Читать книгу Zwerbowana miłość - Paweł Szlachetko - Страница 5

Rozdział 1

Оглавление

„Elementy warcholskie zostały rozgromione. Po dwóch dniach demonstracji został przywrócony porządek. Po raz kolejny zwyciężyło prawo i siły porządku, stojące wiernie na straży socjalistycznej demokracji …”

Anna wyłączyła radio. Co ją to wszystko obchodzi. Zbliżyła twarz do lustra i powoli zaczęła nakładać tusz na rzęsy. Potem cienie na powieki.

Jutro musi wymienić u cinkciarzy dwadzieścia dolarów. Dają lepsze ceny niż PKO. Powinno starczyć na życie do końca miesiąca i czynsz. A może poczekać jeszcze tydzień? Podobno, za kilka dni, zielone mają skoczyć do 110 złotych za jednego Waszyngtona.

Zaklęła w myślach, gdy szminka pojechała za daleko poza kreskę warg. Że też nie ma sobie dziś czym dupy zawracać, tylko czarnorynkowym kursem dolarów!

Kiedy wreszcie skończyła, odsunęła się od lustra, przypatrując swojemu odbiciu. Była średniego wzrostu. W ładnej twarzy płonęły migdałowe oczy okolone ciemnymi rzęsami. Kruczo czarne długie włosy rozsypywały się na ramionach.

- Jesteś niezła laska, maleńka - przymknęła jedną powiekę, robiąc do siebie oko.

Przeniosła wzrok na nagie piersi. Przesunęła dłońmi po gładkim brzuchu i udach. Cholera, że też zawsze da sobie coś wmówić. Powinna była pięć minut dłużej zostać w solarium. Skóra nabrałaby bardziej złocistego blasku. A przecież za tych kilka minut skasowali ją jak za zboże. Dziewięć dolców. Tyle miesięcznie zarabia sąsiadka mieszkająca za ścianą.

Sięgając po biustonosz wcisnęła klawisz magnetofonu. Z głośników popłynął głos piosenkarza.

- Czego może chcieć od życia, taki ktoś jak ja… – zanuciła wraz ze śpiewającym.

Sięgnęła po sukienkę. Zgniotła palcami materiał, po raz wtóry upewniając się, że postąpiła dobrze. I pomyśleć, że taki kawałek tafty kosztował ją….

Pieprzyć wszystko! Starczy na dziś przeliczania!

Nim się ubrała obróciła się tyłem do lustra. Spojrzała przez ramię. Pupę też miała śliczną. Biel skąpych koronkowych majteczek ładnie kontrastowała ze słonecznym kolorem pośladków.

- Gdybym była facetem – rzuciła do swego odbicia - to nie wyjmowałabym dłoni z twoich majtek.

Naciągnęła na nogi rajstopy, potem sukienkę, która ściśle przylgnęła do ciała. Czy kiedyś doczeka dnia, że wejdzie do sklepu z odzieżą, przerzuci bluzki, sukienki i spódnice, które teraz tylko ogląda w żurnalach. Potem zamiast sięgnąć po forsę powie sobie, że jeszcze może poczekać kilka dni z kupnem kolejnej szmatki? W końcu jutro też jest dzień, rzuci na odchodne sprzedawczyni.

Chyba nigdy nie dożyje takiego cudu gospodarczego.

Wypijmy za błędy, za błędy na górze.

Niech wyjdą na dobre zmęczonej naturze …

Sięgnęła po buteleczkę perfum Coco Chanel. Kosztowały ją…

Gwizdać na to! W tym momencie pomyślała, że mogła kupić coś córce pod choinkę.

Zmrużyła oczy wąchając otwarty flakonik. Dziesięć dolarów. Niech tam, warto było!

Przypomniała sobie wczorajsze przedpołudnie i swoje odbicie w lustrze. Ekspedientka uśmiechała się do niej sztywno udając, że obsługuje milionerkę. Anna udawała, że nią jest. Jeśli ma się kilka dolców i bogatą wyobraźnię jeszcze jakoś da się żyć. Lustro miało bogatą, barokową ramę. W identycznym przeglądała się niedawno…

Niedawno?

Miała wówczas dwadzieścia lat. Kochała i była pewna, że wirujące wokół kolory miłości zaniosą ją do nieba.

- Już nigdy więcej – wydęła pogardliwie wargi i zaczęła poprawiać włosy, krytycznie spoglądając na odbicie. – Raz wystarczy. Aż nadto!

Za oknem rozległ się wybuch petardy i wściekłe ujadanie psa. Który to Sylwester bez Romana? Szósty? Siódmy?

- Życzę ci, mała – zbliżyła twarz do lustra. – żeby dzisiejszy adorator był przystojny. Nie musi być mądry. Wystarczy żeby jego portfel nie miał dna - poprawiła róż na policzkach.

Pomyślała, że musi znaleźć w garderobie czarną torebkę przetykaną srebrną nicią. Ruszyła do sypialni. Po kilku krokach przystanęła.

- Aha – odwróciła się do lustra – i nie może być Polakiem. Wystarczy, że będzie bankierem ze Szwajcarii.

Kurant zaczął wydzwaniać pierwsze z dwudziestu dwóch uderzeń. Melodyjne tony grzęzły i gubiły się między setkami metalowych stelaży i ustawionymi na nich tysiącami akt, ciągnących się długimi rzędami na poziomie minus dwa, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

Szarość była tu kolorem dominującym. Ściany pomalowano szarą olejną farbą na wysokość człowieka. Szare metalowe półki. Z tego wszystkiego wyróżniał się jedynie spłowiały brąz tekturowych teczek, stojących karnie w długich rzędach i zawiązanych tasiemkami.

W roku sali „C” wciśnięto stolik oświetlony mocną żarówką. Obok stał wózek ze stertą akt.

Siejka wziął do ręki kolejną tekturową teczkę. Rozwiązał tasiemki i otworzył okładki. Wszechobecny kurz zawirował szarą chmurą. Przerzucił wpis do rejestru tajnych współpracowników. Kolejna karta zawierała dane personalne agenta. Spojrzał na zdjęcie. Kogo tym razem przedstawiało? Dyrektora. Księdza? Patriotę? Działacza związkowego? Dziennikarza? Nauczycielkę? Małą glizdę? Wielką szuję? Tłustego karalucha? Prawego Polaka Katolika?

Spoglądający ze zdjęcia mężczyzna miał wygląd przeciętniaka.

Przez ponad dwadzieścia lat przez ręce Siejki przeszło tysiące takich akt. Podobne wyrazy twarzy. Uśmiechnięte. Zadowolone. Zdawałoby się przyjazne. Szczere, niemal dobrotliwie życzliwe.

Jeden sprawiedliwy donosił na innego.

Przyjaciel kablował na przyjaciela.

Syn na matkę.

Brat na siostrę.

Pan W. na księdza, który znowu nadawał na parafiankę R.

Siejka tkwił w ludzkim szambie. Małych i dużych zawiści oraz bezinteresownej nienawiści. Wydumanej krzywdy i najzwyklejszej podłości. Perfidnego szeptu szeleszczącego jak wypłacane w zamian banknoty, czy też szeptanego bełkotu nagradzanego dodatkowym kieliszkiem restauracyjnej wódki.

Spojrzał w stronę wiszącego na ścianie plakatu. Namalowano na nim okno otwarte na ukwieconą majową łąkę. Okna jego mieszkania wychodziły na kościół, gdzie co niedziela odprawiano mszę w intencji wyzwolenia Ojczyzny od czerwonej zarazy. Za każdym razem przez głośniki słyszał o wielkości człowieka.

- Człowiek to brzmi dumnie. Ale nie u mnie – major podrapał się w tyłek – Kto to powiedział?

Rozprostował plecy, czując ból w krzyżu. Obrócił się i chwilę patrzył na stelaże zapchane aktami.

Ostatniej niedzieli w trakcie mszy przemawiał znany aktor. Coś bredził o wielkości upodlonego narodu, co raz to podpierając się Mickiewiczem, Słowackim i Matka Boską.

Teczka osobowa tego szczura miała sygnaturę RY/578A/78. Nosił kryptonim „Żeglarz”. Może dlatego, że zwerbowano go do współpracy ze służbami MSW, gdy w początkach kariery grał główną rolę w spektaklu Szaniawskiego.

Siejka również miał pseudonim. Ten jednak nadali mu podwładni archiwiści - Szczur. Tak szeptano o nim za plecami, gdy sądzono, że nie słyszy drwin. Korpulentny. Blady z posiwiałymi włosami. Niski. Rzeczywiście sprawiał wrażenie tłustego szczura, ubrany w szary fartuch.

Było mu obojętne, co o nim myślą, na poziomie minus dwa i tam … na powierzchni.

Zegar umilkł w ostatnim uderzeniu. Niedługo Nowy, 1989 rok. Przypomniał sobie, że w domu nie schował wódki do lodówki. Furda. Ciepła szybciej uderzy w czaszkę. Wcisnął klawisz radia.

... Odważny sierżant Zjawa powoli wraca do zdrowia w szpitalu MSW i przyjmuje zasłużone gratulacje. Zarząd Spółdzielni Mieszkaniowej „Gocław-Lotnisko” podjął uchwałę o przydzieleniu bohaterskiemu milicjantowi mieszkania, poza kolejnością,...

Nie słuchał spikera, który z zawodową obojętnością wypluwał zgłoski. Przełączył stację. Popłynęła radosna muzyka wraz ze śpiewem wdzięczącego się do jej taktu piosenkarza.

„Za parę godzin osiemdziesiąty dziewiąty – prychnął w myślach. - Ależ ten czas zapierdala!”

Cała sala, śpiewa z nami,

tańcząc walca walczyka parami.

Na tym balu, nad balami,

takim co się pamięta latami.

Nigdy nie był na żadnym balu. Nie miał na to czasu, ani pieniędzy.

Zresztą i tak nigdy nie miał z kim pójść. Dziś też zostanie sam w domu. Po jedenastu godzinach pracy miał w dupie bal. Marzyła mu się kanapa przed telewizorem, seta wódy i galaretka z nóżek, którą wystał dziś rano w ministerialnym bufecie. Prawda, zapomniałby o szampanie zawiniętym w „Trybunę Ludu”, który wcisnął na dno teczki.

Major miał niewielkie wymagania - tak przynajmniej sądzili wszyscy dokoła. Szczur wiedział, co zrobić i jak się zachowywać, by nikt nie poznał jego prawdziwych pragnień. Ale już niedługo. Splunął na betonową posadzkę i roztarł ślinę podeszwą buta. Już niedługo. Odchylił mankiet marynarki i spojrzał na zegarek.

Na dziś koniec z pracą.

Kiedy wróci do domu napuści do wanny gorącej wody. Po same brzegi. Musi zmyć z siebie dzisiejsze godziny. Zabawne. Codziennie po pracy brał kąpiel. Niegdyś najdłużej szorował dłonie, którymi przekładał akta. Mimo to zaczęły mu się robić na nich liszaje. Dermatolog nie potrafił znaleźć przyczyny. Jedyne, co mu poradził to, żeby kupił sobie płócienne rękawiczki. Pomogło.

Dzisiejszego popołudnia zapomniał ich zdjąć, wchodząc do gabinetu Sulimowicz. Przypomniał sobie o nich widząc zdziwione spojrzenie generała.

- Bawicie się we włamywacza?

To miał być dowcip, ale zrozumiał go zbyt późno.

- To z powodu uczulenia.– westchnął. – Kurz.

Niski sześćdziesięciolatek o twarzy naznaczonej ospowatymi dziobami spojrzał nań wodnistymi oczami.

- Delikates z was, Siejka.

- Zapomniałem... To z nerwów.

- No cóż, w nieciekawych czasach przyszło nam żyć, towarzyszu majorze, to i nerwy mamy potargane. Wygaście połowę – wskazał na migoczące pod sufitem jarzeniówki. - W kraju trudności energetyczne. Trzeba oszczędzać.

- Oczywiście, ma się rozumieć.

Sulimowicz wstał zza wielkiego biurka i zaczął krążyć po gabinecie.

- Wyobraźcie sobie, że przyniesiono mi książkę wydaną w drugim obiegu. Chciałem zobaczyć co tam wypisują. A tam co drugie słowo to „kurwa”. Bohaterowie pierdolą się na potęgę jak króliki o czerwonych oczkach. Literacki burdel na kółkach. Wszyscy to czytają, bo podobno są tam autentyczne opisy orgietek w podziemiach Domu Partii. Kto jak kto, ale ja bym o czymś takim wiedział – machnął zrezygnowany ręką. - Już nawet pisarze zaczynają robić za alfonsów. Zresztą, między nami mówiąc, gdyby taki pisarczyna zwrócił się do państwowego wydawnictwa, też by mu to wydrukowali. Ale on woli w podziemiu. Pieniądze te same. Ale za to można kitować dziennikarzom z zachodu, że czerwony knebluje prawdziwego artystę.

Siejka co raz potakiwał głową, że rozumie, choć nie bardzo wiedział czemu generał mu o tym mówi. Uśmiechał się przy tym głupkowato, nie wiedząc co zrobić z rękami.

- Mam jeszcze sporo pracy – major wyprężył się w postawie na baczność. – Skończę w terminie – stuknął obcasami. - Może dostanę premię? – zażartował niepewnie.

- Siejka – Sulimowicz roześmiał się głośno tuż za jego plecami - nie pierdol tyle, bo się skrócisz o głowę... Pokaż co przyniosłeś.

Podał teczkę oznaczoną odpowiednim gryfem tajności oraz pseudonimem inwigilowanego biskupa.

Generał klepnął go protekcjonalnie po ramieniu.

- Nie siedź dziś za długo. Najlepiej pędź do jakiejś kurwy i podmuchaj sobie jeszcze w starym roku. Zasłużyłeś, co najmniej, na hiszpański wiatrak.

- Ku chwale Ojczyzny.

Siejka wyszedł z gmachu ministerstwa. Wtulił głowę w podniesiony kołnierz palta. Wiał zimny wiatr. Stojący na bramie wartownik obrzucił go zdziwionym spojrzeniem i obojętnie zasalutował. Ulica była pusta. Gdyby nie oświetlone okna można byłoby pomyśleć, że miasto opuścili wszyscy mieszkańcy.

- Jeszcze tylko kilka miesięcy.

Zamruczał oglądając się na gmach MSW. Teraz jemu należy się od życia główna wygrana. Jeśli ktoś spróbuje mu ją odebrać, bez wahania zabije.

Anna zmieniła bieg i lekko docisnęła pedał gazu. Brudne błoto chlapnęło spod kół na pusty chodnik. Dwudziesta druga dwadzieścia. Plac Krasińskich był pusty. Kiedy dojeżdżała do skrzyżowania z ulicą Kapitulną zobaczyła zapalające się czerwone światło sygnalizacji świetlnej. Zamiast zwolnić wdepnęła gaz.

- Jeśli przeskoczysz – przemknęło jej przez głowę – rok będzie fartowny. A jeśli nie…”

Udało się!

„Więc będzie zajebiście” – zerknęła w lusterko wsteczne i puściła do siebie oko.

Przeczytany kilka dni temu horoskop też mówił o szczęściu. Czego chcieć od życia więcej? Spojrzała na zegarek. Zdąży na sylwestrowy toast. Wcześniej nie miała czego szukać wśród rozkręcających się gości. Dziś przed południem zadzwonił jej Angol i niby w żartach zagroził, że poderwie inną laskę jeśli nie przyjedzie przed dwudziestą drugą. Wzruszyła wówczas tylko ramionami i odłożyła słuchawkę.

Nikogo nie potrzebowała. To ona stawiała warunki. Ponownie zerknęła lusterko i uśmiechnęła się, jakby utwierdzając w trafności sądu. W wieku trzydziestu lat miała mieszkanie własnościowe, konto w PKO, używany zachodni samochód i nieco dolarów schowanych w encyklopedii na najniższej półce domowej biblioteczki. Czego chcieć od życia więcej? Włączyła radio.

Komendant Główny Milicji Obywatelskiej osobiście złożył podziękowania starszemu sierżantowi Włodzimierzowi Zjawie za jego bohaterski czyn. W trakcie dzisiejszego dnia rannego milicjanta odwiedzili w szpitalu koledzy z jednostki, którzy…

- Pogięło ich, czy co? – przełączyła stację. – W nowy rok takie smęty?

... i dlatego na ostatnim posiedzeniu Plenum Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej omówiono potrzebę poprawy zaopatrzenia rynku w podstawowe artykuły...

Kolejne pstrykniecie i rozległy się tony marszowej muzyki.

Gdy piosenka szła do wojska

To śpiewała cała Polska

Gdy piosenka szła do wojska, jak na pierwszy…

- Srał.

Wyłączyła radio

- Wypijmy za błędy, za błędy na górze. Niech wyjdą na dobre zmęczonej naturze…- zaczęła nucić. Gdy zabrakło jej słów, zagwizdała melodię.

Wjechała na Krakowskie Przedmieście. Wychyliła się w stronę przedniej szyby, by lepiej widzieć rozwieszone nad jezdnią girlandy światełek. Za zakrętem dostrzegła przydrutowanych do słupów kilku Św. Mikołajów wyciętych z kolorowej tektury. W wilgotnym powietrzu kartony namiękły zwisając smętnie niczym przeziębione manekiny.

„A może zawrócić do domu”?

Trąci się lampką szampana ze swoim odbiciem w lustrze i pójdzie do łóżka. Ostatnio nie miała okazji dłużej pospać. Obiecała sobie w duchu, że zaraz po Nowym Roku wyjedzie gdzieś na kilka dni. Sama. I nikomu nie zostawi telefonu. Nikomu, nawet matce. Jak ona mogła tak na nią krzyczeć? Przecież zadzwoniła z życzeniami. Głupia stara jędza. Nie jest małą dziewczynką i zrobi to, na co ma ochotę. Więc niech się pieprzy ze swoimi kazaniami.

Do Bristolu miała już niedaleko. Sylwestrowe zabawy trwały od co najmniej dwóch godzin. Nawet milicyjne radiowozy gdzieś skryły się w mroku. W świetle ulicznych lamp zobaczyła nieruchomą sylwetkę Mickiewicza patrzącego gdzieś w mrok. Mimo palących się w oknach świateł miała wrażenie, iż jedzie przez wymarłe miasto. Sama jedna. Bez celu.

- Nie jesteś sama, ale ty nie chcesz o tym pamiętać – dobiegł ją niedawny głos matki. – Bóg ci tego nie wybaczy.

- Przecież Bóg jest miłosierny. Dlaczego miałby mnie karać?

- Nie drwij.

Czego oni wszyscy od niej chcą?

Czego ona chce?

Uderzyła w złości dłonią o drążek zmiany biegów. Dlaczego właśnie teraz musi o tym wszystkim myśleć? Niech to szlag.

Moment później ciszę ulicy rozdarł pisk hamulców i nieprzyjemny odgłos ślizgających się po jezdni zablokowanych kół. Kątem oka zobaczyła sunącego na nią poloneza. Próbowała przyspieszyć.

Koła zabuksowały na oblodzonym kawałku jezdni. Bezwiednie skuliła się w sobie, Chwyciła mocniej za kierownicę.

Wyjeżdżający z bocznej ulicy samochód uderzył ją w tylny błotnik. BMW, którym kierowała, zakręcił bączka. Po chwili auto znieruchomiało. Silnik zakrztusił się i umilkł. Otworzyła oczy i zaczęła oddychać miarowo.

„Nic się nie stało – powtarzała sobie w myślach. - Wszystko jest OK”. Moment później ogarnęła ją fala złości. „Co to za dupek? Na pewno pijany. Kurwa mać, że właśnie ją i właśnie teraz musiało to spotkać”.

Otworzyła boczne drzwi i spojrzała na szarą breję. Ostrożnie postawiła w niej nogę obutą w zamszowy pantofelek. Trzasnęła za sobą drzwiami, okręcając się futrem. Kiedy znalazła się przy bagażniku obejrzała bok. Na szczęście niewielkie wgniecenie.

Z odrzuconego do krawężnika samochodu ktoś wysiadł.

– Strasznie mi przykro – usłyszała. - Nie sądziłem, że o tej porze… Nic się pani nie stało?

Z cienia wyszedł młody mężczyzna. Miał na sobie jasny rozpięty kożuszek. Pod nim smoking. Kiedy zatrzymał się obok zapachniało drogą wodą kolońską. Takiej nie sprzedawano w państwowych sklepach za złotówki. Położył dłoń na jej ramieniu, lecz zaraz cofnął, gdy obrzuciła go złym spojrzeniem.

- Wszyscy leżą już pijani? – rzuciła wściekła.

- Nie rozumiem.

- Wódka się skończyła i wysłali cię po kolejną butelkę?

- Ależ skąd. – uśmiech miał czarujący, a ciemne oczy patrzyły z łobuzersko migającymi iskierkami. - Zamyśliłem się.

Spojrzała na zegarek. Za trzydzieści minut północ.

- Chciałaby pani, żebym napisał oświadczenie, że to moja wina?

- Mój mechanik znowu posądzi mnie, że jechałam sto na godzinę.

- Aż taki groźny?

- Raczej taki drogi – stwierdziła cierpko.

- Rozumiem – sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął portfel. Elegancki, z doskonale wyprawionej skóry. Z pewnością zagraniczny Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Znała się na luksusowych rzeczach.

– Zostawię numer swojego telefon. Proszę zadzwonić i podać koszt naprawy.

Podał wizytówkę. Rzuciła na nią okiem, jednak przy świetle latarni nie mogła odczytać, co jest napisane. Nieopodal zatrzymał się radiowóz.

- Jak potrzeba, to nigdy ich nie ma.

- Nic się nikomu nie stało? – funkcjonariusz leniwie wygramolił się z poloneza i zasalutował.

Stojący obok zaprzeczył. Na twarzy mundurowego Anna dostrzegła chytry uśmiech karbowego.

Tak na początku mówią wszyscy, a potem przed sądem wychodzi na to, że…

Mężczyzna podsunął coś mundurowemu pod nos. – Służba Bezpieczeństwa. Poradzę sobie.

- Nie mogliście wcześniej? – sierżant najwyraźniej był rozczarowany. Chwilę potem odwrócił się na pięcie i poczłapał do radiowozu.

- Mogę? – Anna wyciągnęła dłoń. Po chwili wahania dał jej dokument.

Znowu litery rozmazały jej się przed oczyma. Przeczytała tylko wytłuszczony nagłówek: Polska Rzeczpospolita Ludowa. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Departament…

- Gdzie taką można kupić?

- Słyszałem, że na bazarze Różyckiego – wzruszył obojętnie ramionami. - Opychają je za siedemset złotych… Milicyjne są tańsze.

Oddała legitymację.

- Będę czekał na telefon, kiedy mechanik wyceni szkody.

- Skąd pewność, że będzie pan o mnie pamiętał?

Postąpił krok i z bardzo bliska zajrzał jej w oczy.

- Byłbym głupi, gdybym zapomniał o tak pięknej kobiecie – uniósł jej dłoń i złożył pocałunek nie odrywając spojrzenia od jej twarzy.

- Co tak szybko? – kapral zakręcił termos i odłożył go na tylne siedzenie.

- To SB-ek – sierżant splunął na jezdnię, zajął miejsce za kierownicą radiowozu i zatrzasnął za sobą drzwi.

- Chcesz kanapkę?

- Z czym?

- Masłem i żółtym serem.

- Z chęcią mnie stara zrobiła chleb z marmoladą. Jem to gówno od tygodnia i mdli mnie już na sam widok.

- Mówiłeś, że to SB-ek. A tamta? Miała na sobie ładne futerko.

- Zwykła kurwa.

- Skąd wiesz?

- Porządni ludzie siedzą w domu. W czwartek wszyscy pójdą do roboty, a ci będą jeszcze odsypiali kaca. Proste? - Sierżant spojrzał na zegarek: - Przypomnij mi żebyśmy jutro punkt o ósmej byli w bazie. Mają losować talony na trzy lodówki. Umówiłem się z chłopakami z komisji, że trafię ten z zamrażarką. Mam już kupca.

- Po co ci złotówki? Od forsy lepszy towar?

- Muszę utrzymać dwie żony.

– Zacząłeś robić za bigamistę?

- Eee tam, zaraz za bigamistę. Syn mi się ożenił.

Pan Tadeusz stał przed wejściem do hotelu Bristol w eleganckim uniformie. Tego wieczora nie czuł się najlepiej. Problemy z sercem, coraz częściej dawały o sobie znać. Godzinę wcześniej łyknął kilka proszków, które przepisał mu lekarz. Niedługo powinien poczuć się lepiej. Większość gości już dawno się zjechała, zatem nie miał zbyt wiele pracy. Był pewien, że tego wieczora zarobi sporo na napiwkach. Czy mógł przepuścić taką okazję?

Poprawił szeroki płaszcz z opadającym na ramiona wielkim płóciennym kołnierzem. Obramowany bordową taśmą, przypominał stroje Szwajcarów z początków XX wieku. Na głowie wysoki kapelusz, á la cylinder. Chyba wyglądał w nim śmiesznie. Z pewnością dziwacznie na tle szaro-błotnistej ulicy, oświetlonej słabym światłem kilku płonących latarni. Może gdyby świąteczne lampiony, którymi opleciono hotelowe wejście, pulsowały kolorowymi lampkami jego postać miałaby sensowny pretekst istnienia. Lampki jednak się przepaliły i zwisały smętnie obciążone topniejącymi sopelkami lodu.

W zamierzeniu dyrekcji, ubiór stojącego przed wejściem miał przywołać na pamięć lata świetności Bristolu. W rzeczywistości jedynie podkreślał czekającą za drzwiami hotelową mizerię wytartych chodników, obluzowanych poręczy schodów i poszarzałej bieli ścian.

Kto by się jednak tym przejmował.

Pan Tadeusz co chwila podbiegał do nadjeżdżającego samochodu. Kłaniał się. Otwierał drzwi przed wysiadającymi gośćmi. Inkasował napiwek i w zależności od wysokości datku ponownie składał proporcjonalnie głęboki ukłon przy otwieraniu drzwi wejściowych do budynku. Tej nocy z pewnością jeszcze się nabiega. Jednak będzie się to opłacało.

Kiedyś jeden ze stałych bywalców, już dobrze podpity, patrząc na pana Stanisława w stroju Szwajcara stwierdził, że pasuje przed hotelem, jak pięść do nosa. Od tamtej pory zaczęto nazywać odźwiernego Nochalem. Wszystkich to przezwisko bawiło. Również pana Tadeusza tyle, że zupełnie z odmiennego powodu.

Większość swego życia przepracował w SB. Przez trzydzieści lat pracy niczym szczególnym nigdy się nie wyróżnił. Nikt go nie chwalił, ale też i nikomu specjalnie nie naraził. Zatem po przejściu na emeryturę wyprosił posadę odźwiernego w Bristolu.

O stanowisko walczyło wielu chętnych z miasta. Ich koneksje i znajomości zdały się jednak psu na budę. SB potrzebowało swojego człowieka, który wiedział na co zwracać uwagę i co pisać w tygodniowych raportach. A pan Tadeusz to wiedział. Przez całe życie wychodził z prostego założenia, że lepiej donosić na innych, niżby inni mieli donosić na ciebie.

Dzięki tej pracy z samych napiwków mógł co miesiąc dodatkowo dorobić dwie emerytury. Co prawda lwia części dochodów składała się z walutowej drobnicy. Ale to był najmniejszy problem. W końcu za dolary, funty czy marki w Polsce można było kupić prawie wszystko, a za złotówki prawie nic.

W pierwszym roku pracy pieniądze były dla niego najważniejsze. A potem… Stało się z nim coś, czego, mimo usilnych starań, do dzisiejszego dnia nie potrafił zrozumieć…

Siejka zatrzasnął za sobą nogą drzwi wejściowe. Ostrożnie postawił trzymaną w obu rękach teczkę, z której wystawała szyjka butelki od szampana. Rzucił palto na wieszak. Ściągnął buty. Wszedł do pokoju na bosaka.

Kawalerka była niewielka, zaledwie dwadzieścia metrów kwadratowych. Może nieco mniejsza, gdyż kosztem pokoju powiększył łazienkę, do której mógł wstawić wannę. Takiego luksusu nie mieli sąsiedzi mieszkający na piętrze. Na środku pokoju stał duży okrągły stół. Gdyby go rozłożyć, mogłoby przy nim zasiąść dwanaście osób. Wtedy jednak niektórzy z biesiadników musieliby zająć miejsca na korytarzu i balkonie. Może dlatego stół nigdy nie został rozsunięty, a może i z tego powodu, że major nie lubił gości.

Jeśli witał sąsiadów, to zdawkowymi monosylabami wymruczanymi pod nosem. Z nikim nie utrzymywał bliższych kontaktów. Po co? Znajomi byli mu niepotrzebni.

Przy stole stało jedno drewniane krzesło wyściełane kocem. W rogu wąski tapczan. Obok kredens z lat pięćdziesiątych z ułożonymi za szybką zakurzonymi książkami. Zawsze się zastanawiał co też kiedyś tam powkładał. I to mu wystarczyło.

Na więcej mebli nie było miejsca. Szafa w przedpokoju zawierała całą garderobę. Kilka koszul, dwa garnitury i głęboko za nimi schowany mundur milicyjny.

Nieopodal kredensu znalazł kapcie. Ściągnął z nóg skarpetki i rzucił je w kąt. Z kuchni przyniósł czysty talerz i dwie szklanki. Otworzył teczkę. Wyciągnął z papieru zimne nóżki. Obok postawił butelkę szampana. Spojrzał na zegarek, a potem na butelkę wódki. Za pięć minut północ. Nie było już czasu na mrożenie. Zresztą po zimnym alkoholu zawsze bolało go gardło. Pokroił nóżki na plasterki. Potem odkroił z bochenka chleba dwie kromki. Włączył telewizor i podkręcił głośność. Przeszedł do łazienki i zaczął napuszczać do wanny wodę.

- W Nowym, 1989 roku – spikerka tokowała słodkim głosem – Telewizja Polska życzy wszystkim zasiadającym przed odbiornikami dużo szczęścia. Przede wszystkim zaś spokoju i domowego ciepła...

Obok wanny postawił stołek. Przeniósł na niego wiktuały. Odchylił szerzej drzwi by mieć z wanny widok na ekran. Zrzucił z siebie ubranie. Odkręcił butelkę z wódką i nalał setkę. Potem zerwał z butelki szampana złotko. Odkręcił druty opasujące korek.

- Życzymy wszystkim – płynęło z pokoju - uśmiechu na twarzach i pogody ducha. Niech nowy, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty dziewiąty rok będzie lepszy od starego...

- Będzie. Możesz być tego pewna - strzelił korek. Pienista struga chlapnęła na podłogę. Napełnił szklankę po brzegi. - No to za ten nowy i wszystko co najlepsze, które ze sobą przyniesie – wypił wódkę i zapił szampanem.

Wziął w palce kawałek zimnych nóżek i położył na kromce chleba. Powoli zanurzył się w gorącą wodę. Wyciągnął nogi. Zza okien dobiegły okrzyki sąsiadów wylegających na balkony. Rozległ się brzęk rozbijanych o chodnik butelek.

Zamknął oczy wsłuchując się w plusk lecącej z kranu wody.

Przez dwadzieścia lat wszyscy traktowali go jak przygłupa. On zaś nikogo nie zamierzał wyprowadzać z tego błędu. Podobnie myślał o nim Sulimowicz. Dlatego generał wybrał właśnie jego - idiotę, który zgubił swą tożsamość w dziesiątkach tysięcy zakurzonych akt.

Zaczął się głośno śmiać.

- Wszystkiego naj, naj w Nowym Roku - jakiś nieznajomy cmoknął Annę w policzek. Moment później obca kobieta niemal zawisła się jej na szyję. – Kochanie, niech ci się wreszcie przyjrzę – miała zamknięte oczy. - Ale - czknęła współczująco.– Uważaj na tego fiuta, Zygmusia. Widziałam, jak ślinił się z Krystyną! – cmoknęła ją w policzek. – A mówiłaś, że go tak mocno ko…

Nie dokończyła, gdyż zatoczyła się w bok. Nim straciła równowagę chwyciła za ramię przechodzącego obok mężczyznę: - Wszystkiego najlepszego – zapiszczała radośnie.

Anna próbowała odnaleźć w tłumie zgubionego towarzysza zabawy. Składający sobie życzenia rozdzielili ich w półmroku. Kiedy zaś zapłonęły wszystkie światła nie było go obok niej. Miała klucz do pokoju, to wystarczyło. Rozległa się kolejna salwa strzelających korków szampana. Kolorowe światła reflektorów ruszyły w jeszcze szybszy taniec, ścigających się plam.

- Nareszcie cię znalazłam.

Zobaczyła uśmiechniętą Elwirę, która moment później przytuliła się do niej niczym dziewczynka, która szuka w jej ramionach schronienia.

- Wszystkiego najlepszego, mała – Elwira odwzajemniła pocałunek. – Szczęśliwego Nowego…

- Na pewno będzie. Nawet już wiem jaki. Wszystko już sobie obmyśliłam.

- Kolor oczu? I że będzie obcokrajowcem?

- Za dużo chciałabyś wiedzieć. Ale na pewno coś się zmieni – ponownie przyciągnęła ją ku sobie i mocno przytuliła.

Sekundę potem Elwira zagubiła się w szalejącym wokół tłumie. Jak naprawdę miała na imię? Podobno Stanisława. Poznały się przed dwoma laty. Przypadkowo zderzyły się na Dworcu Centralnym. Nieznajoma spytała ją o ulicę, na której wynajęła mieszkanie. Anna zaproponowała, że podwiezie ją samochodem. Jak to się stało, że wylądowała u niej w domu? Kogoś nie było? Ktoś wyjechał?

Rozległy się pierwsze tony granej przez orkiestrę melodii tanecznej. Zobaczyła siedzącą przy stoliku Olgę. Podpierała głowę wspartymi na stole dłońmi, które co raz to rozjeżdżały się na boki.

- Chyba wypiłaś za dużo – przysiadła obok.

- Myślisz, że już żaden mi się dziś nie trafi?

- Chcesz, odprowadzę cię do szatni. Wezwą taksówkę.

- Liczyłam, że dziś będę miała fartowną noc. Trudno – Olga spróbowała wzruszyć ramionami. Gdyby nie Anna uderzyłaby twarzą o blat stołu. - Helenka poszła po mój kożuszek. Pojedziemy do niej. A może chcesz się przyłączyć? – wskazała leżącą na krześle torebkę, z której wystawała szyjka koniakówki.

- Innym razem.

Odeszła kilka kroków i nieoczekiwanie wpadła na faceta, który godzinę wcześniej najechał na jej samochód na Krakowskim Przedmieściu.

- Przecież my się znamy – zawołał radośnie przytrzymując jej ramię.

- My? – w pierwszej chwili go nie poznała.

- Nie inaczej.

- Prawda. Chciał pan rozwalić moje autko...

- Już przepraszałem.

- A właściwie, to jak ty masz na imię?

- Andrzej.

Znowu ogarnął ją zapach dobrej wody kolońskiej. I te wpatrzone w nią migdałowe oczy…

- Życzę najszczęśliwszego roku w pani życiu. Żadnych kraks, lub choćby drobnych stłuczek. Pełen gaz i autostrada ku słońcu.

Nie broniła się, gdy przyciągnął ją ku sobie i pocałował delikatnie w usta.

Monsieur Damazy był mężczyzną, który już dawno przekroczył sześćdziesiąt lat. Skronie miał przyprószone siwizną. Chodził wsparty na lasce i niekiedy narzekał na artretyzm. Mimo to wiele kobiet interesowało się nim, uważając za przystojnego mężczyznę, którego brązowe oczy mogły jeszcze niejednej zawrócić w głowie. Jak szeptały niektóre, w chwilach kiedy był zamyślony z profilu miał coś z Dumasa, gdy za pisarzem szalały paryskie modnisie.

Z tego też powodu posądzano go o ciągoty artystyczne, a może nawet publikowanie powieści pod przybranym pseudonimem. Kiedy go o to pytano uśmiechał się tylko i zmieniał temat rozmowy. Z czasem utarło się o nim mówić: „Ten nasz romantyk”. Często bowiem zdarzało się, że przeglądając najnowsze wydanie interesującej powieści zapominał o otaczającej go rzeczywistości.

Jego pasją były książki, którymi przez lata zapełnił kilkupokojowe paryskie mieszkanie. Choć miał liczne grono bliskich znajomych, jego największymi przyjaciółmi byli uliczni bukiniści rozkładający chodnikowe antykwariaty nad brzegami Sekwany. Spędzał z nimi każdą wolną chwilę, ceniony za literacki smak i wiedzę.

Domowy zegar wydzwonił godzinę pierwsza w nocy. Monsieur Damazy wsparty o parapet patrzył, na rozświetlone miasto. Z okna mieszkania zajmującego całe poddasze przy Rue de Bassano 12 rozciągał się wspaniały widok na wierzę Eiffel’a.

Od dwudziestu lat każdy Nowy Rok spędzał samotnie wśród książek.

Niedawno pewna dama spytała go, czy w takich chwilach nie brakuje mu towarzystwa? Najwyraźniej próbowała go zainteresować swoją osobą. Sądziła, że ma ku temu wszelkie atuty. Niedawno owdowiała i odziedziczyła po mężu sporą fortunę.

Odpowiedział z przekornym uśmiechem, że na ostatnim noworocznym przyjęciu jego gośćmi byli Balzak, Zola i Chateaubriand. Kobieta, urażona obojętnością odrzekła z przekąsem, że pewnego dnia z chęcią poznałaby tych panów osobiście.

- Nigdy pani o nich nie słyszała? – monsieur Damazy ukrył zdziwienie.

- A powinnam?

Następnego dnia goniec dostarczył do jej domu: „Ojca Goriot”, „Nanę” i „Męczenników”. Towarzystwo przez długi czas śmiało się z dowcipu, a obrażona dama skierowała uczucia w stronę innego.

Monsieur Damazy unikał kobiety. Może się ich nieco bał? Mówiły za szybko. Za dużo chciały wiedzieć. Uważały, że mężczyźni urodzili się tylko po to, by spełniać ich kaprysy. Wreszcie był przekonany, że czas spędzony w ich towarzystwie należy uznać za całkowicie stracony. Mimo wszystko, na każdym przyjęciu był pożądanych gościem.

Dla wszystkich stanowił wzór godny naśladowania. Wzór człowieka, który zmuszony do wyjazdu w 1968 roku dzięki własnym zdolnościom i samozaparciu wspiął się na sam szczyt, zostając komentatorem do spraw wschodnich czołowego dziennika Paris Match. Wzór antykomunisty, walczącego o wolność ojczyzny okupowanej przez Sowietów i społecznika niosącego pomoc każdemu, kto po ucieczce z bloku wschodniego potrzebował wsparcia.

Emigranci z Polski, którzy po wojnie osiedlili się w Paryżu i zdobyli mocną pozycję finansową, pod koniec lat sześćdziesiątych stworzyli Kongres Polonijny. Monsieur Damazy był jednym z jego współtwórców. Choć formalnie nie pełnił żadnych oficjalnych funkcji w wielu sprawach jego głos uznawano za decydujący.

Siedzący przy oknie przetarł dłonią zaparowaną szybę. Sięgnął po filiżankę kawy. Nad miastem gasły ostatnie ognie sztuczne, kiedy tykający w głębi pokoju zegar wybił godzinę drugą. Gabinet rozświetlany dotąd miriadem kolorowych rozbłysków ogni sztucznych ściemniał, wypełniając kąty mrokiem.

Z zachrypniętych głośników radia, nastawionego na rozgłośnię polską, rozległy się fortepianowe dźwięki mazurka Chopina. Tradycyjnie w takich momentach powinno się pomyśleć o wierzbie płaczącej, domu rodzinnym, bliskich pozostawionych na cmentarzach i innych sentymentalnych ckliwościach. Prawdę mówiąc dawno przestał myśleć o Polsce jako o domu rodzinnym. Miejsca skąd wyjechał i do którego powinien wrócić. Powinien? Nie miał zamiaru wracać.

Już prawie zapomniał dni poprzedzające wyjazd z Warszawy. Szaro-szara rzeczywistość. Tylko to zostało na obrzeżach pamięci. Resztę starał się wyrzucić ze wspomnień, skazując na zapomnienie. Żeby nie pamiętać przez lata stworzył na użytek własny oraz innych legendę, którą wmawiał sobie latami, by z czasem uznać ją za prawdę: społecznik, antykomunista…

Przeszłość tkwiła w nim głęboko ukryta, zagrzebana pod obowiązkami dnia codziennego. Przez wiele lat oswoił się z myślą, że dawny strach ponownie wróci. Ostatnio jednak uwierzył, że przeszłość umarła i może ją ostatecznie złożyć do grobu.

W 1968 roku pracował jako asystent na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Niewiele znaczył i jeszcze mniej zarabiał. Marzył o doktoracie, profesurze, ale nie potrafił przepchnąć się łokciami do przodu, prosić, wykazywać się, zabiegać, przymilać, stawać w pierwszym szeregu walczących o pokój i socjalizm. Najwidoczniej pisane mu było zamykanie drzwi za innymi. Ot, taki Pan Nikt. Cień przemykający korytarzami, z którego studenci stroili sobie żarty. Zupełnie mu to nie przeszkadzało. Za rodzinę i przyjaciół wystarczyły książki cierpliwie czekające w bibliotece uniwersyteckiej. Z takiej sytuacji był nawet zadowolony. W czasie, gdy przedstawiciele organizacji społecznych, partyjnych i środowiska uniwersyteckiego bezustannie wtrącali się do najdrobniejszych spraw życia osobistego społeczności akademickiej, jemu wydawało się, że książki potrafią ochronić jakąś cząstkę jego prywatności przed spojrzeniem obcych.

Mylił się.

O skromnej osobie magistra Damazego przypomniano sobie na początku kwietnia 1968 roku, kiedy w „Trybunie Ludu” towarzysz Moczar wskazał na Żydów, jako tych, którzy próbują zdemontować państwo robotniczo-chłopskie. Dobrze pamiętał tamten artykuł: „Czas wreszcie wskazać zdrajców, którzy sabotują trud ludu pracującego miast i wsi do reszty oddanego sprawie dźwignięcia z ruin robotniczo-chłopskiej Ojczyzny. Żydowskie korzenie tych sprzedawczyków jednoznacznie wskazują na celowo knutą zdradę i od lat montowany spisek syjonistyczny, którego ostrze zostało skierowane…”

Na ulice Warszawy próbowali wyjść studenci, zakulisowo szczuci przez służbę bezpieczeństwa. Przeciw?... Początkowo nie było wiadomo komu. Ale cel był szczytny.

Jaki?

Tego też nie potrafiono zdefiniować. Wreszcie zaczęto coraz głośniej mówic o demokracji, by na koniec zarządać zwolnienia więźniów politycznych. Wystąpienia na Uniwersytecie Warszawskim wkrótce przerodziły się w rozruchy uliczne. Wtedy robotnicy ustami pierwszych sekretarzy zażądali od kierownictwa partii stanowczości i rozprawienia się z kontrrewolucją, w imię socjalistycznych wartości. „Studenci do nauki”. „Pisarze do piór”. „Elementy warcholskie do paki”, były najczęściej powtarzanymi przez gazety zawołaniami.

Na Wydziale Polonistyki zwołano otwarte zebranie partyjne. Stawili się wszyscy. W końcu chodziło o wspólny dobrobyt i pomyślność Polski. Nieobecni mogli być tylko „zdrajcami ludu”.

Wzdrygnął się na tamto wspomnienie, Jakby zimna ręka chwyciła go za gardło.

Atmosfera na sali była gęsta od niedomówień, podejrzeń, wahań i niepewności co przyniosą najbliższe godziny. Jedni udawali jawne oburzenie „knowaniami sprzedawczyków”, próbując tym odsunąć od siebie podejrzenia. Drudzy szli dalej, bezceremonialnie wskazując winnych, co im samym miało umożliwić pozostanie w cieniu. Nieliczni rozglądali się bezradnie po twarzach kolegów, nie bardzo wiedząc o co w tym wszystkim chodzi. Wreszcie kilku z najbardziej nieprzejednanych obrońców marksistowskich idei wiedziało, że wreszcie nadszedł moment, dzięki któremu zaczną coś znaczyć. Wystarczyła bezczelność i odłożenie na bok sentymentalnych bzdur o godności.

Z imienia i nazwiska zaczęto piętnować szkodników i wrogów klasy robotniczej. Damazy znalazł się w tym gronie. Jeden z mówców, docent Sztolc-Zegarek, zasugerował nawet, by nazwisko Lepszycki zamienił na te, które najprawdopodobniej nosił jego ojciec - Lipszyc. Po głosowaniu, w którym wszyscy wyrazili jednomyślną akceptację dla zgłoszonego wniosku, wyrzucono go z partii niedwuznacznie sugerując, by zmienił ojczyznę.

Okazało się, że nie był to koniec, a dopiero początek paranoi. Kilka dni później został wezwany przez dziekana. W przesłuchaniu, w którym wzięli udział: pierwszy sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej przewodniczący Koła Naukowego Pracowników Wydziału oraz Przewodnicząca Uniwersyteckiej Ligi Kobiet. Zażądali wyjaśnienia przyczyn, które skłoniły go do wzięcia udział w demonstracji studenckiej.

- Jakiej demonstracji? – zrobił wówczas zdziwiona minę.

Szef wydziału podsunął mu pod nos gazetę, gdzie wydrukowano nazwiska demonstrantów zatrzymanych przez organa porządku. Już po pobieżnym przejrzeniu artykułu, Damazy wskazał ewidentna pomyłkę. Lipszyc nie ma z nim nic wspólnego. On ma na nazwisko Lepszycki. Z notatki prasowej wynikało, że tamten jest od niego o piętnaście lat młodszy i studiuje na iberystyce..

- Najwidoczniej gazeta – Przedstawicielka Ligi Kobiet wyrwała mu z rąk „Trybunę Ludu” – celowo zmieniła wasze dane, by nie demoralizować zdrowego trzonu młodzieży uniwersyteckiej przykładem wykładowcy-dywersanta.

W tamtym momencie uszczypnął się boleśnie, zadając sobie w duchu pytanie, czy ten schizofreniczny świat nie jest przypadkiem sennym majakiem.

Nakazano mu wyjaśnienia owej wątpliwej pomyłki. Pewien swego zgłosił się do właściwego komisariatu milicji. Dyżurny skierował go do zastępcy do spraw politycznych. Wyznaczony funkcjonariusz zaprowadził go do pokoju, na pierwszym piętrze, oznaczonego tabliczką „Skargi ludności”.

Wszedł do środka. Nikogo nie było. Chciał się cofnąć, zapytać o…, ale stojący za plecami mundurowy zamknął mu przed nosem drzwi. Przysiadł na brzegu drewnianego stołka przy pustym biurku z krzesłem. Na ścianie, na wprost, wisiał obrazek z orłem, niżej fotografie pierwszego sekretarza PZPR, Władysława Gomółki i premiera Józefa Cyrankiewicza. Obok przylepiono plakat z napisem: „Milicja Obywatelska zbrojnym ramieniem ludu pracującego miast i wsi”.

Trzasnęły drzwi. Poderwał się z miejsca. Do środka wszedł czterdziestoletni mężczyzna w mundurze oficerskim.

- Kapitan Sulimowicz.

Podał mu rękę. Twarz miał szczerą, uścisk dłoni serdeczny. Odetchnął w duchu z ulgą, że trafił na właściwą osobę.

- Damazy Lepszycki.

- Siadajcie, w czym możemy być wam pomocni?

Kiedy wyjaśnił z jaką sprawą przyszedł, milicjant nie przestając się uśmiechać rozłożył przyniesioną ze sobą papierową teczkę. Chwilę czytał, pomrukując coś pod nosem.

- Pracujecie na uniwersytecie?

Przytaknął skinieniem głowy.

- Czyli Partia postawiła was w pierwszym szeregu walki ideologicznej a wy…?

- Chciałem właśnie sprostować – przełknął z trudem ślinę. – Z notatki jasno wynika, że niejaki Lipszyc jest studentem, a ja nazywam się...

- Jeszcze nie skończyłem.

- Przepraszam.

- Więc mimo, że kierownictwo Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pod przewodnictwem towarzysza Wiesława, umożliwiło wam uczestniczenie w tworzeniu nowych ludowych wartości, wy kąsacie wyciągniętą do was dłoń.

- Jak to? – zimny pot spłynął mu po plecach.

- Tak to – kapitan wskazał notatkę. – Wyraźnie tu napisano, że przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego śpiewaliście na cały głos dywersyjną piosenkę „My Pierwsza Brygada”

- Towarzyszu milicjancie, to nie było tak.

- A jak było? – twarz siedzącego za biurkiem w jednej sekundzie stała się groźna.

- Wracałem do domu. Było już późno. Opadło mnie kilku oprychów. Wzywałem na pomoc służby porządkowe, ale jakoś nie było ich w pobliżu. Więc zacząłem uciekać. Pomyślałem, że jak zacznę śpiewać... Wiem, to było ideologiczne niedopatrzenie, ale to ze strachu. No i zjawili się właściwi towarzysze, a tamci uciekli.

- Kręcicie, obywatelu Lipszyc.

- Lepszycki.

- Właśnie mówię. Kręcicie. Nie mogło tam być żadnych chuliganów, gdyż rejon Krakowskiego Przedmieścia od kilku dni patrolują grupy Robotniczych Odwodów Milicji Obywatelskiej.

Nie pamiętał jak znalazł się na ulicy. Nie chciał pamiętać dalszej rozmowy. Dostał mdłości ze strachu. Wbiegł do jakiejś bramy i zwymiotował. Potem uciekł ścigany wrzaskiem kobiety wyzywającej go od pijaków.

Miesiąc później został zwolniony z uczelni, zaś do wynajmowanego przezeń mieszkania włamali się nieznani sprawcy. Niewiele ukradziono. Nie było co. Zdemolowano jedynie pokój, malując na ścianach gwiazdy Dawida. Przerażony tym właściciel wymówił mu lokal.

- Panie Damazy – tłumaczył uciekając rozbieganymi oczami na boki przed jego spojrzeniem. – Rozumiem, że znalazł się pan w trudnej sytuacji. Proszę jednak zrozumieć i moje położenie. Mam żonę i dwójkę dzieci. Nie mogę pozwolić, by koledzy i koleżanki wytykały je palcami w szkole. Poza tym mam wobec tego mieszkania już inne plany.

- Ależ to pomyłka.

- Niech pan idzie z tym do milicji. Oni wszystko wyjaśnią.

- Rozumiem – bąknął zrezygnowany – Muszę mieć jednak nieco czasu, by znaleźć sobie nowe lokum.

- Niech tam – wynajmujący zgodził się po chwili zastanowienia. – W końcu musimy jakoś sobie pomagać. Ale czynsz za najbliższy miesiąc musi być dwa razy wyższy – spojrzał na ściany. - Sam remont wyniesie mnie ze sto dwadzieścia złotych.

Zgodził się. Nie miał wyboru.

Monsieur Damazy patrzył niewidzącym wzrokiem na oświetloną sylwetkę wieży Eiffla.

To niemożliwe, żeby coś takiego mu się przytrafiło.

Pod koniec lipca 1968 roku wsiadł do pociągu na Dworcu Głównym. Była noc. W całym wagonie był sam. Wyglądał przez okno na pusty peron. Gdzieś wysoko nad dachami domów wznosiła się iglica Pałacu imienia Józefa Stalina. Pociąg szarpnął i ruszyli w noc. Skulony w kącie nieogrzewanego przedziału próbował zasnąć.

Daremnie.

Tysiące myśli przebiegały przez głowę: Co dalej z nim się stanie? Dlaczego los wskazał palcem właśnie jego? Czy znajdzie dla siebie miejsce w nowym życiu?

Potem była granica. Oficer WOP-u długo kontrolował podany mu paszport. Był wystawiony na nazwisko Lipszyc. Ważny tylko w jedną stronę – na zachód. Nakazano pokazanie bagażu. Wśród rzeczy osobistych celnik znalazł tylko trzy tomy książki Tomasza Manna „Józef i jego bracia”.

- O czym to? – spytał przerzucając pobieżnie kartki.

- O Izraelitach.

- Oczywiście – mundurowy wzruszył ramionami. – Jakżeby inaczej.

Było mu obojętne co tamten myśli.

W Niemczech Zachodnich trafił do obozu przejściowego. Zajęła się nim organizacja żydowska. Dzięki temu szybciej przeszedł niezbędne formalności azylanckie i już w połowie września otrzymał wizę wjazdową na teren Francji. Rok później dostał obywatelstwo i osiadł na stałe w Paryżu.

Miejscowa Gmina Żydowska załatwiła pracę w biurze obrachunkowym. Znowu stał się Panem Nikt - zwykłym urzędnikiem jakiejś tam firmy z codziennymi obowiązkami zmuszającymi go do przekładania jakichś tam papierów z jednego biurka na drugie.

Ale on już nie chciał być nikim.

Na kursach wieczorowych zaczął się uczyć języka. Dzięki finansowemu wsparciu diaspory obronił doktorat z literatury słowiańskiej na Sorbonie.

W czasie wolnym aktywnie włączał się w działalność na rzecz Polonii francuskiej. Zaczął publikować w prasie polskojęzycznej. Wygłaszać odczyty. Po latach wyrósł na dziennikarza, pracującego dla największych francuskich tygodników, zaś jego antykomunizm stał się wręcz przysłowiowy.

Dochodziła trzecia w nocy, gdy nieoczekiwanie zadzwonił telefon

Przez pierwsze lata emigracji co noc śniło mu się, że milicja puka do drzwi jego warszawskiego mieszkania. Po wydarzeniach na Wybrzeżu w początkach lat siedemdziesiątych z niedowierzaniem czytał prasowe doniesienia o zmianie ekipy rządzącej. Przyszedł Gierek. Z czasem w prasie francuskiej zaczęto chwalić otwarcie się Polski na Zachód. Dziesięć lat później nadszedł kolejny partyjny przewrót. Z wypiekami na twarzy czytał o Jaruzelskim, Solidarności, rosyjskiej pierestrojce. Zaczął wierzyć, że najgorsze minęło i nigdy nie wróci.

Dźwięk telefonicznego dzwonka przywrócił go rzeczywistości. Podszedł do biurka, na którym stał aparat i podniósł słuchawkę.

- Damazy, słucham.

- To ja, Josephine Wermer – zaszczebiotał wesoły głos. W tle dał się słyszeć śmiech rozbawionych gości i dźwięki muzyki tanecznej. – Chciałam ci złożyć serdeczne życzenia.

- Kto mówi?

- Josephine Wermer.

Chciał już powiedzieć, że to pomyłka i odłożyć słuchawkę, lecz sekundę wcześniej dotarło do niego z kim rozmawia. Jak przed laty zemdliło go ze strachu. Ciemne kręgi zawirowały przed oczyma.

- Halo, jesteś tam?

- Jestem – wydusił słabym głosem.

- Masz również pozdrowienia od Jakuba, Jerzego, Joanny, Jolinki, aha i od Piotra. Chce cię odwiedzić. Znalazłbyś czas dla niego pojutrze, o siedemnastej?

- Oczywiście.

- W takim razie jesteście umówieni. Do Siego Roku, raz jeszcze.

- Do… - głos uwiązł w ściśniętej przerażeniem krtani.

Odłożył słuchawkę. Chciał sięgnąć po filiżankę z kawą, ale dłoń tak mu drżała, że nie mógł chwycić za uszko. Powtórzył w myślach usłyszane słowa. Piąte oznaczało Ogrody Tuileries, przy fontannie. Pojutrze, o siedemnastej.

Damazy chwycił się dłońmi poręczy krzesła, obawiając się, że za chwilę zemdleje. Dlaczego był naiwny, sądząc, że przeszłość nigdy nie zapuka do jego drzwi? Że o nim zapomniano, że dadzą mu spokój?

Znowu się bał, jak wówczas, gdy otrzymał wezwanie do stawienia się w komisariacie. Za biurkiem czekał znajomy kapitan. W pokoju był ktoś jeszcze. Mężczyzna z wyrazem twarzy wystawowego manekina, skulony, w przyciasnym garniturze. Milicjant był znowu przyjacielsko uśmiechnięty.

- Rozgośćcie się – wskazał stołek przed biurkiem. - Słyszeliśmy, że spotkały was drobne przykrości.

- Drobne? – powtórzył zdezorientowany. – Myśli pan, to znaczy towarzysz – poprawił się szybko - że wydalenie z pracy i włamanie do…

- Powinniście spojrzeć na to dialektycznie. Nie jest tak źle, jak sądzicie. Jestem pewien, że wkrótce przyznacie mi rację. Napijecie się herbaty?

Nie wiedział czy powiedzieć „tak”, czy też bezpieczniej będzie odmówić.

- Czyli się napijecie – Sulimowicz sięgnął po telefon i kilka sekund później przyniesiono dwie szklanki.

Cywil w rogu jakby w ogóle nie istniał.

- Ostatnim razem mówiłem – siedzący za biurkiem siorbnął głośno wrzątek - że Partia wam zaufała stawiając w pierwszym szeregu front walki ideologicznej. Pamiętacie?

Nie pamiętał, ale skinął posłusznie głową.

- Sprawdziliśmy was. Okazuje się iż rzeczywiście macie na nazwisko Lepszycki, a wasza dotychczasowa działalność w podstawowej organizacji partyjnej była bez zarzutu. Pierwszy sekretarz nawet chwalił was za aktywność przy malowaniu pierwszomajowych transparentów.

Ośmielony tymi słowami sięgnął po filiżankę, poparzył sobie usta, ale nie dał tego po sobie poznać.

- Ponieważ okazaliście się prawdziwym patriotą – kontynuował siedzący za biurkiem – dlatego chcielibyśmy dać wam szansę pełniejszego wykazania się w walce z klasowym wrogiem.

Zaproponowano mu emigracje na zachód. W Polsce obywatel Lipszyc nie miał już czego szukać. Nadchodziło nowe i nie było w nim miejsca dla skompromitowanych obywateli pochodzenia żydowskiego.

- Ale ja nie jestem Żydem. Przecież sami przed chwilą mówiliście… – wystraszony swoją śmiałością z trudem utrzymał gorącą szklankę w dłoni.

- Rozumiem wasze obawy, że przyjdzie wam żyć wśród wrogów naszej ludowej ojczyzny. Zważcie jednak, że partia daje wam możliwość zasłużenia się. Szansę udowodnienia patriotyzmu i udowodnienia swego oddania socjalistycznym ideałom.

- Ale dlaczego właśnie ja?

- Pochodzicie ze wsi, czyż nie tak?

Przytaknął.

- Dzięki mądrej polityce naszych władz zdobyliście wiedzę i stopień naukowy. Tak?

Ponowne skinienie głowy.

- Nie uważacie, że czas spłacić zaciągnięty dług?

Wreszcie postawiono sprawę jasno. Naród, który walczący o realizację kolejnego planu pięcioletniego, nie toleruje cwaniaków, obiboków i niebieskich ptaków, którzy mieszkają pod gołym niebem i unikają pracy.

- A wy przecież pracy nie macie i niedługo musicie wyprowadzić się z wynajmowanego mieszkania.

- Staram się coś…

- I co? Znaleźliście?

- No, ale sami mówiliście…

- Jesteście mądrym Towarzyszem. Nie rozumiecie, że zwykli ludzie już was skreślili? Ale Partia nadal wam ufa.

Kapitan podsunął zapisaną kartkę.

Choć tekst przeczytał tylko raz, zapamiętał każde słowo: Ja, Damazy Lepszycki , syn Jarosława i Aliny z Wikosławskich, zamieszkujący w Warszawie, przy ulicy Zawistowskiego 3 m 99, biorąc pod uwagę zaostrzająca się walkę klasową w Polsce Ludowej i mając na uwadze to, że wrogie ośrodki imperialistyczne za granicą z coraz większa siłą i bardziej zakonspirowane starają się nam przeszkodzić w budownictwie socjalizmu, zobowiązuje się dobrowolnie współpracować z wywiadem Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, i po wyjeździe na zachód, jako żydowski emigrant, informować o wszelkiej wiadomej mi wrogiej i nielegalnej działalności skierowanej przeciw władzy ludowej w Polsce. W celu głębszego zakonspirowania swej współpracy przyjmuję pseudonim „Nauczyciel”, jednocześnie zobowiązując się, że powierzone mi zadania i polecenia będę wykonywał sumiennie i szczerze, jak również na planowane spotkania przychodzić będę punktualnie i regularnie. Jednocześnie zobowiązuje się do zachowania ścisłej tajemnicy faktu współpracy z wywiadu PRL. Nadmieniam, że jestem świadomy, jak również zostałem uprzedzony, że za zdradzenie powyższej tajemnicy będę pociągnięty do odpowiedzialności karnej przed Sądem Wojskowym.

- Darling, hurry up? 1

- One moment, father. 2 – Anna zawołała z łazienki. Gdzieś z dołu dochodziła przytłumiona muzyka niosąca z sali dancingowej.

Spojrzała w lustro na swe piersi. Rzeczywiście, mogła w solarium spędzić kilka minut dłużej. Poprawiła włosy zaplecione w dwa sterczące na boki kucyki. Szkoda, miała taką ładną fryzurę. Założyła szkolny fartuszek i zawiązała kokardę na gołej pupie. Sięgnęła po tornister. Nacisnęła klamkę i weszła do sypialni.

- What happened in school today? 3

W sypialni panował półmrok. Paliły się tylko dwa kinkiety obok rozścielonego szerokiego tapczanu. Siedział na nim Angol w rozpiętym smokingu. Kilka guzików od koszuli było naderwanych, jakby próbujący je odpiąć za mocno szarpnął. Na środku pokoju leżały rozrzucone półbuty. Obok nich jeszcze pełna w połowie butelka z whisky.

Przez dłuższą chwilę milczała stojąc na środku ze spuszczoną głową, zawijając nerwowo palec o brzeg fartuszka. Rozparty na łóżku zmarszczył brwi. Udała zmieszaną, a po kolejnych naleganiach, by mówiła prawdę, wreszcie przyznała się, że dostała dwójkę z domowego wypracowania. W ręku przepytującego pojawiła się linijka, która zaczęła systematycznie uderzać o poduszkę.

- Oh, father – wytarła suchą łzę – Please. No! I’ll promise you, to be better student. 4

Don’t cry, my little lark! You are naughty young girl. You must be punished. 5

Linijka jeszcze mocniej uderzyła w poduszkę, a na twarzy mężczyzny pojawił się wyraz zaciętego zadowolenia.

Zwerbowana miłość

Подняться наверх