadzić do sojuszu lewicy solidarnościowej z reformatorami z PZPR-u. Wspólnie postanawiają wykorzystać swoje wpływy u Wałęsy i proponują mu inne rozwiązanie. Koalicję obozu „Solidarności” z SD i ZSL-em, co osłabia pozycję PZPR-u w możliwym nowym rządzie. Jarosław Kaczyński obawiając się „sojuszu mądrych”, czyli bezpośredniego przejęcia politycznej inicjatywy przez ekipę Michnika i Kwaśniewskiego, proponuje Wałęsie Tadeusza Mazowieckiego na premiera. Jawi mu się on jako polityk bliski Kościoła i stosunkowo zdystansowany wobec lewicy laickiej. Wałęsa, który już wówczas zaczyna podejrzewać, że Michnik chce go zepchnąć na dalszy plan, daje Kaczyńskiemu zielone światło do negocjacji z satelickimi partiami PRL-u – Stronnictwem Demokratycznym i ZSL-em.

To oczywista dywersja wobec starań Michnika i Kuronia o sojusz obozu „Solidarności” wyłącznie z reformatorami z PZPR-u. W kwestii szukania kontaktów z SD Jarosławowi pomagają gdańskie znajomości Leszka, którego jako instruktor na prawo jazdy uczył gdański działacz demokratów Tadeusz Bień, teraz służący swoimi warszawskimi kontaktami w centrali SD. Zauważmy, że jest to pewna cezura w relacjach między Lechem a Jarosławem. O ile okres lat 60. to równa pozycja obu braci, okres lat 70. – wybicie się Leszka na solidarnościowy parnas, to w 1989 roku to właśnie Jarek przejmuje rolę tego sprawniejszego i bardziej znienawidzonego.


Lech Kaczyński. Opowieść arcypolska

Подняться наверх