Читать книгу O czym szumi las - Paweł Wakuła - Страница 4
ОглавлениеPrima aprilis
Leśniczy Piątek spojrzał niebezpieczeństwu prosto w oczy.
Głodny tygrys, waląc ogonem po zapadniętych bokach, sprężył się do skoku. Z ogłuszającym rykiem odbił się od ziemi…
Za późno! Piątek złapał pierwszą z brzegu lianę i cudem unikając ostrych jak brzytwa pazurów, skoczył w przepaść.
Rozległ się ryk wściekłości, ale leśniczy już go nie słyszał. Szybował wysoko pośród konarów gigantycznych drzew. Daleko pod nim, jak w kalejdoskopie, przesuwały się barwne obrazy: czerwone grzbiety skał, niebieskie wstęgi rzek i postrzępione pióropusze palm.
Stado kolorowych papug z trzepotem skrzydeł poderwało się do lotu. Otuliła go szmaragdowozielona toń dżungli. Przez chwilę zdawało mu się, że jest pacyficznym łososiem przemierzającym głębiny oceanu, a papugi to latające ryby. Gdzieś z oddali dobiegał odgłos bębnów i porykiwanie rozgniewanego tygrysa…
– Czy to pański kotek? – spytał ktoś, trącając go w ramię.
Piątek ocknął się i spojrzał na konduktora.
Siedział samotnie w przedziale drugiej klasy, a to, co we śnie brał za daleki odgłos bębnów, było rytmicznym postukiwaniem kół pociągu. Za oknem przesuwały się obrazy, ale jakże inne od tych w jego śnie.
Była wczesna wiosna, nad rozjeżdżonymi przez traktory polami wisiałoszarobure niebo, tu i ówdzie na miedzach, jak przykrótkie kołdry, bieliły się jeszcze łachy mokrego śniegu.
– Jaki kot? – spytał nieprzytomnie. – Co za kot?!
– Ten tygrys – uśmiechnął się kolejarz, wskazując na wiklinową klatkę. W środku połyskiwała para zielonych oczu.
– Aaa… – oprzytomniał leśniczy. – To nie jest tygrys, tylko czarna pantera. Wabi się Azja.
– To proszę nie zapomnieć o tej czarnej panterze, jak pan będzie wysiadał. Zaraz stacja Krzekiszki. Prawdę mówiąc, to straszna dziura, więc pociąg staje tylko na chwilkę. Pomyślałem, że pana uprzedzę.
– Dziękuję – przeciągnął się Piątek.
Spojrzał w okno. Zamiast wiosennych pól po obu stronach torów wyrosły ciemnozielone kurtyny świerków. Zaczął siąpić drobny deszcz.
Leśniczy wygładził galowy mundur i ściągnął z półki walizkę oraz podróżną torbę.
Pociąg szarpnął i zaczął zwalniać.
– Czas na nas, idziemy! – zawołał Piątek, chwycił bagaże i zaczął przeciskać się wąskim korytarzem.
Po chwili stał na malutkiej, zagubionej wśród lasów stacyjce.
Rozejrzał się wkoło, ale najwyraźniej nikt na niego nie czekał. Końce peronu niknęły w gęstej i białej jak mleko mgle.
– No, no, ładne rzeczy, koteczku! – mruknął gorzko. – Zdaje się, że wylądowaliśmy w jakimś okropnym grajdole. W dodatku jak nic dostanę kataru!
Jakby na potwierdzenie tych słów głośno kichnął:
– A psik!
– Na zdrowie! – odpowiedział czyjś wesoły głos za jego plecami. – Witam w Dolinie Bagiennej Trawy!
* * *
Jechali wysłużonym gazikiem wąskim leśnym duktem, błoto tryskało na boki, koła ślizgały się na odkrytych korzeniach drzew. Było zimno i wciąż siąpił deszcz.
– Jak się panu podoba moje gospodarstwo? – spytał wesoło leśniczy Kobiela. I zaraz się poprawił: – Właściwie nie moje, tylko pańskie! W końcu ma mnie pan zastąpić!
– Bardzo – skłamał Piątek.
Kobiela uśmiechnął się pod siwym wąsem. Piątek zauważył, że jego gospodarz w ogóle często się uśmiecha. Od tego ciągłego uśmiechania w kącikach błękitnych oczu porobiły mu się kurze łapki.
– Pierwsza samodzielna placówka, co? – zagadnął stary leśniczy. – Pamiętam, jak czterdzieści lat temu obejmowałem leśniczówkę Klechdy, wtedy też wydawało mi się, że tu nie ma nic ciekawego!
– A po czterdziestu latach coś jest? – burknął niegrzecznie Piątek. Był pewien, że się przeziębił.
– Sam się pan przekona – znowu uśmiechnął się stary leśniczy.
– Co tu może być ciekawego? – Piątek wzruszył ramionami. – Normalne leśnictwo jakich wiele, trzeba będzie zaplanować zrywkę, wytypować i usunąć drzewa zaatakowane przez szkodniki, zadbać o zwierzęta…
– Co prawda, to prawda – mruknął Kobiela. – Odziedziczy pan po mnie niezwykły rewir. Sporo zwierzyny, którą podczas zimowych miesięcy trzeba dokarmiać.
– Sarny, jelenie, dziki… może łosie? – zgadywał Piątek.
– To też. – Stary leśniczy skinął głową. – Musi pan zgromadzić w stodole siano i owies. No i zakopcować ziemniaki, bo dziki bardzo je lubią. Ale najważniejszy jest Leon.
– Jaki znowu Leon? – zdziwił się Piątek.
– Wielki Leon – odparł Kobiela. – Co prawda on w zimie przeważnie śpi, ale jak się zbudzi, to strasznie marudzi. Wtedy trzeba mu podrzucić trochę wałówki.
– No wie pan! – żachnął się Piątek. – Nie będę dokarmiał gajowego!
– Jakiego znowu gajowego? – zdziwił się Kobiela. – Ach! Pan myśli, że Leon jest pańskim podwładnym! – roześmiał się serdecznie. – Co za zabawne nieporozumienie! Leon to niedźwiedź!
– Co takiego?! – krzyknął Piątek. – W tym lesie jest ostoja niedźwiedzia brunatnego?! To niesamowite!
– A jest! Jest! – przytaknął stary leśniczy. – Co prawda nie brunatnego, lecz brutalnego, ale z Leonem idzie się dogadać.
– Wspaniale! Cudownie! – piał z zachwytu Piątek. – A już myślałem, że będę się tu nudził! Wie pan, całe życie marzyłem o dalekich podróżach, do Kanady pachnącej żywicą albo pięknej i strasznej Amazonii, tam gdzie żyją naprawdę egzotyczne zwierzęta… Cóż, jakoś nie wyszło! No, ale prawdziwy niedźwiedź! To dopiero niespodzianka!
– Leon to jeszcze nic. – Kobiela lekceważąco machnął ręką. – Musi pan poznać resztę ferajny. Ręczę, że nie będzie się pan nudził.
– To tutaj są jeszcze jakieś rzadkie gatunki? – zdziwił się Piątek.
– A bo to jeden?
– Niech pan opowiada! – Piątek wbił rozgorączkowane spojrzenie w kierowcę.
– Po pierwsze Alfred, znaczy się wilkołak…
– Wilk?!
Kobiela przecząco pokręcił głową.
– Przecież mówię, że wilkołak.
Piątek musiał zrobić dziwną minę, bo leśniczy zaraz dodał:
– Na szczęście niegroźny, woli mleko od krwi.
– Słucham?
– No i strzyga Helga. Na nią musi pan uważać, potrafi capnąć zębami.
Piątek odsunął się od swojego rozmówcy.
– A poza tym normalnie. Są leśne licha, skrzaty, błędne ogniki, dziwożony, bagienniki i cała masa żabonów. Ale ich nie trzeba dokarmiać, chyba że zaczną obgryzać młode drzewka.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Padał deszcz.
– A ja prawie uwierzyłem w tego niedźwiedzia – mruknął gorzko Piątek.
– Znaczy się Leona? No i dobrze, że pan uwierzył, bo on jest prawdziwy.
– Tak? I może jeszcze śpiewa przy goleniu? – prychnął gniewnie Piątek.
– On się nie goli – odparł z powagą Kobiela. – Ale śpiewać bardzo lubi, bo wtedy się nie jąka.
– Ach tak! Więc do tego gada ludzkim głosem? – Piątek zdecydował się podjąć grę.
– Jak oni wszyscy.
– A wie pan, co to jest? – Piątek przysunął bliżej wiklinową klatkę. – To czarna pantera! Bardzo groźna, prawdziwy ludojad!
– To? – Stary leśniczy na moment odwrócił wzrok od drogi. – To przecież zwyczajny kot! Co to ja oczu nie mam?
Przez jakiś czas znowu jechali w milczeniu.
Naburmuszony Piątek zastanawiał się, jak mógł tak bardzo się pomylić. W pierwszej chwili jego gospodarz wydał mu się przecież sympatyczny…
Nagle uderzył się dłonią w kolano i wybuchnął serdecznym śmiechem.
– No tak! Jak mogłem zapomnieć! Przecież dzisiaj pierwszy kwietnia! Prima aprilis! A to się panu udało mnie nabrać! Moje gratulacje!
Kobiela także się uśmiechnął.
– Musi mi pan coś obiecać.
– Co takiego? – Piątek spojrzał w oczy starego leśnika. Tym razem nie zobaczył w nich uśmiechu.
– Musi pan dokończyć za mnie dwie sprawy. Po pierwsze, schwyta pan tego łotra Kindziuka.
– Kogo? – Przez chwilę Piątek miał wrażenie, że leśniczy znowu z niego kpi.
– To miejscowy kłusownik. Pozna pan go prędzej czy później. Od dawna mamy ze sobą na pieńku, ale nigdy nie udało mi się złapać go na gorącym uczynku.
Piątek z przejęciem skinął głową.
– Zgoda! A ta druga sprawa?
– Od czterdziestu lat wytrwale ścigam jedno zwierzę. Podobno występuje w moim rewirze, ale ja nigdy nie widziałem go z bliska. Chciałbym, żeby zrobił mu pan zdjęcie…
– Co to za zwierzę? – spytał z przejęciem Piątek.
– Sześcioptak! – odparł z namaszczeniem Kobiela. A widząc, że Piątek nie rozumie, wyjaśnił: – Przedziwny stwór łączący w sobie cechy sześciu ptaków objętych ścisłą ochroną gatunkową: bielika, orlika krzykliwego, bociana czarnego, żurawia, puchacza i cietrzewia!
– Ma pan moje słowo – odparł kwaśno Piątek. A w duchu pomyślał: Niektórzy nie wiedzą, kiedy skończyć z żartami.
Tymczasem zapadł zmrok, a siąpiący do tej pory deszcz zamienił się w ulewę.
Zboczyli z duktu i stanęli przed płotem z drewnianych sztachet. Za ogrodzeniem majaczyły ściany leśniczówki Klechdy i jaśniał prostokąt okna z zapaloną lampą. Najwyraźniej ktoś na nich czekał, być może z ciepłą kolacją.
– Otworzy pan bramę? – spytał grzecznie Kobiela.
Piątek bez słowa wyskoczył z samochodu. Zimne strugi deszczu uderzyły go prosto w twarz. Zacisnął zęby, postawił kołnierz kurtki i podreptał do bramy, omijając ledwo widoczne w ciemnościach kałuże.
Wymacał zasuwę i szeroko otworzył wrota.
Zastanawiał się, co właściwie robi w tej głuszy i za jakie grzechy, gdy jakaś olbrzymia postać wyłoniła się z ciemności i podskoczyła raźno, aby osłonić mu głowę parasolem.
– Dziękuję – mruknął z wdzięcznością Piątek.
– Nie maaa za co! – odpowiedział niedźwiedź brutalny Leon.