Читать книгу Tron z czaszek. Księga 1 - Peter V. Brett - Страница 11
1 Poszukiwania 333 ROK PLAGI, JESIEŃ
ОглавлениеJardir obudził się o zmierzchu, w głowie mu szumiało. Leżał na posłaniu ludzi z Północy – z jedną ogromną poduszką zamiast wielu małych. Pościel okazała się szorstka, nie to, co jedwab, do którego przywykł. Znajdował się w okrągłym pomieszczeniu z oknami z runicznego szkła wokół. Chyba była to jakaś wieża. W promieniach zachodzącego słońca za oknami rozciągała się tętniąca życiem kraina, ale Jardir nie rozpoznawał tej okolicy.
W jakiej części Ala się znalazłem?
Poczuł ból, gdy się poruszył, ale ból był starym towarzyszem, poznanym i zapomnianym. Jardir dźwignął się do pozycji siedzącej, nie zważając na sztywne nogi. Odrzucił pled. Opatrunki i łupki sięgały od kostek po uda. Z gipsu wystawały opuchnięte palce stóp – czerwone, fioletowe i żółte. Prawie mógłby do nich sięgnąć. Prawie. Poruszył nimi na próbę, nie zważając na ból, i z zadowoleniem obserwował lekkie ruchy.
Wspomniał, jak w młodości złamał ramię i bezradny musiał tygodniami czekać na zrośnięcie.
Odruchowo wyciągnął rękę do szafki nocnej po koronę. Nawet w dzień było w niej dość magii, aby wystarczyło do uleczenia złamanych kości, zwłaszcza już nastawionych.
Natrafił na pustkę. Jardir odwrócił się i tylko patrzył, zanim zrozumiał sytuację. Od wielu lat zawsze miał koronę i włócznię w zasięgu ręki, ale teraz obu brakowało.
Zalała go fala wspomnień z walki na szczycie góry. Pojedynek z Par’chinem. Jardir upadł i uderzył w ziemię, ale syn Jepha rozwiał się w dym, a potem zmaterializował znowu, chwycił włócznię z nieludzką siłą i wyrwał ją z rąk przeciwnika.
A potem Par’chin odwrócił się i cisnął włócznię w przepaść jak ogryzioną skórkę arbuza.
Jardir oblizał spękane wargi. Czuł suchość w ustach, pęcherz miał pełny, ale zadbano o obie potrzeby. Woda zostawiona przy posłaniu smakowała słodyczą, a tuż pod łóżkiem wymacał nocnik, z którego udało mu się skorzystać.
Pierś miał starannie obandażowaną. Żebra zgrzytnęły, gdy Jardir zmienił pozycję. Ramiona okrywała mu cienka szata – brązowa, jak się okazało. Zapewne przejaw poczucia humoru Par’china.
W pomieszczeniu nie było drzwi, tylko schody wiodące na dół. W obecnym stanie stanowiły dla Jardira równie nieprzebytą barierę jak więzienne kraty.
Nie znalazł innych drzwi ani schodów. Należało sądzić, że uwięziono go na szczycie wieży. Pomieszczenie okazało się umeblowane skromnie – stolik przy posłaniu, tylko jedno proste krzesło.
Stopnie zaskrzypiały i Jardir zamarł, nasłuchując. Został co prawda pozbawiony korony i włóczni, ale lata wchłaniania magii uformowały jego śmiertelne ciało na obraz i podobieństwo Everama. Miał sokoli wzrok, węch jak wilk i słuch jak nietoperz.
– Na pewno sobie z nim poradzisz – rozległ się głos Pierwszej Żony Par’china. – Chociaż chciał cię zabić nad tą przepaścią.
– Nie martw się, Ren – odpowiedział Arlen. – Nie ma włóczni, więc nie może mnie zranić.
– Może w świetle dnia – zaoponowała Renna.
– Nie z obiema połamanymi nogami – stwierdził syn Jepha. – Wiem to, Ren. Słowo.
Jeszcze zobaczymy, Par’chin.
Potem rozległo się cmoknięcie przy pocałunku, którym Arlen uciszył protesty swojej jiwah, i kolejne słowa:
– Musisz zostać w Zakątku i mieć baczenie na wszystko. Idź, zanim ktoś nabierze podejrzeń.
– Leesha już nabrała podejrzeń – prychnęła Renna. – Jej domysły nie są dalekie od prawdy.
– Dopóki to tylko domysły, nie ma się czym przejmować. Udawaj głupią, niezależnie od tego, co zrobi lub powie Leesha.
Renna roześmiała się cicho.
– Ach, to żaden problem. I tak ma ochotę splunąć na mój widok.
– Nie trać na to za wiele czasu. Musisz przede wszystkim chronić Zakątek i pozostać niezauważona. Wzmacniaj ludzi, ale pozwól im działać samodzielnie. Prześlizgnę się tam, gdy będę mógł, ale tylko żeby cię zobaczyć. Nikt inny nie może wiedzieć, że przeżyłem.
– Nie podoba mi się to ani trochę. Mąż i żona nie powinni się tak rozdzielać.
Par’chin westchnął.
– Nic nie można na to poradzić, Ren. Postawiłem wszystko na jedną kartę. Nie mogę przegrać. Zobaczymy się niedługo.
– Dobrze – zgodziła się Renna. – Kocham cię, Arlenie Bales.
– Kocham cię, Renno Bales – odpowiedział Par’chin. Znowu się pocałowali, a potem Jardir usłyszał pośpieszne kroki, gdy kobieta schodziła z wieży. Par’chin zaś zaczął się wspinać.
Ahmann zastanowił się, czy nie udać, że śpi – może coś by odkrył, zyskał element zaskoczenia.
Ale zaraz tylko pokręcił głową. Jestem Shar’Dama Ka. To poniżej mojej godności. Spojrzę Par’chinowi prosto w oczy i przekonam się, co zostało z mężczyzny, którego kiedyś znałem.
Podparł się na łokciu, opanowując ból przeszywający nogi. Na twarz przywołał wyraz spokoju i powagi. Par’chin wszedł do pomieszczenia. Syn Jepha nosił proste ubranie, podobne do tego, które miał przy ich pierwszym spotkaniu – wyblakłą bawełnianą koszulę i znoszone, wytarte spodnie. Nawet skórzana torba Posłańca na ramieniu wyglądała tak samo. Par’chin nie nosił obuwia, rękawy koszuli podwinął, aby odsłonić runy, które wytatuował sobie na skórze. Włosy barwy piasku ogolił, a twarz ze wspomnień Jardira była ledwie rozpoznawalna pod symbolami.
Nawet bez korony Jardir wyczuł moc tych symboli, ale za tę moc Par’chin zapłacił wysoką cenę. Ten mężczyzna przypominał kartę ze świętego zwoju o runach.
– Coś ty sobie uczynił, stary przyjacielu? – Jardir nie zamierzał wypowiadać tych słów na głos, ale coś mu kazało.
– Masz czelność nazywać mnie przyjacielem po tym, co zrobiłeś? – prychnął syn Jepha. – Nie uczyniłem sobie tego sam. To twoje dzieło.
– Moje? Nie ja wziąłem atrament i sprofanowałem nim swoje ciało.
Par’chin tylko pokręcił głową.
– Zostawiłeś mnie na pustyni, bez broni i wsparcia. Zostawiłeś mnie na pewną śmierć. Wiedziałeś, że nie pozwolę, żeby dopadły mnie alagai. Moje ciało było jedyną ochroną, jaka mi pozostała.
Te słowa wyjaśniły Jardirowi, jak Par’chin przeżył. Wyobraził sobie przyjaciela samego wśród diun, spragnionego i zakrwawionego... i walczącego z alagai gołymi rękami.
To było wspaniałe.
Evejah zakazywała tatuażu. Jak i wielu innych rzeczy. A Jardir na nie zezwolił ze względu na Sharak Ka. Chciałby potępić Par’china, ale prawda w słowach cudzoziemca zdławiła mu głos.
Ahmann zadrżał, gdy ogarnęły go wątpliwości. Wszystko działo się z woli Everama. Przeżycie Par’china i ponowne z nim spotkanie to przecież inevera. Kości twierdziły, że każdy z nich może być Wybawicielem. Jardir podporządkował swoje życie tylko jednemu celowi, chciał być wart tego tytułu. Odczuwał dumę z dotychczasowych osiągnięć, ale nie zdołałby zaprzeczyć, że jego ajin’pal, odważny cudzoziemiec, mógł w oczach Everama okazać się bardziej godny tego zaszczytu.
– Igrasz z rytuałem, którego nie rozumiesz, Par’chinie – stwierdził Jardir. – Domin Sharum jest na śmierć i życie. Zwyciężyłeś. Dlaczego zatem nie zajmiesz należnego ci miejsca na czele i nie poprowadzisz Pierwszej Wojny?
Par’chin westchnął.
– Twoja śmierć to żadne zwycięstwo, Ahmannie.
– Przyznajesz zatem, że jestem Wybawicielem? – upewnił się Jardir. – Jeżeli tak, zwróć mi włócznię i koronę, uderz przede mną czołem w podłogę, a zakończymy sprawę. Wszystko zostanie wybaczone i znowu będziemy mogli stawić czoła Nie ramię w ramię.
Par’chin tylko prychnął. Postawił na stoliku swoją torbę, sięgnął do środka. Korona Kajiego lśniła jasno w zapadającej ciemności, jej dziewięć klejnotów migotało. Jardir nie mógł ukryć pragnienia, aby ją założyć. Gdyby nogi mogły go utrzymać, rzuciłby się, żeby ją odebrać.
– Korona jest tutaj. – Par’chin zakręcił nią na palcu jak dziecinną zabawką. – Ale włócznia nie należała do ciebie. Mimo wszystko postanowiłem ci ją podarować. Na razie jednak ukryłem ją tam, gdzie nigdy nie znajdziesz, nawet gdy będziesz miał już sprawne nogi.
– Święte przedmioty muszą być razem – zaprotestował Jardir.
Par’chin znowu westchnął.
– Nic nie jest święte, Ahmannie. Powiedziałem ci kiedyś: Niebiosa to kłamstwo. Zagroziłeś, że mnie zabijesz, jeśli to powtórzę, ale groźba nie sprawi, że te słowa przestaną być prawdziwe.
Jardir otworzył usta, aby wyrazić wzbierający gniew, ale Par’chin uciszył go, gdy złapał mocno i uniósł koronę. Wtedy runy na jego skórze zamigotały lekko, a znaki na koronie zaczęły świecić.
– To tylko cienka obręcz z czaszki i dziewięciu rogów demona umysłu. – Par’chin spojrzał na przedmiot w swoich dłoniach. – Pokryta runicznym stopem srebra i złota. Jej moc ogniskowana jest przez klejnoty. Majstersztyk twórcy runów, ale nic więcej. – Uśmiechnął się. – Prawie jak twój kolczyk.
Zaskoczony Jardir uniósł dłoń, aby dotknąć ucha, w którym nosił ślubny klejnot.
– Chcesz powiedzieć, że ukradłeś mi nie tylko tron, lecz także Pierwszą Żonę?
Par’chin parsknął śmiechem, szczerym i tubalnym, jakiego Ahmann nie słyszał od lat. Śmiechem, który świadczył, że riposta Jardira była całkowicie chybiona.
– Nie wiem, co byłoby dla mnie większym ciężarem. Nie chcę ani jednego, ani drugiego. Mam żonę, a mój lud uważa, że jedna zupełnie wystarczy.
Jardir czuł uśmiech cisnący mu się na usta i nie zamierzał tego ukrywać.
– Godna Jiwah Ka jest zarówno wsparciem, jak i ciężarem, Par’chinie. Takie kobiety to wyzwanie, żebyśmy stawali się lepszymi ludźmi, co nie zawsze jest łatwe.
– Szczera prawda – przytaknął Par’chin.
– Dlaczego zatem ukradłeś mój kolczyk? – zainteresował się Jardir.
– Tylko wziąłem go na przechowanie, dopóki znajdujesz się pod moim dachem. Nie mogłem pozwolić, żebyś wezwał pomoc.
– Hę?
Par’chin przekrzywił głowę, a Jardir poczuł, jak to spojrzenie przenika mu duszę. Zupełnie tak samo Ahmann wykorzystywał dar patrzenia w duszę dzięki koronie. Ale jak ten cudzoziemiec robił to bez niej?
– Nie wiesz – mruknął syn Jepha, a potem znowu parsknął śmiechem. – Udzielasz mi rad w sprawach małżeńskich, podczas gdy sam jesteś szpiegowany przez własną żonę!
Szyderstwo w jego głosie rozgniewało Jardira. Ahmann zmarszczył brwi, choć starał się zachować opanowany wyraz twarzy.
– Co to niby ma znaczyć?
Par’chin sięgnął do kieszeni i wyjął kolczyk. Było to proste kółko ze złota, z delikatnym runicznym wisiorkiem.
– W tym jest kawałek kości demona, drugi znajduje się w uchu twojej żony. Pozwala jej słyszeć to samo co ty.
Nieoczekiwanie Jardir poznał odpowiedzi na wiele pytań. Choćby to, skąd żona wiedziała o wszystkich jego planach i sekretach. Wiele ujawniały jej kości, ale alagai hora często przemawiały zagadkami. Powinien się już dawno domyślić, że przebiegła Inevera nie będzie polegać tylko na wróżbach.
– Zatem wie, że mnie porwałeś? – zapytał Par’china.
Mężczyzna pokręcił wytatuowaną głową.
– Zablokowałem moc tych kolczyków. Twoja żona nie zdoła cię odszukać, dopóki nie skończymy.
Jardir splótł ramiona na piersi.
– Co skończymy? Nie pójdziesz za mną ani ja za tobą. Mamy taki sam impas jak pięć lat temu w Labiryncie.
Par’chin przytaknął.
– Nie zdobyłeś się wtedy, żeby mnie zabić, ale mnie zmusiło to do zmiany mojego spojrzenia na świat. Ofiaruję ci to samo. – Rzucił Jardirowi koronę przez pokój.
Ahmann złapał ją odruchowo.
– Dlaczego mi ją zwracasz? Przecież to uzdrowi moje rany. Trudniej ci będzie zatrzymać mnie w tej wieży.
Par’chin wzruszył ramionami.
– Nie myśl, że uda ci się stąd wyjść. Nie masz włóczni. A z korony na wszelki wypadek wyssałem moc. Niewiele magii z Otchłani ulatuje tak wysoko. – Wskazał na okna wzdłuż obwodu ściany. – A słońce każdego ranka oczyszcza ten pokój. Dzięki koronie będziesz mógł widzieć więcej, ale nic poza tym, dopóki ponownie nie napełnisz jej magią.
– Dlaczego więc mi ją zwracasz?
– Pomyślałem, że moglibyśmy porozmawiać. I chcę, żebyś podczas tej rozmowy widział moją aurę. Chcę, żebyś zobaczył prawdę moich słów, siłę moich przekonań, wszystko, co wypływa prosto z duszy. Może wtedy uda ci się pojąć.
– Co pojąć? Że Niebiosa to kłamstwo? Nic, co płynie z twojej duszy, nie zmusi mnie do porzucenia tego, w co wierzę, Par’chinie. – Mimo wszystko Jardir założył koronę.
Pomieszczenie pojaśniało, choć za oknami zapadała ciemność. Ahmann odetchnął z ulgą, jak ślepiec z Evejah, któremu Kaji przywrócił wzrok.
Za oknami krajobraz cieni i niewyraźnych kształtów zmienił się w ostry, wyraźny obraz, rozświetlony magią sączącą się z Ala. Wszystkie żywe stworzenia nosiły w swoim wnętrzu iskrę mocy, a Jardir widział teraz siłę emanującą z pni drzew, mech wczepiony w korę i każde zwierzę zamieszkujące konary. Magia migotała w trawiastej równinie, ale przede wszystkim w demonach przemykających po tej ziemi i unoszących się w podmuchach wiatru. Alagai płonęły jak latarnie i budziły w Ahmannie pierwotne pragnienie, aby ruszać na polowanie i zabić.
Pomieszczenie, jak uprzedził Par’chin, było ciemniejsze. Wątłe smużki mocy unosiły się przy ścianie wieży. Przyciągały je runy wtopione w szyby. Znaki zamigotały – tarcza ochronna przed alagai.
Jednak w tej ciemnej komnacie Par’chin błyszczał jaśniej niż demony. Tak jasno, że powinien oślepiać. Lecz wcale tak się nie działo. Wręcz przeciwnie, magia wyglądała wspaniale, bogata i kusząca. Jardir sięgnął po nią przez koronę, aby choć trochę uszczknąć dla siebie. Nie za wiele, bo syn Jepha mógłby wyczuć Pobieranie, najwyżej odrobinę, dość, by przyśpieszyć zdrowienie. Pasmo mocy przemknęło do Ahmanna jak smużka dymu.
Par’chin zgolił sobie brwi, ale znaki nad lewym okiem uniosły się znacząco. Jego aura się zmieniła, ujawniła jednak rozbawienie raczej niż urazę.
– A-ha. Zdobądź własną. – Nieoczekiwanie magia zawróciła i została Pobrana przez cudzoziemca.
Jardir utrzymał nieprzeniknioną twarz, chociaż wątpił, czy robiło to jakąkolwiek różnicę. Syn Jepha miał rację. Mógł czytać aurę, widzieć każde uczucie, a jego adwersarz potrafił to samo. Par’chin był spokojny i skupiony, ale nie zamierzał wyrządzić Ahmannowi krzywdy. Nie było w nim fałszu, tylko znużenie i obawa, że Jardir okaże się zbyt uparty, sztywny i nie zechce przemyśleć tego, co usłyszy.
– Powiedz mi jeszcze raz, dlaczego tu jestem, Par’chinie – zażądał Ahmann. – Jeżeli twoim celem naprawdę jest pozbycie się alagai, jak zawsze powtarzałeś, dlaczego stanąłeś przeciwko mnie? Jestem bliski spełnienia twoich marzeń.
– Nie tak bliski, jak ci się wydaje – zaprzeczył Par’chin. – A sposób, w jaki to robisz, budzi moją odrazę. Zniewoliłeś ludzi, zastraszyłeś ich i zmusiłeś do walki o ocalenie, nie obchodzi cię, za jaką cenę. Wy, Krasjanie, nosicie czerń i biel, ale świat nie jest taki prosty. Świat ma barwy, w tym całkiem sporo odcieni szarości.
– Nie jestem głupcem, Par’chinie.
– Czasami się zastanawiam – odgryzł się syn Jepha, a jego aura poświadczyła, że to prawda. Zabrzmiało to gorzko, że stary przyjaciel, którego Jardir tyle nauczył i zawsze darzył szacunkiem, ma o nim tak niskie mniemanie.
– Dlaczego zatem mnie nie zabiłeś i nie wziąłeś dla siebie włóczni i korony? Świadków naszego pojedynku wiązał honor. Moi ludzie uznaliby cię za Wybawiciela i ruszyli za tobą na Sharak Ka.
Przez spokojną aurę Par’china przetoczyła się fala irytacji.
– Nie rozumiesz – warknął. – Żaden ze mnie Wybawiciel! Z ciebie też! Wybawieniem są wszyscy ludzie jak jeden mąż, nie jeden mąż z całej ludzkości. Everam to tylko nazwa nadana idei, nie jakiś olbrzym w niebie, który walczy z mrokiem przestrzeni kosmosu.
Jardir zacisnął usta, choć zdawał sobie sprawę, że Par’chin dostrzeże w aurze rozbłysk gniewu rozpalonego bluźnierstwem. Wiele lat temu Ahmann przyrzekł, że zabije Par’china, jeśli ten jeszcze raz powie coś podobnego. W aurze przyjaciela Jardir odczytał wyzwanie.
Pokusa była, niestety, silna. Ahmann nie zdążył jeszcze sprawdzić mocy korony przeciwko Par’chinowi – z artefaktem nie był już tak bezradny, jak się mogło wydawać.
Jednak coś go powstrzymywało. W aurze ajin’pal dostrzegał coś jeszcze. Par’chin był gotów stanąć do walki, ale nad nim unosił się obraz alagai tańczących na zgliszczach świata.
Jardir bał się, że ta wizja się spełni, jeżeli obaj nie odnajdą porozumienia.
Zaczerpnął tchu, zebrał swój gniew i wypuścił go wraz z wydechem. Stojący naprzeciw Par’chin nie drgnął nawet, ale jego aura wygładziła się jak u Sharum, który opuścił włócznię.
– Jakie ma znaczenie, czy Everam to olbrzym w niebie, czy nazwa określająca honor i odwagę, które pozwalają nam stawić czoła nocy? – odezwał się wreszcie Jardir. – Jeżeli ludzkość ma działać jak jeden mąż, musi mieć przywódcę.
– Takiego demona umysłu do poprowadzenia swoich poddanych? – rzucił Par’chin, aby złapać Ahmanna w pułapkę logiczną.
– Właśnie – przytaknął Jardir. – Świat alagai zawsze był odbiciem naszego.
Par’chin skinął głową.
– Tak, w wojnie generałowie są niezbędni, ale powinni służyć swoim ludziom, nie odwrotnie.
Tym razem to Jardir uniósł brew.
– Uważasz, że nie służę swoim ludziom? Nie jestem Andrahem, który obżera się i tyje na tronie, podczas gdy jego ludzie wykrwawiają się i głodują. Na moich ziemiach nie ma głodu. Ani zbrodni. A ja osobiście wychodzę w noc, żeby zapewnić swoim poddanym bezpieczeństwo.
Par’chin roześmiał się, ochryple i drwiąco. Jardir obraziłby się, gdyby nie oburzenie widoczne w aurze starego przyjaciela.
– Właśnie dlatego to takie ważne – stwierdził Par’chin. – Ponieważ ty wierzysz w to demonie łajno! Przybyłeś na ziemie, które nie należą do ciebie, zamordowałeś tysiące mężczyzn, zgwałciłeś ich kobiety i zniewoliłeś dzieci, a jednak uważasz, że duszę masz czystą, ponieważ ich święta księga różni się odrobinę od twojej! Owszem, odganiasz od nich demony, ale kury, którym obcina się głowy, nie wzywają Wybawiciela rzeźnika, aby chronił je przed lisem.
– Sharak Ka się zbliża, Par’chinie – zauważył Jardir. – Przemieniłem te kury w sokoły. Mężczyźni z Lenna Everama chronią ich kobiety i dzieci.
– Podobnie jak mieszkańcy Zakątka – odparł Par’chin. – Ale żaden mężczyzna nie zabija innego. Żadna kobieta nie zostaje zgwałcona. Żadnego dziecka nie wyrywa się z ramion matki. Nie zmieniamy się w demony tylko po to, żeby z nimi walczyć.
– Tak właśnie o mnie myślisz? Uważasz mnie za demona?
Par’chin uśmiechnął się gorzko.
– Wiesz, jak nazywa cię mój lud?
„Demon pustyni”. Jardir słyszał to wiele razy, choć tylko mieszkańcy Zakątka ośmielali się używać tego przezwiska otwarcie. Skinął głową.
– Twój lud to głupcy, Par’chinie. Ty też, jeżeli bierzesz mnie za alagai. Może nie mordujecie i nie gwałcicie, ale też nikt z was nie dąży do zjednoczenia. Włodarze z Północy biją się o władzę i ulegają jej żądzy, podczas gdy Otchłań otwiera się przed nimi gotowa wypluć zastępy Nie. Pani demonów nie dba o waszą moralność. Nie obchodzi jej, kto jest niewinny, a kto się sprzedał. Nie obchodzą jej nawet własne alagai. Ma tylko jeden cel: zetrzeć życie z oblicza ziemi. Twój lud żyje pożyczonym czasem, Par’chinie. Pożyczonym pod zastaw dnia, w którym rozpocznie się Sharak Ka. Wtedy twoja słabość uczyni z nich pokarm Otchłani. A ty będziesz żałował, że nie masz u boku tysięcy morderców, tysięcy tysięcy, jeżeli tylu będzie potrzebnych do nadchodzącej walki.
Par’chin tylko kręcił głową ze smutkiem.
– Jesteś jak koń z przysłoniętymi oczami, Ahmannie. Dostrzegasz tylko to, co zgadza się z twoimi przekonaniami, a ignorujesz resztę. Pani demonów nie dba o nic, ponieważ ona po prostu NIE ISTNIEJE.
– Słowa nie sprawią, że to będzie rzeczywiste, Par’chinie. Słowa nie zabiją alagai ani nie sprawią, że Everam zniknie. Słowa nie zjednoczą nas na Sharak Ka, zanim będzie za późno.
– Mówisz o jedności, a nie rozumiesz znaczenia tego słowa – prychnął syn Jepha. – To, co nazywasz jednością, dla mnie jest wynaturzeniem. Niewolnictwem.
– Jedność celu, Par’chinie. Wszyscy dążący do tego samego celu. Pozbycie się demoniego rodzaju z oblicza Ala.
– Żadna to jedność, skoro jej utrzymanie zależy od jednego człowieka – zaoponował Naznaczony. – Wszyscy jesteśmy śmiertelni.
– Jedności, którą wprowadziłem, nie uda się tak łatwo odrzucić.
– Nie? – Arlen uśmiechnął się lekko. – Wiele się nauczyłem podczas mojej bytności w Lennie Everama, Ahmannie. Panowie Północy nie znaczą nic dla twoich ludzi. Ale twoi dama nie posłuchają rozkazów Jayana. Twoi Sharum nie pójdą za Asome. Żaden z wojowników nie posłucha Inevery, a Damaji pozabijają się nawzajem, gdy tylko zasiądą przy tym samym stole. Nie ma nikogo, kto mógłby zdobyć tron bez wojny domowej. Twoja bezcenna jedność zawali się szybko jak zamek z piasku.
Jardir zacisnął zęby, aż zgrzytnęły. Par’chin się nie mylił, niestety. Inevera jest sprytna i przez jakiś czas zdoła utrzymać porządek, ale nie na długo. Jej mąż musi wrócić jak najszybciej, inaczej zebrana z takim trudem armia zwróci się przeciwko sobie tuż przed rozpoczęciem Sharak Ka.
– Jeszcze nie umarłem – zauważył Jardir.
– Nie, ale nieszybko powrócisz do swoich – odparł syn Jepha.
– Jeszcze zobaczymy, Par’chinie...
Bez ostrzeżenia Jardir sięgnął przez koronę i zaczął Pobierać magię Arlena. Aura przeciwnika eksplodowała zaskoczeniem, a potem rozproszyła się, gdy Ahmann wchłonął skradzioną moc.
Magia przepłynęła przez ciało Jardira, spoiła rozerwane mięśnie i zgruchotane kości, dodała sił. Mężczyzna zwinnie pozbył się opatrunków z torsu i usztywnień na nogach. Zerwał się z posłania i rzucił na przeciwnika.
Par’chin zdołał na czas odzyskać równowagę, ale zastosował tylko obronę Sharum, nie znał sztuki walki uczonej w Sharik Hora. Jardir z łatwością się wyślizgnął i zastosował chwyt obezwładniający. Twarz Arlena poczerwieniała, gdy walczył o oddech.
Zaraz jednak mężczyzna rozwiał się jak mgła. Tak samo zrobił podczas walki nad przepaścią. Jardir stracił równowagę, ale nie upadł – przeciwnik chwycił go za rękę i nogę, po czym cisnął przez całą szerokość komnaty. Ahmann uderzył w okno tak mocno, że jego kości, choć wzmocnione magią, trzasnęły jak patyki. Tylko na szkle nie została choćby rysa.
Nad ziemią unosiła się wątła smużka magii. Jardir Pobrał ją, aby uleczyć złamania, zanim jeszcze poczuł ból.
Par’chin zniknął spod ściany i pojawił się tuż obok, ale Ahmann tym razem nie dał się nabrać na tę sztuczkę. Gdy tylko mgła zaczynała się formować, zrobił unik i wyprowadził dwa ciosy, zanim przeciwnik znowu się rozwiał.
Szarpali się tak raz po raz – Par’chin pojawiał się i znikał, zanim Jardir zdążył wyrządzić mu krzywdę, ale sam nie mógł odpowiedzieć ciosem na cios.
– Daruj sobie, Ahmannie! – zawołał Naznaczony. – Nie mamy na to czasu!
– Z tym się zgadzam. – Jardir wyprostował się i przybrał poprawną pozycję bojową. Rzucił jedynym krzesłem w przeciwnika, który przewidywalnie rozwiał się w mgłę, chociaż mógł łatwo zrobić unik.
Twoja moc czyni cię niedbałym, Par’chinie, pomyślał Ahmann, gdy rzucił się do schodów.
– Nigdzie nie pójdziesz! – warknął Naznaczony, gdy wyrysował w powietrzu run.
Jardir dostrzegł wzbierającą magię. Pędziła na niego z siłą, jaka zwaliłaby wojownika z nóg jak gigantyczny młot. Nie miał czasu na unik, więc musiał przyjąć cios. Rozluźnił się, aby zamortyzować nieuchronny upadek.
Ale uderzenie nie przyszło. Korona Kajiego rozgrzała się i błysnęła, wciągając magię. Odruchowo Ahmann również nakreślił run, aby zmienić moc w czyste uderzenie gorąca, które mogłoby obrócić w popiół tuzin drzewnych demonów.
Par’chin tylko uniósł dłoń. Pobrał magię z powrotem dla siebie. Jardir, oszołomiony gwałtownym ubytkiem mocy, mógł tylko patrzeć.
– Będziemy się tak bawić całą noc? – Par’chin rozwiał się i ucieleśnił między Ahmannem i schodami. – Nie wypuszczę cię z tej wieży.
Jardir złożył ramiona na piersi.
– Nawet ty nie zdołasz mnie tu trzymać wiecznie. Wkrótce wzejdzie słońce, a wtedy twoje demonie sztuczki i magia hora przestaną działać.
Par’chin rozłożył ręce.
– Nie będę musiał. Gdy wzejdzie słońce, zostaniesz tu z własnej woli.
Ahmann już miał się roześmiać, ale to, co zobaczył w aurze Naznaczonego, powstrzymało wybuch wesołości. Ten człowiek w to wierzył. Wierzył, że jego słowa okażą się przekonujące jak nic innego na świecie.
– Dlaczego mnie tu zamknąłeś, Par’chinie? – zapytał Jardir po raz ostatni.
– Aby przypomnieć ci, kto jest prawdziwym wrogiem – odpowiedział Par’chin z powagą. – I prosić o pomoc.
– Dlaczego miałbym ci pomóc?
– Ponieważ trzeba złapać demona umysłu i zmusić go, żeby zabrał nas do Otchłani... Pora przenieść walkę na teren alagai.