Читать книгу Druciarz Galaktyki - Philip K. Dick - Страница 5
Оглавление1
Przed nim naprawą ceramiki trudnił się jego ojciec. Dlatego i on został renowatorem ceramiki, wszelkiego rodzaju naczyń ocalałych z Dawnych Czasów, sprzed wojny, kiedy przedmioty nie zawsze wykonywano z plastiku. Ceramiczne naczynia były czymś cudownym, a on każde, które skleił, kochał i nigdy o nim nie zapominał – jego kształt, faktura i szkliwo pozostawały mu w pamięci.
Niestety, mało kto potrzebował jego pracy, jego usług. Ocalało niewiele wyrobów ceramicznych, a ich właściciele bardzo uważali, żeby się nie tłukły.
Nazywam się Joe Fernwright, pomyślał, i jestem najlepszym renowatorem ceramiki na Ziemi. Ja, Joe Fernwright, nie jestem taki jak inni.
W jego biurze leżały sterty pustych pojemników. Stalowych pojemników, w których odsyłało się nareperowane naczynia. Ale w pracowni, w tej części, gdzie Joe trzymał ceramikę do naprawy, nie było niemal nic. Warsztat od siedmiu miesięcy świecił pustkami.
Przez ten czas przychodziły mu do głowy różne rzeczy. Myślał, że powinien zająć się czym innym – pierwszą lepszą pracą, tak żeby już nie pobierać zasiłku dla kombatantów. Myślał: Z moją pracą już koniec – nie mam praktycznie żadnych klientów, bo ludzie posyłają stłuczone naczynia do naprawy w innych firmach. Myślał o samobójstwie. Kiedyś zastanawiał się nad popełnieniem poważnego przestępstwa, zabiciem kogoś wysoko postawionego w hierarchii Pokojowego Międzynarodowego Senatu Światowego. Ale co by mu z tego przyszło? Zresztą w ostatecznym rachunku, mimo że wszystko inne go ominęło, życie nie było tak całkiem bez sensu, pozostała bowiem jedna dobra rzecz. Gra.
Joe Fernwright stał na dachu swojego bloku z menażką w ręku i czekał na przybycie ekspresowego poduszkowca. Przenikał go poranny chłód, dygotał. Zaraz się pojawi, powiedział sobie. Tyle że będzie pełny. I nie zatrzyma się na przystanku – przemknie obok zatłoczony na maksa. Co tam, pomyślał, mogę się przejść.
Przyzwyczajał się do chodzenia. Podobnie jak we wszystkich innych sferach, rząd zawiódł na całej linii w dziedzinie transportu publicznego. Niech ich szlag, stwierdził Joe. A raczej, poprawił się w myślach, niech nas szlag. Przecież Joe też był cząstką planetarnego aparatu Partii, sieci, której nici przeniknęły do każdego zakątka i spowiły ich w obejmującym cały świat miłosnym uścisku śmierci.
– Ja rezygnuję – oznajmił stojący obok niego mężczyzna, któremu nerwowo drgały mięśnie ogolonych i wyperfumowanych policzków. – Zjadę szybem na ziemię i pójdę pieszo. Powodzenia życzę. – Zaczął torować sobie drogę przez ciżbę ludzi czekających na poduszkowiec. Gdy się przecisnął, tłum zlał się z powrotem w jedną masę i mężczyzny nie było już widać.
Ja też idę, zdecydował Joe. Ruszył do szybu, a za nim jeszcze kilku ponurych ludzi z przystanku.
Na ulicy stanął na popękanych, nie naprawianych płytach chodnika, zaczerpnął ze złością tchu i, na własnych nogach, podążył na północ.
Tuż nad głową Joego zawisła policyjna patrolówka.
– Idziesz zbyt wolno – poinformował go funkcjonariusz i wymierzył w niego laserowy pistolet Walters & Jones. – Nabierz szybkości, bo cię spiszę.
– Przysięgam na boga – zaczął Joe – że pójdę szybko. Tylko dajcie mi czas, żebym mógł się rozpędzić. Dopiero co ruszyłem.
Przyspieszył, dopasował tempo do kroku innych szybko przebierających nogami przechodniów – podobnych do niego szczęściarzy, którzy mieli pracę, mieli dokąd pójść w ten ponury czwartkowy ranek w pierwszych tygodniach kwietnia 2046 roku w mieście Cleveland we Wspólnotowej Republice Obywateli Ameryki Północnej. Pracę, pomyślał, albo przynajmniej coś, co pracę przypomina. Jakieś miejsce, talent, doświadczenie i, kto wie, może niebawem jakieś zlecenie od klienta.
W biurze i pracowni – w zasadzie była to jedna odgrodzona przepierzeniami klitka – miał warsztat, narzędzia, sterty pustych metalowych skrzynek, małe biurko i starożytny fotel, obity skórą bujak, który należał do dziadka, a potem do ojca. Teraz w fotelu przesiadywał on – dzień za dniem, miesiąc za miesiącem. Joe miał również jedną ceramiczną wazę, niską i pękatą, pokrytą matowobłękitną glazurą, którą nakapano na biały biskwit; natrafił na tę wazę przed wielu laty i stwierdził, że pochodzi ona z siedemnastowiecznej Japonii. Przepadał za nią. Nie została ani razu uszkodzona, nawet podczas wojny.
Usadowił się w fotelu, czując, jak ugina się tu i tam pod ciężarem znajomego ciała. Znali się z tym meblem doskonale – fotel dźwigał go całe życie. Joe wyciągnął rękę w stronę przycisku, którego wduszenie sprawiłoby, że z rury poczty pneumatycznej wysunęłaby się na biurko poranna korespondencja – wyciągnął rękę, ale nagle znieruchomiał. A jeśli nic nie ma? – pomyślał. Przecież zazwyczaj nic nie ma. Ale tym razem mogło być inaczej, jak z pałkarzem w baseballu: gdy od dłuższego czasu nie dane mu jest uderzyć piłki, mówisz: „No, teraz już przyjdzie jego kolej”, i rzeczywiście przychodzi. Joe wdusił guzik.
Wypadły trzy rachunki.
A razem z nimi przygnębiająca szara paczka rządowych pieniędzy, dzienny zasiłek. Rządowe pieniądze w postaci dziwacznych, ozdobnych i za sprawą inflacji niemal bezwartościowych kuponów handlowych. Co dzień po otrzymaniu szarego pakietu świeżo wydrukowanych pieniędzy Joe możliwie jak najszybciej jechał do GUB-u, najbliższego uniwersalnego supercentrumhandlowokomisowego, gdzie zawierał pospieszne transakcje: wymieniał banknoty, dopóki miały jeszcze jakąś wartość, na żywność, prasę, pigułki, nową koszulę – na rzeczy materialne. Wszyscy tak robili. Nie mieli wyjścia: trzymanie rządowych banknotów choćby przez dwadzieścia cztery godziny równało się ściągnięciu sobie na głowę katastrofy, wręcz samobójstwu. W ciągu dwóch dni wartość tych pieniędzy spadała mniej więcej o osiemdziesiąt procent.
Człowiek z sąsiedniego boksu zawołał do niego:
– Za zdrowie i długowieczność Prezydenta! – Rutynowe powitanie.
– Aha – odruchowo odpowiedział Joe.
Boksy, mnóstwo boksów, rząd za rzędem na kolejnych kondygnacjach… Nagle go to zaciekawiło. Ile takich klitek mieści się w tym budynku? Tysiąc? Dwa tysiące, dwa i pół? Mogę się tym dzisiaj zająć, pomyślał, popytać, ile ich poza moją się tu znajduje. Dowiem się, ilu ludzi pracuje tu ze mną… jeśli pominąć tych, którzy są na chorobowym, i zmarłych.
Ale najpierw papieros. Wyjął paczkę tytoniowych – surowo zakazanych, bo szkodziły zdrowiu oraz uzależniały – i trochę poweselał.
Jak zwykle w takiej chwili jego wzrok padł na czujnik dymu na przeciwległej ścianie. Jeden dymek, dziesięć poskredów, pomyślał. Włożył więc papierosy do kieszeni i z całej siły potarł czoło, usiłując zgłębić tkwiące w nim gdzieś głęboko pragnienie, potrzebę, która już kilkakrotnie skłoniła go do złamania prawa. Do czego tak naprawdę dążę? – zadał sobie pytanie. Czego namiastką jest wzięcie do ust papierosa? Czegoś przepastnego, uznał. Czuł pierwotny głód, nieprzepartą chęć rozwarcia paszczy, jakby miał pochłonąć wszystko dokoła. Wessać całe otoczenie.
Dlatego grał, stąd w jego życiu pojawiła się Gra.
Nacisnął czerwony guzik, podniósł słuchawkę i zaczekał, aż powolne przekaźniki zgrzytliwie połączą go z linią zewnętrzną.
– Pii – odezwał się telefon.
Na ekranie pojawiły się nieokreślone kolory i bryły. Rozmyty obraz przesłuchu na obwodach.
Z pamięci wystukał numer. Dwanaście cyfr, poczynając od trójki, która połączyła go z Moskwą.
– Tu biuro zastępcy komisarza Saxtona Gordona – oznajmił rosyjskiemu telefoniście, który przeszył go groźnym wzrokiem z miniaturowego ekranu.
– Znowu gramy, co? – burknął operator.
– Człekokształtny dwunóg nie może podtrzymać przemiany materii tylko samą mączką planktonową – powiedział Joe.
Urzędnik posłał mu spojrzenie pełne purytańskiej wzgardy, a potem połączył z Gaukiem. Ukazała się pociągła, znudzona twarz niskiego rangą radzieckiego urzędnika. Nuda błyskawicznie ustąpiła miejsca ciekawości.
– O priesławnyj witiaź – zaczął Gauk. – Dostojnyj konowod tołpy biezmozgłoj, priestupnaja…
– Tylko bez przemówień – przerwał mu zniecierpliwiony Joe. Zniecierpliwiony i gburowaty. Typowy poranny nastrój.
– Prostitie – przeprosił Gauk.
– Masz dla mnie jakiś tytuł? – spytał Joe, trzymając w pogotowiu pióro.
– Tokijski komputer translacyjny był do południa zajęty – odparł Gauk – więc przepuściłem to przez mniejszy w Kobe. Pod pewnymi względami jest on… jak by to powiedzieć?… bardziej ekscentryczny niż tokijski. – Urwał, rzucając okiem na świstek papieru. Jego miejsce pracy, podobnie jak miejsce pracy Joego, miało postać klitki, w której znajdowało się jedynie biurko, notatnik, telefon i plastikowe krzesło o prostym oparciu. – Gotowy?
– Gotowy. – Joe na próbę skrobnął piórem po papierze.
Gauk odchrząknął i przebiegł wzrokiem tekst na kartce. Na jego ściągniętej twarzy malował się lekki uśmiech – wyraz dystyngowanej pewności siebie.
– Źródłem był twój język – powiedział Gauk, potwierdzając jedną z zasad, które wspólnie wymyślili, grupka rozproszonych po całej Ziemi ludzi siedzących w mikroskopijnych biurach, zajmujących nieistotne stanowiska i niemających nic do roboty, żadnych zadań czy trudnych problemów do rozwiązania. Trapionych jedynie bolesną pustką kolektywnego społeczeństwa, wobec którego każdy na swój sposób wyrażał sprzeciw i które wszyscy postanowili okpić za pomocą Gry. – Tytuł książki – ciągnął Gauk. – Tylko tyle mogę ci podpowiedzieć.
– Znany? – zapytał Joe.
Nie odpowiedziawszy na jego pytanie, Gauk odczytał z kartki:
– „Obszerny krokodyl w towarzystwie bizmutu”.
– „Koszerny”? – zapytał Joe.
– Nie. „Obszerny”.
– „Obszerny” – powtórzył Joe z namysłem. – Przestronny, rozległy. „Krokodyl”. Jaszczur? – Zadrapnął się piórem, zbity z pantałyku. – I dostałeś to od komputera translacyjnego w Kobe? Gad – zdecydował. – Bizmut, czyli metal, symbol „Bi”. Gad wraz z metalem. Gad wraz z Bi. – Szybko to zapisał. – Gad z Bi. Aaa, Gatsby. A „obszerny” to „wielki”. – Miał już tytuł. – Wielki Gatsby F. Scotta Fitzgeralda. – Tryumfalnie podrzucił pióro.
– Dostajesz dziesięć punktów – oświadczył Gauk. Błyskawicznie podliczył. – Zrównałeś się nawet z Hirshmeyerem z Berlina i nieznacznie wyprzedziłeś Smitha z Nowego Jorku. Jeszcze raz?
– Ja też coś mam. – Joe wyciągnął z kieszeni złożoną kartkę, rozpostarł ją na biurku i odczytał: – „Męski organ motyli i resztek ryby”. – Spojrzał na Gauka pokrzepiony świadomością, że zabił mu niezłego klina – tekstem z dużego komputera translacyjnego w centrum Tokio.
– Fononim – rzucił od niechcenia Gauk. – Ciem i ości, ciemności. Jądro ciemności. Dziesięć punktów dla mnie. – Zapisał to sobie.
– „Asfalt z szychty samoluba” – warknął rozwścieczony Joe.
– Znów autorem jest „Szkapa zadowolona” – stwierdził Gauk z błogim uśmiechem. – Murzyn z załogi „Narcyza”.
– „Szkapa zadowolona”? – powtórzył zaciekawiony Joe.
– Conrad.
– Poddaję się – oznajmił Joe. Miał już dość. Gauk jak zwykle bił go na głowę w tej grze, polegającej na ponownym tłumaczeniu komputerowych przekładów na język oryginału.
– Może jeszcze? – przymilnie zapytał Gauk z obojętnym wyrazem twarzy.
– Tylko jeden tytuł – postanowił Joe.
– „Lekkomyślne wypukłości”.
– Chryste – westchnął Joe, zdezorientowany i wystraszony. Nie kojarzyło mu się to z niczym, absolutnie z niczym. – „Lekkomyślne”. Może naiwne, nierozważne. Albo płoche, wietrzne. A „wypukłości”? – Zatopił się głęboko w myślach, na modłę starożytnych Rzymian. – Wybrzuszenia. Kształty. – Nie potrafił znaleźć rozwiązania zagadki. – Piersi. Biust. – Przez chwilę medytował w ciszy niczym jogin. – Nie – stwierdził wreszcie. – Nic mi nie wychodzi. Poddaję się.
– Tak szybko? – spytał Gauk, unosząc brwi.
– Nie będę przecież siedział tu cały dzień i pocił się nad jedną zagadką.
– Wichrowe wzgórza – oznajmił Gauk.
Joe jęknął.
– Jęczysz? – zdziwił się Gauk. – Bo przepuściłeś coś, co powinieneś odgadnąć? Zmęczony jesteś, Fernwright? Nuży cię, jak nas wszystkich, wielogodzinne wysiadywanie w tej klitce z założonymi rękami? Wolałbyś siedzieć sam w ciszy i nie rozmawiać z nami? Wolałbyś sobie odpuścić? – Wyglądało na to, że Gauk naprawdę się zdenerwował; twarz mu sposępniała.
– To tylko dlatego, że zagadka była taka łatwa – mitygował się Joe. Widział jednak, że nie przekonał moskiewskiego kolegi. – No dobrze. Jestem przygnębiony. Dłużej tego nie wytrzymam. Wiesz, co mam na myśli? Wiesz. – Czekał. Upłynęła chwila, przez którą nie patrzyli na siebie i nie wymienili ani słowa. – Rozłączam się – oświadczył w końcu Joe i odjął słuchawkę od ucha.
– Zaczekaj – rzucił Gauk. – Jeszcze jeden tytuł.
– Nie – powiedział Joe.
Odłożył słuchawkę i zapatrzył się przed siebie pustym wzrokiem. Na kartce miał zapisanych jeszcze kilka łamigłówek, ale… Opuściła mnie energia, pomyślał z goryczą, zdolność oderwania się od życia bez godnej pracy i zastąpienia go banalnymi zajęciami, nawet celowo banalnymi, jak stworzona przez nas Gra. Kontakt z ludźmi, pomyślał – dzięki Grze rozbijamy skorupę naszej izolacji. Zerkamy na zewnątrz, ale co w gruncie rzeczy widzimy? Zwierciadlane odbicia siebie samych, zimnokrwiste, wątłe oblicza, nie zajęte niczym konkretnym, o ile zdołałem się zorientować. Śmierć jest blisko, gdy tak myślisz. Czuję, uznał Joe, jak bardzo blisko niej jestem. Nic mnie nie wykańcza: nie mam wroga, przeciwnika… po prostu wygasam, jak prenumerata czasopisma, miesiąc za miesiącem. Jestem zbyt wyczerpany, żeby w cokolwiek się zaangażować. Nawet jeśli oni – inni gracze – potrzebują mnie i mojego żałosnego wkładu.
Jednak gdy tak spoglądał niewidzącym wzrokiem na rozłożoną kartkę, poczuł, że zachodzi w nim jakiś niejasny proces, niczym fotosynteza. Odruchowe gromadzenie resztek sił. Pozostawione samemu sobie, na ślepo funkcjonujące biologiczne ciało dało o sobie znać. Joe pospiesznie zapisał kolejny tytuł.
Wystukał kierunkowy i uzyskał satelitarne połączenie z Japonią; dotarł do Tokio i podał numer tamtejszego komputera translacyjnego. Ze zdobytą podczas długiej praktyki wprawą ominął chmarę komputerów pomocniczych i skontaktował się bezpośrednio z tą wielką, zgrzytliwą i dudniącą maszyną.
– Przekaz głosowy – oznajmił.
Ociężały komputer GX9 przestawił się z odbioru wizualnego na głosowy.
– Zboże jest zielone – rzucił Joe, włączając rejestrator telefonu.
Komputer błyskawicznie podał japoński odpowiednik.
– Dziękuję, wychodzę – powiedział Joe i się rozłączył. Następnie zadzwonił do komputera translacyjnego w Waszyngtonie. Przewinął taśmę rejestratora w telefonie i odtworzył japońskie słowa – ponownie w formie głosowej – dla segmentu komputera, który miał je przetłumaczyć na angielski.
– Banał jest niedoświadczony – odezwał się komputer.
– Proszę? – Joe parsknął śmiechem. – Proszę powtórzyć.
– Banał jest niedoświadczony – powiedział komputer z wręcz boską godnością i cierpliwością.
– Czy to dokładny przekład? – spytał Joe.
– Banał jest…
– W porządku – przerwał Joe. – Rozłączam się.
Odłożył słuchawkę i szeroko się uśmiechnął; poczuł ożywczy przypływ energii rozbudzonej ludzką wesołością.
Siedział przez chwilę niepewny i niezdecydowany, aż wreszcie zadzwonił do starego dobrego Smitha z Nowego Jorku.
– Biuro Dostaw i Zaopatrzenia, skrzydło siódme – przemówił Smith; na niewielkim szarym ekranie pojawiła się jego znękana nudą twarz przypominająca pysk psa gończego. – A, cześć, Fernwright. Masz coś dla mnie?
– Coś prościutkiego. „Banał jest…”
– Posłuchaj najpierw mojego – wszedł mu w słowo Smith. – Ja pierwszy, pozwól mi, Joe, to bomba. Nigdy nie zgadniesz. – Odczytał szybko, co chwila się zacinając: – „Bagniste uporczywości”.
– Nie.
– Co nie? – Smith uniósł wzrok, marszcząc czoło. – Nawet nie spróbowałeś, tylko tam sobie siedzisz. Dam ci czas. Zasady mówią o pięciu minutach, więc masz pięć minut.
– Rezygnuję – powiedział Joe.
– Z czego? Z Gry? Przecież zaszedłeś tak wysoko!
– Rezygnuję z pracy. Chcę opuścić ten obszar roboczy i zlikwidować telefon. Nie będzie mnie tutaj; nie będę mógł grać. – Zaczerpnął głęboko tchu i dodał: – Odłożyłem sześćdziesiąt pięć ćwierćdolarówek. Sprzed wojny. Zajęło mi to dwa lata.
– Monety? – Smith wybałuszył oczy. – Metalowe pieniądze?
– Trzymam je w azbestowym woreczku pod grzejnikiem w moim pokoju mieszkalnym. – Zajrzę tam dzisiaj, dodał Joe w myślach. – Na mojej ulicy, przy skrzyżowaniu, stoi budka telefoniczna – oznajmił Smithowi. Ciekawe, pomyślał, czy wystarczy mi tych monet. Podobno Pan Praca niewiele daje; albo, ujmując to od innej strony, dużo kosztuje. Ale sześćdziesiąt pięć ćwierćdolarówek to aż nadto. Tyle samo co… musiał przeliczyć w notesiku. – Dziesięć milionów dolarów w kuponach handlowych – poinformował Smitha. – Według kursu z dzisiejszej gazety porannej… czyli kursu urzędowego.
Po chwili męczącej ciszy Smith bąknął:
– Rozumiem. Cóż, życzę powodzenia. Za swoje oszczędności wydobędziesz z niego jakieś dwadzieścia słów. Może dwa zdania: „Jedź do Bostonu. Pytaj o…”, a potem się rozłączy i zatrzaśnie wlot. Pojemnik na monety zagrzechocze; twoje ćwierćdolarówki powędrują labiryntem rur, toczone hydraulicznym ciśnieniem do centrali Pana Pracy w Oslo. – Otarł nos niczym uczniak, który aż się posmarkał od wkuwania na pamięć. – Zazdroszczę ci, Fernwright. Możliwe, że te dwa zdania od niego wystarczą. Kiedyś poprosiłem go o pomoc. Dałem mu pięćdziesiąt ćwierćdolarówek. „Jedź do Bostonu – powiedział. – Pytaj o…”, i się rozłączył, a ja odniosłem wrażenie, że zrobił to z radością, jakby moje monety sprawiły mu przyjemność, przyjemność, jaką może odczuwać takie pseudożycie. Ale powinieneś spróbować.
– Tak jest – ze stoickim spokojem odparł Joe.
– Gdy wykorzysta wszystkie monety… – zaczął Smith.
– Wiem, o co ci chodzi – przerwał mu Joe; głos miał chrapliwy.
– Żadne błagania…
– W porządku.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Żadne błagania – odezwał się w końcu Smith – nic na świecie nie zmusi tej przeklętej maszyny, by wykrztusiła choćby jeszcze jedno słowo.
– Hmm – mruknął Joe. Chciał, by zabrzmiało to beztrosko, ale słowa Smitha wywarły na nim wrażenie; poczuł, jak gaśnie w nim zapał. Przebiegł go dreszcz, mroźny powiew strachu. Zwiastun fiaska, pomyślał. Przerwana w połowie wiadomość od Pana Pracy, a potem, jak mówi Smith – krach. Rozłączający się Pan Praca to archetypowe oblicze z czarnego żelaza, starego żelaza z przedpotopowych czasów. Archetypowa odprawa. Jeśli możliwa jest nadprzyrodzona głuchota, to mamy z nią do czynienia, gdy kończą się monety, które dajemy Panu Pracy.
– Mogę ci szybko przeczytać – zaczął Smith – jeszcze jeden tytuł, który przygotowałem? Przeszedł przez komputer z Namanganu. Słuchaj. – Jego klasyczne smukłe palce gorączkowo przebiegły po złożonej kartce papieru. – „Chałupnik urzędu hipotecznego”. Sławny film z lat…
– Lombardzista – beznamiętnie odparł Joe.
– Tak! Trafiłeś w sedno, Fernwright, po prostu w dziesiątkę. Jeszcze jeden? Nie odkładaj słuchawki! Mam tu coś naprawdę super.
– Skontaktuj się z Hirshmeyerem z Berlina – poradził Joe i przerwał połączenie.
Umieram, pomyślał.
Gdy tak siedział na tym staroświeckim wytartym fotelu, zobaczył jak przez mgłę, że pali się czerwone światełko poczty pneumatycznej, które musiało się włączyć w ciągu ostatnich kilku minut. Dziwne, pomyślał. Następna pora doręczania poczty jest dopiero o pierwszej piętnaście po południu. Przesyłka ekspresowa? – pomyślał i nacisnął guzik.
Wytoczył się jakiś list. Przesyłka ekspresowa.
Otworzył ją. W środku znalazł niewielką kartkę. Zapisano na niej:
Potrzebuję cię, naprawiaczu. Zapłacę.
Bez podpisu. Bez adresu nadawcy. O boże, pomyślał Joe, to coś naprawdę wielkiego. Czuję to.
Ostrożnie przesunął fotel, żeby usiąść twarzą do czerwonego światełka poczty. Był gotów czekać. Aż nadejdzie kolejny list, postanowił. Chyba że wcześniej umrę z głodu. Ale już nie mam ochoty umierać, pomyślał z goryczą. Chcę żyć. I czekać. I czekać.
Czekał.