Читать книгу Pustka: Sny - Peter F. Hamilton - Страница 5
Prolog
ОглавлениеStatek głębokiej eksploracji kosmosu „Caragana” ześlizgnął się z nocnego nieba. Jego szaro-szkarłatny kadłub oświetlało blade żarzenie olbrzymich burz jonowych. Burze gnębiły ten sektor kosmosu rozciągający się we wszystkich kierunkach na lata świetlne od statku. Pod statkiem Stacja Centurion tworzyła mrugający świetlny półksiężyc wyraźnie odcinający się na tle pokrytej pyłem kamienistej powierzchni nigdy nienazwanej planety. Załoga i pasażerowie patrzyli na zamieszkaną oazę z jednakową ulgą. Nawet przy zastosowaniu hipernapędu, który pchał ich z prędkością piętnastu lat świetlnych na godzinę, dotarcie do Stacji Centurion, należącej do Wielkiej Wspólnoty, zabierało osiemdziesiąt trzy dni. Był to praktycznie największy dystans pokonywany przez człowieka w połowie trzydziestego czwartego wieku, a przynajmniej największy dystans regularnie pokonywany przez ludzi.
Ze swego fotela w głównym salonie statku Inigo ze zdystansowanym zainteresowaniem obserwował zbliżający się obcy krajobraz. Widział już dokładnie to samo w plikach informacyjnych sprzed miesięcy – monotonną równinę starej lawy pofałdowaną płytkimi żlebami prowadzącymi donikąd. Rzadka argonowa atmosfera poruszała piasek krótkotrwałymi podmuchami, przeganiając smużaste zawijasy z wydmy na wydmę. Tak naprawdę Inigo interesowała sama stacja.
Teraz, gdy znajdowali się tylko dwadzieścia kilometrów nad ziemią, światła zaczęły się układać w rozróżnialne kształty. Inigo z łatwością rozpoznał wielką kopułę ogrodową w centrum sekcji ludzkiej, znajdującej się na północnym krańcu zamieszkanego półksiężyca. Drgający światłem krąg zieleni, z którego rozchodziło się kilkanaście czarnych rur transportowych, biegnących do wielkich kompleksów mieszkalnych. Taki krajobraz mógł równie dobrze znajdować się w dowolnym egzotycznym ośrodku wypoczynkowym we Wspólnocie. Rury wychodziły z kompleksów i szły dalej przez lawę do sześciennych modułów wsparcia technicznego i obserwatorium.
Ospowaty teren na południu zajmowały habitaty obcych – kształty i konstrukcje różnych geometrii i rozmiarów, większość oświetlona. Przy siedzibach ludzi srebrzyły się bańki golantów – ssaków naczelnych; za nimi ogrodzone pastwiska, gdzie wśród swoich stad – dostarczycieli żywności – przechadzali się ticothowie; jeszcze dalej wznosiły się ogromne i połączone wzajemnie zbiorniki sulinów, wodnych istot. Dziesięć kilometrów za zamkniętymi w metalowych pudełkach jeziorami sulinów wznosiła się pozbawiona wyrazu wieża ethoxów. W widzialnym widmie wydawała się czarna, ale temperatura jej powierzchni wynosiła 180 stopni Celsjusza. Ethoxowie byli jednym z gatunków, który nie kontaktował się z kolegami obserwatorami – jeśli nie liczyć formalnej wymiany danych z sond orbitalnych wokół Pustki. Równie małomówni byli forlene, zajmujący pięć wielkich kopuł jaśniejących łagodnym fioletowym światłem. I stanowczo były to istoty towarzyskie w porównaniu z kandra, którzy mieszkali w prostym metalowym sześcianie o boku trzydziestu metrów. Przynajmniej od dwustu osiemdziesięciu lat, to jest od chwili, kiedy ludzie dołączyli do obserwatorów, nie wylądował tam żaden statek kandra. Nawet wyjątkowo długowieczni jadradeshe twierdzili, że nigdy nie widzieli takiego statku, a raielowie zaprosili tych podobnych do głazów mieszkańców bagien przed siedmioma tysiącami lat.
Kiedy Inigo obejrzał te wszystkie różnorodne strefy, na jego twarzy zamigotał uśmieszek. Widok tylu obcych sobie gatunków zgromadzonych w jednym miejscu robił wrażenie. Tworzyli kolekcję, która podkreślała ważność ich misji. Jednakże gdy powędrował wzrokiem poza cień rzucany przez stację, musiał przyznać, że żyjących absolutnie przytłaczają ci, którzy już odeszli. Narastanie i wiek Stacji Centurion można by mierzyć mniej więcej w ten sam sposób jak przyrosty słoi jakiegoś skromnego ziemskiego drzewa. Stacja rozwijała się pierścieniami, dodawanymi w miarę jak w ciągu stuleci do projektu dołączały coraz to nowe gatunki. Szeroki krąg terenu przy wklęsłej stronie półksiężyca był wysadzany ruinami – kruszącymi się szkieletami habitatów porzuconych przed tysiącleciami, kiedy sponsorujące je cywilizacje upadły, przeszły na wyższy szczebel rozwoju lub przestały się troszczyć o astrofizykę. Dokładnie w centrum artystyczne konstrukcje zniszczały do wzgórków sprasowanego metalu i krystalicznych płatków, których nie mogli już zanalizować nawet najbystrzejsi archeolodzy. Ekspedycje badające wiek ustaliły, że to starożytne serce stacji wybudowano ponad czterysta tysięcy lat temu. Oczywiście w porównaniu z czasem, w którym raielowie prowadzili obserwacje, ten czas nadal wydawał się krótki.
Na polu lawowym, służącym jako port kosmiczny dla sekcji ludzkiej, migały zielone światła przyzywające „Caraganę”. Kilka statków stało na burej skale obok aktywnej strefy lądowania: dwa masywne tej samej klasy co „Caragana” i kilka mniejszych, wykorzystywanych do umieszczania i obsługi zdalnych sond, bezustannie monitorujących Pustkę.
Przy lądowaniu statku nastąpił niewielki wstrząs, a potem wyłączyła się grawitacja wewnętrzna. Inigo poczuł, że kiedy zadziałało siedemdziesięcioprocentowe ciążenie planety, tapicerka w jego fotelu wzniosła się nieco. Zapadła cisza, gdy pasażerowie oswajali się z nową sytuacją, a potem rozległ się radosny szmer rozmów ludzi świętujących przybycie na miejsce. Główny steward poprosił wszystkich, by przeszli do głównej śluzy, włożyli skafandry i udali się do stacji pieszo. Inigo czekał, aż wyjdą bardziej zapalczywi koledzy, potem ostrożnie wstał i opuścił hol. Mówiąc ściśle, nie potrzebował skafandra, jego biononika Wyższego mogła owinąć go kokonem i zapewnić mu całkowite bezpieczeństwo, ochraniając przed szkodliwą atmosferą, a nawet przed promieniowaniem kosmicznym, które mżyło z masywnych gwiazd Ściany oddalonych o pięćset lat świetlnych. Ale... przebył całą tę drogę po części dlatego, by uciec od swego niechcianego dziedzictwa, i teraz nie była właściwa pora, by się z nim obnosić. Włożył skafander jak wszyscy inni.
Przyjęcie z okazji przekazania obowiązków na Stacji Centurion było już tradycją. Od przyjazdu statku floty z nowymi obserwatorami do wyjazdu poprzedniej grupy zawsze upływało nieco czasu. Wykorzystywano go, by świętować w kopule ogrodowej, podczas wieczornej gali obsługiwanej najlepszym bufetem, jaki mogły zapewnić programy jednostki kulinarnej. Stare dęby, pod którymi rozkładano stoły, pobłyskiwały setkami magicznych latarni, a kopułę nad głowami przyozdabiała aura złotego brzasku. Na małym podium opływanym przez strumień projekcja solido kwartetu smyczkowego grała klasyczną nastrojową muzykę.
Inigo przybył na miejsce całkiem wcześnie. Nadal poprawiał rękawy swego ultraczarnego wieczorowego stroju. Długie, prostokątnie skrojone poły marynarki nie bardzo mu się podobały. Były nieco za modne, jak na jego gust. Musiał jednak przyznać, że anagaskański krawiec wykonał wspaniałą robotę. Nawet obecnie, jeśli ktoś chciał mieć ubrania naprawdę wysokiej jakości, potrzebował człowieka, by zaprojektował styl i krój. Inigo wiedział, że w swym ubraniu wygląda dobrze – był o tym tak przekonany, że nawet przez chwilę nie czuł się nim skrępowany.
Dyrektor stacji witał wszystkich gości osobiście. Inigo stanął na końcu krótkiej kolejki i czekał na swoją kolej. Widział wokół stołów kilku obcych. Golantów, wyglądających dziwnie w ubraniach naśladujących stroje ludzi. Mieli szaroniebieską skórę i wysokie wąskie głowy, więc ich uprzejma próba wtopienia się w towarzystwo, sprawiała, że wyglądali jeszcze bardziej nie na swoim miejscu. Była tam również para ticohów, zwiniętych razem na trawie, obydwoje rozmiaru kucyka, ale na tym podobieństwo się kończyło. Najwidoczniej byli drapieżnymi mięsożercami, na potężnych pasmach ich mięśni rozciągała się ciemnozielona skóra. Za każdym razem, kiedy warczeli na siebie i na grupę ludzkich rozmówców, odsłaniali niepokojąco ostre zęby. Inigo instynktownie sprawdził działanie swego wbudowanego pola siłowego, a potem zawstydził się, że to zrobił. Kilkoro obecnych sulinów unosiło się w pobliżu, w wielkich półkolistych szklanych zbiornikach podtrzymywanych przez małe jednostki regrawu. Ich translatory paplały, a kiedy sulinowie patrzyli na ludzi, zakrzywione szkło powiększało i zniekształcało ich potężne ciała.
– Inigo, jak przypuszczam – niezbyt głośno stwierdził dyrektor. – Cieszę się, że pana widzę. Przyszedł pan na przyjęcie o czasie, a także rześki jak skowronek. To godne pochwały, chłopcze.
Inigo uśmiechnął się z profesjonalnym szacunkiem i uścisnął dłoń wysokiego mężczyzny.
– Dyrektorze Eyre – powiedział z uszanowaniem.
Plik CV niewiele mu powiedział o dyrektorze. Wynikało z niego tylko, że ma on ponad tysiąc lat. Inigo podejrzewał błąd danych, choć ubiór dyrektora z pewnością wyglądał dość historycznie: krótka marynarka i dobrany kilt w bardzo krzykliwą ametystowo-zieloną kratkę.
– Och, proszę mówić do mnie Walker.
– Walker? – zapytał Inigo.
– To skrót od LionWalker. Długa historia. Nie martw się chłopcze. Nie zanudzę cię nią dzisiaj.
– Ach. Jasne.
Inigo patrzył mu w oczy. Dyrektor miał gęstą brązową czuprynę, ale pod nią coś pobłyskiwało, jakby jego czaszka roiła się od złocistych plamek. Po raz drugi w ciągu ostatnich pięciu minut Inigo powstrzymał się od zastosowania biononiki – skanowanie polowe odkryłoby technikę, za pomocą której wzbogacono dyrektora. Inigo nie potrafił jej rozpoznać. Musiał przyznać, że czupryna nadawała LionWalkerowi Eyre młodzieńczy wygląd. Zresztą cała rasa ludzka obecnie tak wyglądała, wszystkie jej odłamy – Wyżsi, Zaawansowani, Naturalni – byli mniej lub bardziej próżni. Jednakże siwa kozia bródka nadawała dyrektorowi wygląd człowieka dystyngowanego i kulturalnego, i taką właśnie rolę miała pełnić.
LionWalker machnął szklaneczką whisky, ogarniając gestem zaciemniony park. Kostki lodu zadźwięczały.
– Zatem, młody Inigo, cóż sprowadza pana do naszej słynnej placówki? Myśli o chwale? Bogactwach? Mnóstwie seksu? Mimo wszystko niewiele więcej jest tu do roboty.
Inigo zdał sobie sprawę, że dyrektor jest bardzo pijany. Uśmiechnął się z nieco większym napięciem.
– Chciałem tylko pomóc. Myślę, że to ważne.
– Dlaczego?
Pytanie brzmiało jak warknięcie, a pytający zmrużył oczy.
– Więc tak. Pustka jest zagadką, której nawet ZAN nie jest w stanie rozwiązać. Jeśli kiedykolwiek dowiemy się, o co w niej chodzi, powiększymy nasze zrozumienie wszechświata o ważny element.
– Ha. Wyświadcz sobie, chłopcze, przysługę, zapomnij o ZAN. Kupa zdegenerowanych arystokratów o spreparowanych umysłach. Akurat dbają o to, co zdarzy się z fizycznymi ludźmi. My pomagamy raielom, ludowi wartemu odrobiny naszych inwestycji. A nawet te ciężko człapiące mózgi operacji są zakłopotane. Wiesz, co inżynierowie floty znaleźli, kiedy kopali fundamenty pod tę właśnie kopułę?
– Nie mam pojęcia.
– Dalsze ruiny.
LionWalker pociągnął solidny łyk whisky.
– Rozumiem.
– Nie, nie rozumiesz. Praktycznie rzecz biorąc, były niczym więcej niż skamieniałą warstwą gruntu sprzed ponad siedmiuset pięćdziesięciu milionów lat. I z tego, co zrozumiałem, patrząc na wczesne zapiski, które raielowie raczyli nam udostępnić, obserwacje trwały o wiele dłużej. Milion lat naddziobywania problemu. Zatem to właśnie dedykacja dla ciebie. Nie poradzimy sobie z tym, znaczymy o wiele za mało.
– Mów za siebie.
– Ach, wierzący, mogłem się domyślić.
– Wierzący w co?
– W ludzkość.
– Z pewnością tacy jak ja muszą być liczni wśród tutejszego personelu?
Inigo zastanawiał się, jak odejść, dyrektor zaczynał go irytować.
– Masz cholerną słuszność, chłopcze. To jedna z kilku rzeczy, która podtrzymuje mnie, nieco osamotnionego, samotnego na duchu, trochę. Och... i jest.
LionWalker odchylił głowę w tył i spojrzał za kopułę, gdzie gasła cienka warstewka zamglonego światła. Powyżej kryształ był całkowicie przezroczysty, ukazywał rozległe nieprzyjazne mgławice przesuwające się po niebie. Przez żarzącą sie zasłonę prześwitywały setki gwiazd, kolce światła tak silne, że płonęły fioletem i indygo. Gwiazdy mnożyły się przy horyzoncie, w miarę jak obracała się planeta i nad obserwatorów nasuwała się Ściana – rozległa bariera masywnych gwiazd, tworzących zewnętrzną powłokę jądra galaktyki.
– Stąd nie widać Pustki, prawda? – spytał Inigo.
Wiedział, że to głupie pytanie. Pustkę, dokładnie w sercu galaktyki, przysłaniała Ściana. Przed wiekami, jeszcze zanim ktokolwiek wydostał się z systemu słonecznego Ziemi, ludzcy astronomowie sądzili, że to ogromna czarna dziura. Wykryli nawet emisję promieni X z rozległych chmur przegrzanych cząstek okrążających horyzont zdarzeń. Potwierdzało to ich teorie. Dopiero kiedy „Endeavor” – statek Floty Wspólnoty dowodzony przez Wilsona Kima – w 2560 roku dokonał pierwszego ludzkiego oblotu galaktyki, odkryto prawdę. Rzeczywiście w jądrze znajdował się nieprzenikniony horyzont zdarzeń, ale nie otaczał niczego tak naturalnego i przyziemnego jak supergęsta masa umarłych gwiazd. Pustka była sztuczną granicą strzegącą dostępu do spuścizny sprzed miliardów lat. Raielowie utrzymywali, że wewnątrz znajduje się cały wszechświat, ukształtowany przez rasę żyjącą u zarania dziejów galaktyki. Rasa wycofała się tam, by sfinalizować swą podróż do absolutnego szczytu ewolucji. W następstwie tego czynu Pustka powoli pożerała teraz pozostałe gwiazdy galaktyki. Pod tym względem nie różniła się od naturalnych czarnych dziur, które znaleziono zakotwiczone w centrach innych galaktyk – ale kiedy tamte wykorzystywały grawitację i entropię, by wciągać w siebie masę, Pustka naprawdę pożerała gwiazdy. Ten proces wolno, acz nieubłaganie przyśpieszał. Jeśli się go nie zatrzyma, galaktyka umrze młodo, może trzy czy cztery miliardy lat przed swoim wyznaczonym czasem. W wystarczająco dalekiej przyszłości, by Sol stało się zimnym węgielkiem, a rasa ludzka przestała być nawet wspomnieniem. Ale raielom nie było to obojętne. To była ich rodzima galaktyka i wierzyli, że trzeba jej dać szansę na przeżycie pełnego życia.
Rozbawiony LionWalker parsknął cicho.
– Nie, oczywiście tego nie rozumiesz. Nie panikuj, chłopcze, na naszym niebie nie ma widocznego koszmaru. Wschodzi DF7, to wszystko.
Inigo czekał i po minucie ponad horyzont wpłynął lazurowy półksiężyc. Miał rozmiary połowy ziemskiego księżyca z dziwnie regularnym czarnym cętkowaniem. Inigo westchnął z podziwu.
W układzie gwiezdnym Stacji Centurion znajdowało się piętnaście maszyn wielkości planety. Gniazda koncentrycznych kratownicowych sfer, każda z odmiennymi własnościami masy i pól kwantowych, z zewnętrzną skorupą mniej więcej o średnicy Saturna. Zbudowali je raielowie – „system obronny” na wypadek gdyby faza pożerania Pustki przerwała Ścianę. Nikt nigdy nie widział tych maszyn w działaniu, nawet jadradeshowie.
– Rzeczywiście. To robi wrażenie – oznajmił Inigo.
DF-y oczywiście znajdowały sie w plikach, które przejrzał. Ale maszyny o takiej skali, oglądane bezpośrednio, budziły podziw.
– Będziesz tu pasował – oznajmił radośnie LionWalker. Klepnął Inigo dłonią po ramieniu. – Idź, nalej sobie drinka. Dopilnowałem, byśmy tu mieli najlepszy program kulinarny do syntezy alkoholi. Możesz to traktować jako wyzwanie.
Poszedł powitać następnego przybysza.
Inigo, nie spuszczając oczu z DF7 przeszedł do baru. LionWalker nie żartował, drinki były najwyższej jakości, nawet wódka tryskająca do góry przez lodową rzeźbę rusałki.
* * *
Inigo pozostał na przyjęciu dłużej, niż się spodziewał. Znalazł się nagle wśród podobnie myślących, oddanych sprawie ludzi i jego instynkt zadziałał – włączył normalnie uśpioną skłonność do życia towarzyskiego. Kiedy w końcu wrócił do swego apartamentu, biononika już od kilku godzin broniła jego neurony przed infiltracją alkoholu. Mimo to pozwolił, by nieco tej toksyny przeniknęło przez jego sztuczne linie obronne, wystarczająco wiele, by spowodować łagodne upojenie i wszystkie związane z nim korzyści. Będzie musiał mieszkać z tymi ludźmi cały rok. Zachowywanie widocznego dystansu nie było korzystne.
Kiedy wgramolił się do łóżka, nakazał kompletne odsycenie. To była jedna ze wspaniałych korzyści biononiki – brak kaca.
I tak Inigo śnił swój pierwszy sen na Stacji Centurion. Nie swój.