Читать книгу Powiem ci coś - Piotr Adamczyk - Страница 3
Powiem ci coś
Оглавление96.82
– W porządku?
– Nie. W porządku jest bardzo daleko stąd.
96.83
Miłość, cóż to jest miłość; wszyscy o niej tyle mówią, że aż sprawdziłem w Wikipedii, a tam napisane jest: „Miłość – wieś w Polsce położona w województwie śląskim, w powiecie myszkowskim, w gminie Koziegłowy. W latach 1975–1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa częstochowskiego”.
I tyle. Po prostu wioska, a gadania co najmniej jak o metropolii.
96.84
W domu po przeciwnej stronie ulicy nikt nie mieszka. Stara przedwojenna willa z kariatydami podtrzymującymi balkon. Chodnik zasłany jest liśćmi i połamanymi gałęziami, ze skrzynki pocztowej wysypują się druki reklam. Rolety okienne opuszczone są tak długo, że na styku z parapetem zdążył pojawić się mech. Wieczorem jednak zobaczyłem przy furtce dostawcę pizzy. Podjechał na skuterze, nacisnął dzwonek, a gdy nie było żadnej reakcji, sprawdził druk zamówienia i wyjął telefon. Rozmawiał przez kilkanaście sekund, wsiadł na skuter, minął narożną posesję i skręcił w stronę parku, aleją dojeżdżając do drugiej strony domu, gdzie kiedyś znajdowało się wejście dla służby. Tam na chwilę mrok rozjaśniło światło wypuszczone z otwartych drzwi, pojawiły się dwa cienie, po czym znów nastąpiła ciemność, jak to w domu, w którym nikt od dawna nie mieszka.
96.85
Powiem ci coś. Czasami jest tak, że spotykasz kogoś przez przypadek, ledwie muśniesz go dłonią i potem o tym krótkim dotyku nie możesz zapomnieć, czujesz na opuszkach palców tęsknotę taką, jaką byś czuła całym ciałem, więc przypominasz sobie tę sekundę na dziesiątki sposobów, w myślach odtwarzasz krótki gest po wielokroć, zupełnie jakby to były zastygłe kadry w filmach animowanych, którym suma martwych punktów nadaje życie.
96.86
Nie lubię końca lata, żal mi kolorów, ciepła, liści – opadają, suche po tegorocznych upałach. Jeszcze wczoraj park na Julianowie pachniał nimi jak wielka herbaciarnia pod gołym niebem. Dziś o świcie wychodzę z psem – wszędzie leży szron. Lekko trzeszczy drobinami lodu. Jak półprzezroczyste miraże unoszą się nad stawem smugi mgły. Udają watę cukrową dla kaczek. Te zdezorientowane płyną między nimi, patrzą, jak Pan Bóg pije mrożoną herbatę przez słomkę.
Jesień – niby kolorowo, ale sny mi wyblakły bez ciebie.
96.87
W nocy znów widziałem tego dostawcę pizzy. Tym razem nie zatrzymał się przy froncie opuszczonego domu, od razu pojechał ku wejściu od parku, między pniami drzew migotało białe światełko skutera. Z ciekawości wybrałem się na spacer i zobaczyłem, że od strony parku rolety także są zasunięte.
Noc to sytuacja niejasna.
Patrzę w okno,
mleczną drogą idą czarne koty.
00.01
Porwanie
Zmierzchało. Mężczyzna w czarnym bmw z uwagą przyglądał się kobiecie wychodzącej z dworca.
– Wydaje mi się, że kilka minut temu już ją tu widziałem – rzucił przez ramię do kolegi siedzącego z tyłu.
Tamten ostrożnie wyjrzał przez okno.
– Niezła jest – powiedział.
Wysoka, zgrabna. Szerokie biodra uwypukliła dżinsowymi szortami, przewiązanymi w wąskiej talii złotym paskiem. Złoty kolor miały również jej buty na wysokim obcasie oraz płaska torebka wisząca na błyszczącym łańcuszku. Długie nogi, falujące blond włosy, głęboki dekolt.
– Ma czym oddychać – jęknął z podziwem kierowca bmw. – Moim zdaniem osiemdziesiąt D.
– Pewnie silikon – prychnął kompan z tyłu. – Nie lubię tego wynalazku.
– Masz rację. Silikon dobry jest do uszczelniania kabiny prysznicowej. Powinien być w tubce, a nie w kobiecie.
Zarechotali.
Podeszła bliżej. Mogła mieć dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Duże zmysłowe usta mocno podkreśliła czerwoną szminką. Czarny makijaż położyła niemal na całych powiekach, z wyjątkiem wewnętrznych kącików oczu obrysowanych srebrnym kolorem.
– Lalunia – gwizdnął z podziwem ten z tyłu.
– I na kilometr widać, że bez stanika.
To nie był kilometr, najwyżej pięć metrów. Po chwili – cztery, trzy, dwa.
– Sama się prosi – orzekł mężczyzna siedzący za kierownicą.
Mimo późnej pory i zupełnej pustki panującej już przed dworcem Łódź Kaliska kobieta nieroztropnie zbliżała się do czarnego samochodu.
Kierowca uchylił szybę.
– Podwieźć panią?
Spojrzała niezdecydowana na mężczyznę siedzącego z tyłu.
– Chłopak miał po mnie przyjechać, ale coś go nie ma – wyjaśniła. – Chyba pojadę taksówką.
– Ja jestem taksówkarzem – uspokoił ją kierowca bmw. – Ale dziś już po pracy. A ten z tyłu to szwagier. Podrzucimy panią. Jak ma pani na imię? Może Magda? Znałem jedną Magdę, podobna była do pani.
– Lena.
– O, moja żona też tak ma. To serdecznie zapraszam.
– No nie wiem – wahała się jeszcze.
– Przesiądę się do przodu, żeby była pani spokojniejsza – zaproponował siedzący z tyłu mężczyzna. Wysiadał z wozu i gestem ręki zaprosił dziewczynę do środka.
– Chyba nie powinnam – powiedziała.
Słowa te padły bez przekonania, ale stojący na chodniku mężczyzna nie czekał na ostateczną decyzję. Objął kobietę ramieniem, tak jakby dobrze się znali, i coś jej szeptał do ucha. Potem pchnął na tylne siedzenie auta, wsiadł za nią i zatrzasnął drzwiczki. Bmw cicho ruszyło z miejsca, początkowo bez świateł, by nie zwrócić niczyjej uwagi. Jeszcze wyciągnęła rękę w kierunku klamki, ale kierowca był szybszy. Krótki metaliczny odgłos przesuwającej się zapadki świadczył o tym, że właśnie nacisnął przycisk ryglujący drzwi od wewnątrz.
96.88
Niby wszyscy składamy się z takich samych atomów, ale niektórzy mają wredniejsze.
96.89
Minął rok, odkąd przeniosłem się z redakcji Fun TV do Era TV – zdecydowanie bardziej odpowiada mi format tej drugiej, czasy takie, że nie zawsze jest człowiekowi do śmiechu, zwłaszcza gdy wiadomości telewizyjne przypominają kabarety. Jak same nazwy wskazują, ta pierwsza stacja nadaje programy poświęcone zabawie, a druga zjawiskom naszej ery. Mam tam swój kącik literacki, co tydzień przygotowuję epizod powieści w odcinkach. To pastisz kryminału, akcja toczy się w Łodzi i jest prezentowana też na łamach „Expressu Ilustrowanego”, najpopularniejszego dziennika w regionie.
96.90
Gdy przejeżdżałem koło dworca, dostrzegłem czarne bmw zatrzymujące się przy młodej kobiecie. Zgrabna, szczupła blondynka. Kocia miękkość w ruchach. Ktoś uchylił drzwi, coś powiedział, kobieta odwróciła się i odeszła szybkim krokiem. Ale potem wróciła, wsiadła do samochodu i zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Samochód szybko odjechał, a wtedy z ukrycia w ślad za nim ruszył motocyklista w czarnej kurtce ze skóry i czarnym kasku.
96.91
Wczoraj na spotkaniu autorskim pewien bardzo młody człowiek zapytał mnie, jak można zdobyć kobietę. Bo się zakochał, a ona nie. Wiem, jak można zdobyć żółty czepek albo prawo jazdy, ale kobietę?
Znam tylko dwa sposoby.
1. Przez zasiedzenie.
2. W niewyjaśniony sposób.
Ad 1. Jest takie osobliwe prawo, które pozwala na zdobycie mieszkania przez zasiedzenie. Potrzebny jest do tego przede wszystkim upływ czasu. Wprowadzasz się i mieszkasz tak długo, aż wszyscy się przyzwyczają, łącznie z urzędem meldunkowym. Wydaje mi się, że podobnie bywa z kobietami. Pamiętam, że przed drzwiami mieszkania swojej pierwszej dziewczyny dzień w dzień siadałem na schodach, aż pół roku później wpuściła mnie do środka. Nadal przychodziłem codziennie, przynosiłem pieczywo na śniadanie i przez kolejne pół roku grzecznie siadałem przy stole. Przez trzecie pół roku czytałem jej na noc, siedząc przy łóżku. W końcu poddała się i pewnego wieczoru uchyliła kołdrę. I tak, po półtora roku, zdobyłem ją przez zasiedzenie.
Ad 2. Swoje następne kobiety zdobyłem w niewyjaśniony sposób. Do dziś mianowicie nie potrafię wyjaśnić, jak mi się to udało.
96.92
Nie mogę zasnąć, coś we mnie tyka.
Chodzi we mnie zegar nakręcony na ciebie.
00.02
Żelazna klatka
Dziewczyna wcisnęła się w kąt tylnego siedzenia.
– Wypuśćcie mnie! – krzyknęła.
– Śliczna Leno, nie drzyj się, a wszystko będzie dobrze – syknął mężczyzna z fotelu pasażera. – Bo inaczej…
Sięgnął do płaszcza po nóż sprężynowy. Szczęknęło wyciągnięte ostrze.
Czarne bmw powoli wyjechało spod dworca Łódź Kaliska i skręciło w aleję Włókniarzy. Kierowca spojrzał we wsteczne lusterko.
– Ktoś za nami jedzie – rzucił przez ramię.
Dziewczyna nacisnęła guzik otwierający okno. Bezskutecznie. Było zablokowane przez kierowcę razem z drzwiami.
Mężczyzna siedzący obok kierowcy odwrócił się i złapał ją za nadgarstek.
– To boli! – jęknęła.
– Nie rób głupot, bo cię potnę – zagroził. – Chcesz się przekonać?
– Czego ode mnie chcecie? – zapytała drżącym głosem.
– Uległości i współpracy – wyjaśnił kierowca. – Wyobraź sobie, że my jesteśmy Rosją, a ty Ukrainą. I albo przejdziesz do nas dobrowolnie, albo cię weźmiemy siłą. Taką reprezentujemy ogólnonarodową politykę.
Ukryła twarz w dłoniach.
– Ja nie interesuję się polityką…
– I nawet ani prezydent Trump, ani jego poprzednik Barack Obama ci nie pomogą – wtrącił jego towarzysz. – Swoją drogą, co to za imię dla prezydenta? To tak jakby nasz nazywał się Szopa.
Zarechotali.
Kierowca ponownie spojrzał we wsteczne lusterko.
– No mówię ci, że ktoś za nami jedzie – powtórzył, tym razem z niepokojem.
Kobieta odwróciła głowę.
– To twój chłopak? – zapytał siedzący przy niej mężczyzna.
– Nie. Nie, nie, nie znam go – odpowiedziała pośpiesznie.
Jakoś zbyt pośpiesznie.
– Zwolnię, zobaczymy – powiedział kierowca, sięgając jednocześnie pod fotel. Błysnęła maczeta.
Skręcili w kierunku ulicy Drewnowskiej. Samochód jadący za nimi zniknął. Minął ich motocyklista. Na chwilę zwolnił i mężczyźni mieli wrażenie, że zagląda do wnętrza samochodu. Ale może im się wydawało.
Po kilku minutach czarne bmw minęło park na Julianowie i skręciło w ciche i spokojne uliczki osiedla. Mijała północ. Tylko w nielicznych oknach paliły się światła. Samochód podjechał pod okazałą willę, która od lat wyglądała na opuszczoną. Skrzydła automatycznie otwieranej bramy uchyliły się bezszelestnie. Zniknęli w podziemnym garażu. Nikt z trójki pasażerów nie zauważył samotnego motocyklisty, który na chwilę zatrzymał się przy bramie, zrobił kilka zdjęć, po czym odjechał. W domu naprzeciwko ktoś opuścił żaluzje, jakby nic nie chciał widzieć.
96.93
Konkurencyjna Toya TV zaprosiła mnie na talk-show o miłości. Na początku szło sprawnie. Miła charakteryzatorka, sympatycznie nastawiona publiczność. Prowadzący czyta mój biogram, opowiada, jakim to byłem przez lata popularnym aktorem, przedstawia tytuły napisanych przeze mnie powieści, a potem pyta o mechanizm powstawania uczuć. Tłumaczę więc, że ludziom się wydaje, że miłość przychodzi nie wiadomo skąd, że dana jest nam raz na zawsze jak bonus w supermarkecie. I z takiego myślenia potem się biorą kłopoty. Jeśli miłość przychodzi nie wiadomo skąd, to później odchodzi nie wiadomo dokąd. Często jest tak: spotyka się dwoje ludzi, oboje mają różowe okulary. Ona ogląda wyłącznie komedie romantyczne? On myśli: słodka jak mała dziewczynka. On kupuje najtańsze kwiaty? Ona myśli: dobrze, widać, że jest oszczędny. W fazie fascynacji nie warto zakochanym mówić, że są ślepi, bo są także głusi. Publiczność słucha z zainteresowaniem, bryluję:
– Ślepa miłość powstaje wtedy, gdy Amor nie trafia strzałą w serce, lecz w oko.
Prowadzący wstaje z kanapy i przerywając mi, pyta:
– A czy pan jest szczęśliwy?
– Oczywiście! – odpowiadam z uśmiechem.
– A pana była żona?
Co za pytanie? Dlaczego Magdalena miałaby nie być szczęśliwa?
– Sądzę, że tak – odpowiadam ostrożnie. – Mam nadzieję, że jest szczęśliwa.
– Ale ja pytam o to, czy była szczęśliwa z panem.
– A dlaczego mnie pan o to pyta?
– Bo skoro jest pan takim znawcą kobiet, to dlaczego odeszła do innego mężczyzny?
– Nie wiem – mówię, czując zbliżającą się złość. – To ją powinniście zapytać.
Prowadzący robi efektowną pauzę i zwraca się w stronę kamer.
– A teraz niespodzianka! – podnosi teatralnie głos i ręką wskazuje wejście. – Witamy byłą żonę naszego gościa.
Wchodzi Magdalena. Urocza jak zawsze, uśmiechnięta. Lekko pokonuje dwa schodki i siada na brzegu kanapy, splatając nogi w kostkach.
– Czy pani jest rzeczywiście szczęśliwa?
– Jestem – uśmiecha się szeroko.
– A co jest głównym powodem pani szczęścia?
– Mój związek.
– A z tym panem, poprzednim swoim mężem, też pani była szczęśliwa?
Czuję się jak na sądzie ostatecznym, a nawet gorzej, bo tam przynajmniej nie ma kamer i telewizja nie transmituje grzechów.
Cisza. Cisza jak makiem zasiał. Tak się mówi, ale nie wiem, jak to jest, nigdy nie siałem maku. Czuję, jak krople potu spływają mi po twarzy; kamera robi zbliżenie i widzą to miliony telewidzów.
– Tak, byłam bardzo szczęśliwa – mówi Magdalena spokojnym głosem.
– Czy aby na pewno?
Wszyscy widzą – kamera pokazuje to bardzo dokładnie – jak wielka kropla potu zawisa na moim czole. Wydaje mi się, że już słyszę łoskot, z jakim spada.
Widzi to tylko Magdalena.
– Lęk jest sposobem otwarcia drzwi dla zła – mówi nieoczekiwanie zupełnie nieswoim głosem.
96.94
Magdalena uważała, że niczego nie należy naprawiać. Jak coś się zepsuło, to się zreperuje. Dotyczyło to zarówno kranu w łazience, jak i związków między ludźmi. Rzeczywiście, krany w naszym domu naprawiały się same. Podobnie jak zepsute zamki w drzwiach i przepalone żarówki. Te ostatnie trzeba było po prostu zamienić miejscami. Raz nawet sama wstawiła się wybita szyba. Magdalena twierdziła, że nasz związek też z czasem sam się naprawi. Być może miała rację. Może właśnie się naprawia. Na razie jednak znudziło jej się na to czekać, więc rok temu przeprowadziła się do faceta młodszego o pięć lat, a ode mnie o piętnaście. Kult młodości, normalna sprawa. Chrystus też miał tylko trzydzieści trzy lata.
96.95
To cudowne, że człowiek ma zdolność do regeneracji. Wątroba odbudowuje nam się co sześć tygodni, skóra co miesiąc, kości co trzy miesiące, krew co cztery miesiące, DNA co pół roku, a mózg co rok. Nikt jednak nie wie, jak długo odbudowują się nam zakochane serca.
00.03
Kolekcjoner
Dwie dziewczyny zamknięte były w klatce, którą zespawano z metalowych prętów i ustawiono pod ścianą podziemnego garażu. Mogły mieć najwyżej po osiemnaście lat. Obie brudne, posiniaczone, w porozdzieranych ubraniach. Siedziały na kocu, blisko siebie, wzajemnie grzejąc się ciepłem ciał. Skuliły się, widząc samochód wjeżdżający do garażu. Dziewczyna siedząca na tylnym siedzeniu auta się wzdrygnęła.
– Boże – szepnęła.
Mężczyzna obok niej uśmiechnął się zadowolony.
– Lena, jak nie będziesz grzeczna, też tam wylądujesz – powiedział.
– Będę… – wydusiła z trudem.
– Dla mężczyzny kobieta grzeczna to kobieta grzeszna – zarechotał mężczyzna. – Wystarczy jedną literę zmienić, a taka różnica.
Był w dobrym humorze. Coś sobie gwizdał. Potem kazał wysiąść z samochodu. Zabrał torebkę, buty i pasek. – Wysokie obcasy są niebezpieczne – wyjaśnił. – Mieliśmy tu jedną taką, która o mało mnie nie zabiła.
Pokazał bliznę na lewej skroni i ślady po szwach. Podszedł do metalowego regału stojącego nieopodal klatki. Chwilę szukał na nim miejsca, po czym postawił buty na najwyższej półce.
– To moja kolekcja – pochwalił się. – Powoli brakuje już miejsca.
Półki były pełne damskich butów. Ustawiono je parami, równo, jedna obok drugiej. Większość czerwonych. Sporo czarnych i białych. Kilka zielonych. Mężczyzna delikatnie przejechał dłonią po ich czubkach.
– Nie lubimy kobiet w zielonych butach, prawda? – zapytał jakby w głąb siebie. – One chyba wierzą, że zielony to kolor nadziei, bo najdłużej odmawiają współpracy. Dlatego nie porywamy już tych w zielonych butach. Zabawne, przyznasz, koteczku?
Zwrócił się do kobiety, która z osłupieniem patrzyła na jego koszmarną kolekcję. Znów złapał ją za gardło.
– Do klatki czy do pokoju? – wycedził przez zęby.
– Puśćcie mnie, proszę!
– Do klatki?
– Nie chcę do klatki… – jęknęła dziewczyna.
Pchnął ją na schody prowadzące w głąb domu. Przewróciła się. Kazał wstać i iść na górę. Minęli kilka pomieszczeń. Zza niektórych drzwi słychać było jakieś głosy, zza innych tylko muzykę. Otworzył ostatnie w korytarzu i wepchnął kobietę do środka. Usłyszała tylko przekręcany w zamku klucz i odgłos oddalających się kroków. Została sama w ciemnym pomieszczeniu.
Drżącymi rękami odpięła haftkę ukrytą pod szeroką szlufką dżinsowych spodenek. Wyciągnęła mały podłużny przedmiot. Delikatnie przesunęła paznokciem włącznik. Mikroskopijna dioda zamrugała na zielono. Lena zbliżyła przedmiot do ust.
– Już jestem – szepnęła jakby z ulgą, chociaż niemożliwe, by jakakolwiek inna kobieta chciałaby być w tym miejscu.
96.96
W teorii liczby są bezwzględne, w życiu – ludzie.
96.97
Przypomina mi się rozwód z Magdaleną. Jej nowy mężczyzna czeka w korytarzu pachnący hugo bossem, w garniturze z naszywką „Hugo Boss” na rękawie; nie wiem, może to był sam Hugo Boss, skoro taki podpisany. Od tej pory nie cierpię Hugo Bossa. Na sali rozpraw jej adwokat dwoi się i troi, żeby sprawy nie przeciągać, po czym w nagłym przypływie natchnienia mówi tak:
– Wysoki sądzie, w tym przypadku rozkład pożycia małżeńskiego osiągnął już ten stopień, że moja klientka nie ma swojego męża nawet wśród znajomych na Facebooku.
Na tej samej rozprawie dostaliśmy rozwód.
Miłość to produkt o krótkim terminie ważności.
96.98
Głowę mam pełną niepotrzebnych tęsknot. Pod pewnymi względami człowiek jest gorzej wymyślony niż pierwszy lepszy laptop – ten ma przynajmniej kosz na śmieci w rogu pulpitu. Też chciałbym mieć w głowie takie miejsce, do którego mógłbym bezpowrotnie wrzucić wszystkie niepotrzebne myśli.
Mądrość zaczyna się wtedy, gdy nie tracisz nadziei, ale pozbywasz się złudzeń.
96.99
Z okna widzę opuszczone rolety domu naprzeciwko. Wczoraj pod bramę podjechał motocyklista. Zajrzał do skrzynki na listy, jakby sprawdzając, czy ktoś w ogóle ją opróżnia. Ubrany był tak samo jak ten, którego widziałem kilka dni temu przed dworcem. Czarna kurtka ze skóry, czarny kask. Myślę o tamtej kobiecie, która wsiadła do czarnego bmw. Co usłyszała? Co odpowiedziała? I kim jest ten motocyklista? Czego szuka naprzeciw mojego domu?
00.04
Handlarze kobiet
Miała na imię Marysia, ale uwielbiała Louisa Armstronga, więc mówili na nią Mary Jazz. Jęknęła ze zgrozą, spoglądając na leżące przed nią wydanie „Expressu Ilustrowanego”. Gazeta opisywała balangę w łódzkim komisariacie. Zdjęcia nie pozostawiały wątpliwości. Alkohol, rozochoceni funkcjonariusze w erotycznych pozach, kobiety.
– Szef będzie wściekły – rzuciła do koleżanki siedzącej za biurkiem.
– Obawiam się, że pani komisarz też się dostanie – odparła dziewczyna, odruchowo zapinając pod szyją guzik policyjnej koszuli.
– Mnie? A niby za co? – zdziwiła się Mary Jazz.
– Za cokolwiek. Wszystkim się dziś dostaje. Ja oberwałam za odpięte guziki.
– To niech tu założą klimatyzację.
Drzwi otworzyły się z impetem. Pojawiła się w nich twarz młodego aspiranta.
– Ratuj się, kto może! – zawołał. – Inspektor Groch idzie!
Po chwili do pokoju wszedł wysoki, zwalisty mężczyzna.
– Co jest, do ciężkiej nędzy!? Co tu się dzieje? – krzyknął wzburzony.
Mary Jazz spojrzała na leżącą przed nią gazetę.
– To przecież nie nasz komisariat, panie inspektorze, to ten przy Wysokiej – próbowała tłumaczyć.
– Jakie to ma znaczenie? – warknął Groch. – Komendant jest wściekły i wszystkich się czepia. Awans może mu przejść koło nosa. Mnie się dostało dziś za ciebie!
– Dlaczego za mnie? Przecież ja nic nie zrobiłam. – Mary Jazz bezradnie rozłożyła ręce.
– No właśnie. Sam bym tego lepiej nie ujął! Nie wiem, po co przysłali cię z komendy głównej. Od pół roku prowadzisz śledztwo w sprawie tych kobiet i nic! Jaj nie masz! Facet już dawno by sobie poradził!
Mary przygryzła wargi. Sporo pracy ją kosztowało, by powierzono jej w końcu to śledztwo. Handel kobietami na międzynarodową skalę. Z Rosji, Ukrainy i Białorusi młode dziewczyny trafiały do klubów nocnych i agencji towarzyskich w całym kraju. Potem te najlepsze przerzucano dalej – do Hamburga, Berlina, Amsterdamu. Zdaniem Interpolu kilka tropów prowadziło do Łodzi. Mary Jazz marzyła o pracy w Interpolu. Gdyby wszystko poszło tak, jak sobie planowała, mogłaby ją dostać dzięki temu śledztwu.
– Chyba pan inspektor nie przeczytał mojego raportu – powiedziała drżącym z wściekłości głosem. – Normalnemu człowiekowi do czytania nie trzeba jaj, wystarczą oczy. Ale nie wiem, czy tak samo jest w przypadku facetów.
Groch spojrzał na nią, zdumiony bezczelnością wypowiedzi. Chciał coś odpowiedzieć, ale poza brzydkimi wyrazami rzadko mu coś przychodziło do głowy. Ugryzł się w język. Pomyślał, że tym razem odpuści. Przez tę balangę na komisariacie atmosfera wśród policjantów zrobiła się nerwowa. Jeszcze by mu tego brakowało, żeby smarkula poleciała do komendanta ze skargą, że niby traktuje ją w seksistowski sposób. To modne – uskarżać się na molestowanie w pracy lub seksizm. Teraz zachowa spokój, ale zemści się inaczej.
– Za pół godziny czekam na ciebie w swoim gabinecie – powiedział ostrym tonem i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Ze złości tak mocno, że znad framugi wypadł gwoździk, na którym wisiał krzyżyk poświęcony jeszcze za czasów papieża Polaka.
97.00
Na studiach moim marzeniem był motocykl. Wyobrażałem sobie, jak pędzę nim przez polne drogi, zostawiając smugę piaskowego kurzu, a na tylnym siedzeniu przytula się mocno do moich pleców blondynka. Blondynki najlepiej wyglądają na motorach, zwłaszcza wtedy, gdy wiatr rozwiewa ich długie włosy. Ale jak to z marzeniami bywa – skończyło się na rowerze.
Czasami na ramie podwoziłem Marysię Jezus. Miała takie dwa imiona, bo jej ojciec pochodził z Hiszpanii, a tam Jezus to bardzo popularne imię, chłopcy często otrzymują je na pierwsze, a dziewczynki na drugie. Była blondynką, więc kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić, wiedziałem już, że marzenia spełniają się na raty. Wprawdzie wciąż nie miałem motocykla, ale miałem już blondynkę, którą wiozłem rowerem. Czyli byłem w pół drogi do realizacji marzeń.
Mężczyzn, którzy nie wiedzą, warto ostrzec, że takie podwożenie dziewczyny może być dla kawalera bardzo niebezpieczne. Dziewczyna siedzi przed tobą, oboje trzymacie dłonie na kierownicy, co i rusz dotykasz jej rąk przedramieniem. Choćbyś nie chciał. No, wiadomo, że byś chciał, ale trzeba przecież zachować fason i pozory. Jednak przy braniu zakrętów nie da się nie dotknąć. A jak pomimo rozumu chcesz dotykać z własnej woli i świadomie, to robisz to na swoją odpowiedzialność. Z takiego małego dotykania od razu chce ci się dotykać coraz więcej i więcej. Dotykanie kobiet jest uzależniające bardziej niż narkotyki albo alkohol. W dodatku cały czas masz twarz tuż przy jej włosach i nie możesz się nadziwić, jak one pięknie pachną. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że włosy kobiet pachną tak pięknie. Albo jak łąka, albo jak owoce rozgrzane słońcem, albo – w ostateczności – jak kisiel żurawinowy. Zawsze jest to zapach ujmujący i na tyle ulotny, że wciąż go za mało. Wciąż się za nim tęskni. Dlatego tak bardzo niebezpieczne jest podwożenie dziewczyn na rowerze.
97.01
Miłość. Wyszła z domu i nie wróciła.
Ktokolwiek wie o losie zaginionej, proszony jest.
97.02
W warzywniaku starsza pani wybiera jabłka. Powoli, starannie, każdemu przyglądając się z uwagą. Wzięła cztery, po chwili, z wahaniem, jedno odkłada z powrotem. Prosi jeszcze o koperek, płaci trzy dwadzieścia i wychodzi, kłaniając się z elegancją nieco przesadną jak na warzywniak.
– To poetka – mówi sprzedawczyni do następnej klientki. W jej głosie brzmi duma, bo nie w każdym sklepie warzywnym kupują poeci.
– Poetka? – dziwi się klientka. – Nawet nie wiedziałam, że poeci jeszcze istnieją.
– No a Szymborska?
– Przecież nie żyje.
– Co pani powie? A ten ksiądz, jakże mu tam? Taki znany. I uczciwy, łatwo go było zapamiętać. Twardowski? – Sprzedawczyni nie daje za wygraną.
– Też chyba nie żyje.
Zapada chwila kłopotliwego milczenia.
– No ale ta jeszcze żyje – wraca do tematu sprzedawczyni.
– Może to ostatnia.
Znowu milczenie.
Po czym sprzedawczyni:
– A ja ten koperek taki zwiędnięty jej podałam.
00.05
Śledztwo
Mary Jazz z obawą zapukała do drzwi gabinetu inspektora. Ten stary seksista zabierze mi śledztwo i skończą się moje marzenia o pracy w Interpolu – myślała rozzłoszczona.
– Wejść! – dobiegło zza drzwi.
Inspektor Groch siedział za biurkiem i grzebał w stercie papierów.
– Jaki raport? Gdzie ten raport? – zwrócił się do Mary Jazz z pretensją. – Nie dałaś mi żadnego raportu, przecież bym pamiętał.
Podeszła i z samego spodu wyjęła zieloną teczkę, opatrzoną kryptonimem„Magda/Lena”.
– Proszę bardzo.
Spojrzał wściekły.
– To przez ten nadmiar roboty – próbował się usprawiedliwić.
Wzruszyła ramionami. Inspektor otworzył teczkę, zaczął czytać. Zauważyła, że stopniowo robi się czerwony. Najpierw poczerwieniała mu szyja, potem policzki i uszy, w końcu cała twarz. Wygląda zupełnie jak dojrzewający pomidor, zaraz pęknie i zmieni się w keczup – pomyślała z satysfakcją.
– Czyś ty zwariowała, do ciężkiej nędzy? – Skończył wreszcie czytanie, uchodząc z życiem, niestety.
Ciężko oddychał. Ocierał pot z czoła. Sapał. Może jednak pęknie – pomyślała z nadzieją.
– Nie miałaś na to mojej zgody! – wyrzucił w końcu z siebie.
– Raport złożyłam w kwietniu – powiedziała spokojnie. – Formalnie wie pan więc o Magdzie od ponad miesiąca.
– To jakiś obłędny pomysł! Ryzykujesz przecież życiem tej kobiety! A jej ciałem to już na pewno!
– Pan wybaczy bezpośredniość, inspektorze, ale jeśli chodzi o ciało naszej Magdy, to nie ma już czym ryzykować. Pracowała w kilku agencjach towarzyskich. Potem zajęła się sutenerstwem. W dodatku zatrudniała nieletnie dziewczyny, więc grozi jej do dziesięciu lat więzienia. Sama zaproponowała nam współpracę. W zamian za wolność, oczywiście.
– Trzeba to przerwać! Na jakim jesteś etapie?
– Udało nam się podszyć pod sutenera z Amsterdamu, który szuka odpowiednich Polek. Mają to być naturalne blondynki z dużym biustem, bo takie preferowane są na tamtym rynku. Magda, to znaczy Lena, dokładnie taka jest. Biust osiemdziesiąt D. Wiemy, gdzie polują handlarze kobiet, więc od paru dni podprowadzamy ją na porwanie.
– Ale nie możesz organizować prowokacji policyjnej bez wiedzy komendanta wojewódzkiego!
– Ale mogę za wiedzą Krajowego Biura Interpolu.
Położyła palec na ustach. Z kieszeni jej munduru dobiegło ciche pikanie. Odpięła guzik i wyjęła przedmiot przypominający mały nadajnik z diodą migającą na zielono.
– To właśnie ta dziewczyna – wyjaśniła Mary Jazz, pospiesznie podpinając słuchawki iPhone’a.
Przez chwilę słuchała w skupieniu.
– Świetnie, a teraz moja kolej – powiedziała po chwili do mikrofonu wbudowanego w miniaturowe urządzenie. – Znajdź mi tam jakieś bezpieczne zajęcie. Tylko pamiętaj, że jak mnie zdradzisz, to zgnijesz w pierdlu.
Zielona dioda zgasła.
97.03
Marzyłem o niej śmiało, bez zahamowań, czasami wręcz bezczelnie, w ogóle nie pytając o zgodę, bo wierzyłem, że marzenia należą do świata, w którym o zgodę nie trzeba pytać. Marzyłem o niej perfekcyjnie i totalnie, w śnieniu miałem opanowany każdy centymetr jej ciała i każdą zmianę w tonie jej głosu, wypowiadała nim zdania, od których odbierało mi najpierw mowę, potem rozum, a na końcu oddech – wtedy zrozumiałem, że z marzeniami trzeba się obchodzić ostrożnie.
Tylko marzeń nie trzeba się uczyć, człowiek umie fantazjować od dziecka, chociaż tych pierwszych wizji już nie pamięta. W marzeniach każdy z nas jest doskonały, każdy potrafi ułożyć sobie najpiękniejszą przyszłość, a gdy ona już się zdarzy i wcale nie jest tak piękna, wówczas niektórzy potrafią wymarzyć sobie równie wspaniałą przeszłość i odtąd żyją wspomnieniami zjawisk i rzeczy, które się nie zdarzyły.
97.04
Powiem ci coś.
Marzenie to szczęście we wczesnej fazie realizacji.
97.05
Dzwonili z Polsatu z propozycją nowej pracy. Solorz kupił oba kanały stacji, w której pracuję, Fun TV oraz Era TV, i połączył w jeden – wyszło im Funeral TV.
97.06
Początek był obiecujący.
– Dobry jesteś?
– Oczywiście. Rankiem przynoszę rogaliki i świeżo zaparzoną kawę.
Byliśmy ze sobą pięć lat, chociaż we wszystkich poradnikach małżeńskich napisane jest, że kryzys przychodzi po siedmiu. Może ich autorzy nie biorą pod uwagę tego, że w naszych czasach wszyscy się spieszą. Kryzysy też.
97.07
A wracając do tego podwożenia dziewczyn na rowerze, to po raz pierwszy podwiozłem Marysię Jezus, gdy kończyłem trzeci rok studiów. No a przed wakacjami już jej wyznałem miłość. Potem spędziliśmy ze sobą miesiąc na Mazurach. Jeszcze była ostrożna, wzięła swój śpiwór, ale po kilku dniach spaliśmy już w jednym. Pod koniec wakacji się oświadczyłem.
– Jesteś wariat! – krzyknęła. – Sypiamy ze sobą dopiero trzy tygodnie, a ty chcesz się już żenić?
– Tak! Tak! Tak! Po trzykroć tak! – Objąłem ją w talii. – Chcę z tobą zamieszkać i mieć pół tuzina dzieci. A każde ma być do ciebie podobne.
– Sześcioro dzieci? Czyś ty zwariował? Nikt tyle nie ma.
– Dlatego, gdy będziemy ich tyle mieć, dostaniemy duże mieszkanie komunalne.
– To jest jakiś pomysł. Urządzimy w nim prywatne przedszkole, dostaniemy dotację z budżetu miasta i nic nie będziemy robić, tylko się kochać, a dzieci będą nas utrzymywać.
– I będą za nas sprzątać.
– I nam gotować.
– I przynosić nam książki z biblioteki.
– Oraz zakupy.
– A ja wszystkie nauczę jeździć na motorze, żeby obsługiwały nas jak najprędzej.
97.08
W metrze dwie panie po czterdziestce:
– Ty nie masz pojęcia, co to znaczy trudne dzieciństwo. Kiedy wszystkie dzieci jadły watę cukrową, ja miałam normalną.
00.06
Mężczyzna na ścigaczu
Motocyklista na ścigaczu wyjął ze skórzanej sakwy aparat z teleobiektywem. Wycelował go w czarne bmw stojące pod dworcem Łódź Kaliska. Do auta zbliżyła się młoda blondynka. Kierowca ścigacza nacisnął spust migawki. Z auta wysiadł mężczyzna i wepchnął kobietę do środka. Zaterkotała szybka seria zdjęć.
– Złapałeś haczyk, bydlaku – szepnął motocyklista w kierunku odjeżdżającego samochodu i powoli ruszył za porywaczem.
Wjechali na aleję Włókniarzy. Przed pierwszym skrzyżowaniem zatrzymało ich czerwone światło. Motocyklista zatrzymał się w bezpiecznej odległości od bmw. Nagle usłyszał ryk sześciocylindrowego silnika i poczuł pęd powietrza. Dwustukonny opel calibra przeleciał z prędkością minimum stu pięćdziesięciu kilometrów. Tuż przed stopami pieszych wchodzących na pasy.
Kierowca ścigacza odruchowo przekręcił manetkę gazu, jakby chciał ruszyć w pościg za piratem. Od razu jednak zreflektował się i zwolnił obroty. Dziś nie mam czasu na wyścigi – pomyślał.
Kwadrans później czarne bmw zatrzymało się przed domem, sprawiającym wrażenie dawno opuszczonego. Brama wjazdowa otworzyła się automatycznie i wóz wjechał w głąb podziemnego garażu. Mężczyzna na ścigaczu ponownie wyjął aparat i zrobił serię zdjęć. Potem przejechał powoli i niemal bezszelestnie uliczkami sennego osiedla. Kiedy jednak znalazł się znów na Włókniarzy, przekręcił manetkę gazu do oporu i pognał tak, jakby chciał zrekompensować sobie niedoszły pościg za sześciocylindrową calibrą.
Wjechał na dziedziniec komisariatu. Zeskoczył ze ścigacza i pobiegł w kierunku dyżurki.
– Interpol – rzucił krótko pryszczatemu sierżantowi.
Pryszczaty obejrzał z podziwem legitymację i bez słowa wpuścił go do środka.
Mary Jazz z zaskoczeniem spojrzała w kierunku drzwi, w których stanął mężczyzna w kompletnym stroju motocyklisty. Wysokie buty, skórzane spodnie, kurtka z ochraniaczami wzdłuż kręgosłupa, na głowie kask.
– Petr?
Mężczyzna zdjął kask.
– A spodziewałaś się kogoś innego?
Rzuciła mu się w ramiona. Żaden mężczyzna nie całował tak jak on. Mocno, z determinacją, jakby był na wiecznym głodzie. Ale nawet gdy przygryzał jej wargi, to delikatnie – tak, że nie czuła odrobiny bólu, tylko lekki dreszcz na plecach, ramionach i w końcu na policzkach.
– Mamy ich – powiedział po chwili. – Porwali Lenę, zrobiłem zdjęcia.
– Wiem, przed chwilą dostałam od niej informację. Teraz czas na mnie.
– Boję się o ciebie.
– Nic się nie bój.
Zaczęła znów go całować, czując ten dreszcz.
97.09
Chciałem porozmawiać na temat mojego przeniesienia, ale od razu po wejściu do redakcji zobaczyłem, że nie ma żadnego z dyrektorów, bo sekretarce nie było widać majtek. Gdy szefowie są w firmie, ona przychodzi w spódnicy tak krótkiej, że musi wkładać wiele wysiłku w to, by je zasłaniać. Cały czas obciąga spódnicę, zakłada nogę na nogę i wierci się na krześle. Wtedy człowiek ma wrażenie, że na tym właśnie polega jej praca. Na zasłanianiu swoich majtek. A gdy tylko dyrekcja wyjeżdża w delegację, to ona przychodzi w spódnicy za kolana, jakby dla nas szkoda było widoku.
97.10
Powinienem był czuć się zaniepokojony, gdy pewnego dnia powiedziała:
– Tyłek masz niczego sobie. Dobrze poruszasz się na parkiecie. Może chcesz zarobić?
– Odbiło ci?
– Możesz zostać facetem, który tańczy przed panienkami.
– Żartujesz.
Nie żartowała. Okazało się, że to dość popularne i w każdym większym mieście jest przynajmniej kilka grup tancerzy erotycznych. Zespół jej znajomego miał już zakontraktowanych kilka najbliższych tygodni. Głównie weekendy. Czasami dziewczyny chcą zrobić niespodziankę swoim przyjaciółkom, np. z okazji imienin. Choreografia jest rozłożona na czterech tancerzy, ale akurat wczoraj jeden zrezygnował, więc pilnie potrzebują kogoś nowego. Pilnie, czyli od jutra.
– To nic skomplikowanego. Masz ruszać tyłkiem i się uśmiechać!
– Marysiu, ale ja ledwo potrafię tańczyć! – zaprotestowałem.
– Dziewczyny nie po to przychodzą, by patrzeć na kroki. Interesują się tylko twoim tyłeczkiem.
Prawdę mówiąc, do tej pory nie wiedziałem, że mam tyłeczek. No, dupa, owszem, była, do siedzenia, zasadniczo, ale jaki jest sens, żeby na nią patrzeć? A jednak. Zaprawdę powiadam wam, mężczyźni nie mają pojęcia o tym, jak bardzo kobiety lubią ich pośladki.
Pewnie bym się na to nie zgodził, gdyby nie stawka. Za krótki występ, kwadrans, na prywatnej imprezie tancerz dostaje minimum dwieście złotych, ale w klubie płacą już kilka razy tyle. Za jutrzejszy, półgodzinny, miałem dostać osiemset złotych. Pół godziny gibania się na scenie i problemy z czynszem znikają.
Z oporami, ale się zgodziłem.
Nazajutrz menedżer klubu, łysy czterdziestolatek, zaprowadził mnie do garderoby, w której przebierało się kilku facetów.
– No, macie nowe ciacho – oznajmił, po czym uszczypnął mnie w pośladek.
Chciałem mu przywalić, ale Marysia Jezus mnie powstrzymała.
Przebraliśmy się w coś obrzydliwego. Na górę założyliśmy kuse kamizelki wyszywane cekinami. Bez guzików, oczywiście, tak że od razu widać było tors i pępek. Do tego takie idiotyczne spodnie z szerokimi nogawkami rozciętymi do połowy uda. Też z cekinami, jak dla pajaców. I jeszcze kapelusz. Najgorsza była jednak bielizna. Miałem założyć stringi! Ja w stringach? Nigdy w życiu! Nawet za osiemset złotych. Od razu powiedziałem to Marysi.
– Załóż, słowo ci daję, że lepsze stringi niż twoje bokserki – przekonywała.
Oczywiście, że nie dałem się przekonać. W końcu mam swój honor. Zostałem w bokserkach.
– Jak chcesz – zachichotała Marysia. – Ale zobaczysz, że miałam rację.
Gdy weszliśmy na salę, widziałem tylko światło. Snopy dwóch jupiterów oślepiająco waliły nam w oczy. Zabrzmiały werble, po czym rozległa się głośna muzyka, rytmiczny jazz, trąbka i głos Armstronga, za którym Marysia z niezrozumiałych powodów przepadała. Ruszyła pierwsza, my za nią. Od razu zniknęła. Mężczyźni, a ja wśród nich, zaczęli tańczyć. Mimo głośnej muzyki słyszałem radosne okrzyki dziewcząt. Światło przygasło, reflektory zmieniły się w punktowe i wtedy z przerażeniem zobaczyłem, że na sali jest z kilkadziesiąt, a może i ze sto roztańczonych, rozradowanych dziewczyn. Te najbliżej sceny coś pokrzykiwały, wyciągając do nas ręce.
Zacząłem liczyć minuty do końca naszego występu. Mniej więcej od jego połowy mieliśmy zacząć się rozbierać. Nie całkiem, tylko do majtek, które dodatkowo mogliśmy przesłaniać kapeluszami. Kiedy zdarliśmy z siebie kamizelki, salę wypełniły gwizdy. Trwały do czasu, w którym każdy z nas jednym szybkim ruchem pozbył się spodni zapinanych na rzepy. Dziewczyny zamruczały zadowolone, a gwizdy ustąpiły owacjom. Zasłoniliśmy naszą bieliznę kapeluszami, a gdy co kilka taktów unosiliśmy je ku górze, cała sala rozbrzmiewała piskiem. Dziewczyny chichotały, krzyczały, rzucały się w naszym kierunku, starając się odebrać nam kapelusze i złapać za gumkę od majtek. I wtedy zrozumiałem, na czym polegał mój błąd.
Nie da się zedrzeć stringów z mężczyzny, który tańczy, trudno złapać za gumkę, ale bez trudu można tancerza pozbawić bokserek. Nawet nie zauważyłem, kiedy to się stało. Nagle moje bokserki znalazły się poniżej kolan, potknąłem się, zaplątałem i leżałem jak długi wśród ogłuszającego wrzasku zachwyconych dziewcząt. Po sekundzie moje bokserki znalazły się w powietrzu i podrzucane jako trofeum zniknęły gdzieś w końcu sali. Chłopaki kończyły występ, a ja siedziałem goły na podłodze. Na scenę posypały się pieniądze.
– Nadstaw kapelusz! Nadstaw kapelusz! – krzyczały rozbawione dziewczyny.
Na kilka sekund światło litościwie przygasło i wtedy mogłem się wycofać do garderoby.
– Ten numer z bokserkami menedżer wpisuje do repertuaru – ucieszyła się moja dziewczyna. – Wszystkim bardzo się spodobało.
Taka była ta moja Marysia Jezus.
97.11
Kiedy kobieta mówi „weź mnie”, mężczyzna nawet się nie domyśla, ile to go może kosztować. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy zacząłem znajdować w domu różne przedmioty. Pierwszym było pióro kulkowe ystudio z tajwańskiej manufaktury, na pudełku widniała cena dwieście dolarów. Wprawdzie Marysia chodziła jeszcze do liceum, ale wciąż gubiła długopisy i sama takiego gadżetu z pewnością by sobie nie kupiła. Potem zauważyłem u niej najnowszy model nokii, rzadkiego jeszcze wówczas telefonu komórkowego, wart był majątek. Poza nią znałem najwyżej trzy osoby, które używały komórek. Zasięg był jeszcze tak kiepski, że z całej ulicy wszyscy ich właściciele schodzili się wieczorami na plac między garażami a śmietnikiem, bo tylko tam od osiemnastej do dwudziestej można było coś usłyszeć w tych telefonach. Zazwyczaj stali tam prezes banku PKO, prezydent miasta i dwaj handlarze walutą, no i moja Marysia Jezus między nimi, dzwoniąca Bóg wie do kogo. Gdy zapytałem, odpowiedziała, że to nie moja sprawa. Coś mnie tknęło i zacząłem szukać. I bardzo dziwne rzeczy znalazłem. W kilku miejscach. Wewnątrz tapczanu stojącego w dawnym pokoju gościnnym kilkadziesiąt opakowań kosmetyków. Damskich, fabrycznie zapakowanych, z metkami sklepów i cenami takimi, że każda miała jedno zero za dużo. W górnej szufladzie biurka zobaczyłem złote łańcuszki, kolczyki, bransoletki. Wszystkie jeszcze z ceną, zazwyczaj wysoką. Otworzyłem następną szufladę. Leżał w niej zestaw gadżetów erotycznych. Nie używała ich ze mną. Najdziwniejsza była jednak znaleziona w pawlaczu nieco pognieciona trąbka z certyfikatem informującym, że piętnastego stycznia 1934 roku podczas koncertu w Nowym Orleanie używana była przez Louisa Armstronga i warta jest piętnaście tysięcy dolarów.
A kobiety dwulicowe nakładają rano dwa makijaże czy jeden?
97.12
Siedziałem z chłopakami przy piwie. Było nas czterech. Rozmowa zeszła na muzykę, potem na Marysię Jezus. Lubiła jazz, a któryś z nich powiedział, że to zrozumiale w jej przypadku, bo gatunek ten powstał w Nowym Orleanie, w dzielnicy prostytutek Storyville.
Pomyślałem o tej trąbce. Marysia często słuchała pochodzącego stamtąd Louisa Armstronga, którego ojciec był marnie zarabiającym robotnikiem w fabryce produkującej terpentynę, a matka i siostra z konieczności zostały prostytutkami.
– Nie żeń się z nią – rzekł jeden z nich. – Ten jej jazz jest podejrzany. A poza tym rude są fałszywe, mówię ci.
– Bredzisz, stary – zaprotestowałem, dając mu w mordę. – Wiewiórki też są rude. A czy widziałeś chociaż jedną fałszywą wiewiórkę?
– Może nie wiesz, ale przynajmniej dwóch z nas z nią spało – dodał drugi.
Nie wiedziałem. Łącznie ze mną to trzech z czterech. Trzy czwarte męskiej populacji, statystycznie rzecz biorąc. Temu drugiemu na wszelki wypadek też dałem jednak w mordę. I od tej pory po prostu nie wierzę w statystyki.
97.13
W kwestii dalekosiężnych perspektyw warto mieć świadomość, że nawet najpiękniejsze nogi kończą się dupą.
Marysia Jezus często żądała, żebym ją klepał po tyłku. Z całej siły, żeby potem były czerwone ślady. No to ją klepałem, co mi tam. Każdy by klepał. Lubiła dominujących mężczyzn, może dlatego w końcu wybrała pracę w policji. Dla wszystkich to był szok, zwłaszcza gdy po czterech latach została komisarzem, co jak na dziewczynę z niepewną przeszłością było dość dziwne.
97.12
W irlandzkim pubie
Ten klient od razu zwrócił uwagę Tymona. Potężnie zbudowany, długie włosy, czarna broda. Nie wyglądał na Irlandczyka. W dodatku zamawiał wódkę, a nie piwo lub whisky. Do nikogo się nie odzywał, tylko pił. Od czasu do czasu łypał złym okiem na dwóch rudowłosych młodzieńców siedzących przy sąsiednim stoliku.
Tymon przyjechał z Łodzi do Irlandii trzy lata temu. Od dwóch lat pracował w pubie odwiedzanym głównie przez Polonię i Polaków, po akcencie potrafił poznać, że ci dwaj to rodowici Irlandczycy.
Irytowali go. Wolałby, żeby poszli już do domu, chociaż zamawiali sporo i nie szczędzili napiwków.
– Jakie jest zdanie zawierające dziewięć wyrazów, w tym cztery kłamstwa? – zapytał jeden z nich.
– Nie wiem – przyznał drugi.
– Uczciwy Polak jedzie na trzeźwo własnym samochodem do pracy! – wypalił ten pierwszy.
Zarechotali.
– A to znasz? – zapytał ten drugi. – Przychodzi Irlandczyk do hotelu, w którym na recepcji pracuje Polka. I prosi ją: „Two tea to room two”. „Tam ta ram tam tam”, odpowiada mu recepcjonistka.
Znowu zarechotali.
Tymon zacisnął zęby. Codziennie słyszał takie dowcipy. Nie potrafił się jednak przyzwyczaić.
– A wiesz, że dziś siedmiu na dziesięciu Polaków żyje w stresie, a pozostałych trzech w Dublinie? – ponownie zaczął ten pierwszy.
Zanim zdążyli po raz kolejny zarechotać, rosły brodacz zza sąsiedniego stolika cisnął butelką. Rzut był celny. Jeden z mężczyzn osunął się na podłogę, trafiony w środek czoła. Drugi, chudy i wysoki, natychmiast się poderwał i ruszył w kierunku brodacza. Złapał za klapy i zamachnął się z całej siły. Tamten odskoczył, unikając ciosu. Rozpędzona pięść trafiła w pustkę. Chudy Irlandczyk lekko się zachwiał, a wtedy brodacz natarł na niego barkiem. Rudowłosy, przerzucony w ułamku sekundy przez plecy, padł na środek stołu, przewracając szklanki.
Goście pubu zerwali się zza stolików. Okrzykami zagrzewali do walki. Irlandczyk wstał i otrzepał się z okruchów szkła jak pies wychodzący z wody. Z kilku miejsc na twarzy sączyła mu się krew. Złapał butelkę po piwie i denkiem uderzył o kant stołu. Denko odpadło i w ręku mężczyzny pozostała część butelki o krawędziach ostrych jak sztylety.
– Wal w Polaka! – podpuszczał ktoś z tłumu.
Skąd oni wiedzą, że to Polak? – przemknęło przez myśl Tymonowi. – Trzeba jakoś ratować rodaka.
Wyjął spod blatu kij bejsbolowy i wyszedł zza kontuaru. Tymczasem brodacz sięgnął do kieszeni. Sekundę potem w jego dłoni zalśniło ostrze sprężynowego noża. Przez chwilę stali tak w bezruchu. Trzech uzbrojonych mężczyzn. Jeden miał nóż, drugi stłuczoną butelkę, trzeci kij do bejsbola. Pierwszy ruszył ten wysoki Irlandczyk.
97.14
To miała być, jak zawsze, miłość wieczna. Byłem już z Magdaleną, ale czasami spotykałem się jeszcze z Marysią Jezus. Już bez seksu, bo świata nie było poza Magdaleną.
Pamiętam jedno z naszych spotkań.
– Nadal bierzesz pieniądze od mężczyzn?
– Jasne. Co miesiąc od pewnego grubego inspektora.
– Nie masz już tego dość?
– Nie, przecież od niedawna pracuję w policji.
Kupowałem róże. Dla Marysi trzy czerwone, bo zawsze takie ode mnie dostawała, dla Magdaleny trzy żółte. Raz przez pomyłkę wręczyłem Magdalenie te przygotowane na imieninową imprezę Marysi Jezus. Uśmiechnęła się wtedy i rzuciła mi na szyję.
– Czerwone! Nareszcie czerwone jak miłość.
Zrobiło mi się gorąco. Ale nie dlatego, że miłość to efekt cieplarniany w środku człowieka.
97.15
Takie ogłoszenie bym dał: „Szukam kobiety, doświadczonej specjalistki od nieporządku, która zrobi bałagan w mojej głowie. Tylko poważne oferty”.
Na pewno sporo kobiet by odpowiedziało, bo powodowanie bałaganu w głowach mężczyzn kobiety traktują misyjnie.
97.16
Radzę sobie nieźle, to znaczy, że wewnątrz jako tako, ale zewnętrznie jestem strasznie wymiętolony. Potrzebna mi przynajmniej pomoc do prasowania, raz w miesiącu na kilka godzin. Z prasowaniem zupełnie sobie nie radzę. Dałem ogłoszenie. W ciągu dnia odpisało dziesięć dziewczyn, w tym trzy z kwalifikacjami na międzynarodową stację kosmiczną, a nie na żelazko.
Pierwsza z nich: „Ukończony Uniwersytet Medyczny (ratownictwo drogowe), obecnie: Wydział Elektrotechniki Politechniki Warszawskiej, znajomość programów Microsoft Office, Excel, Lotus, pakiet Adobe, PowerPoint, assembler programisty, język hiszpański – certyfikat DELE Intermedio, język angielski – certyfikat IELTS, język niemiecki – certyfikat ZMP”.
Druga: „Licencjat na Wydziale Anglistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, obecnie Akademia Ignatianum, Instytut Kulturoznawstwa, zaoczne studia językowe w Łodzi (italianistyka i germanistyka), dodatkowo znajomość angielskiego i hiszpańskiego, podstawy francuskiego”.
Trzecia: „Akademia Sztuk Pięknych (malarstwo), indywidualne wystawy w Bremie i Londynie. Języki: polski i litewski, angielski na poziomie podstawowym”.
Patrzę na kwalifikacje tych dziewczyn i myślę, że to nie one mnie, lecz ja im powinienem prasować. Za moich czasów w szkole uczyło się tylko rosyjskiego. Tej trzeciej boję się więc najmniej, przynajmniej nie straszy tymi językami jak siedmiogłowe smoki.
97.17
– Nazywam się Migle, Migle Tulicka.
– Migle? Co to za imię?
– Migle to po litewsku mgła. Urodziłam się na Litwie.
Mgła Tulicka. Czy można się piękniej nazywać?
– Dobrze, niech pani jutro przyjedzie.
97.18
Mam prowadzić nowy program w Funeral TV. To przyszłościowa stacja z propozycjami dla tych, którzy mają dość programów o remontowaniu domów, przeprowadzkach, sukniach ślubnych i organizowaniu urodzin dla dwuletnich dzieci. Będzie się zajmować rzeczami funeralnymi, czyli ostatecznymi. Niestety, nic śmiesznego, ale przeprowadzili badania, z których wynika, że na świecie nie ma ani jednego człowieka, którego śmierć nie dotyczy. No, może z wyjątkiem Chrystusa, ale i on został przecież na trzy dni pogrzebany.
97.19
Powiem ci coś. Jako ludzie jesteśmy nieskończenie głupi. Uczymy się, pracujemy, gromadzimy przedmioty. Z czasem człowiek staje się stary, a przedmioty – zabytkowe. Zaczynamy łykać tabletki, by pamięć w odpowiedniej chwili podpowiedziała nam, że powinniśmy umrzeć. Tymczasem ludzie znacznie więcej czasu spędzają po śmierci niż za życia.
97.20
Gdyby przyszła policja, to nic nie wiem, niczego nie pamiętam. Rozmawiałem akurat przez telefon. Zadzwoniła ta dziewczyna, Tulicka. Otworzyłem drzwi, zbaraniałem na jej widok, bo to nieziemsko urocza, piegowata, ruda piękność o szarych oczach. Wskazałem kierunek, poszła do prasowalni, uśmiechnęła się po drodze, też się uśmiechnąłem, ale to taka cała wymiana uprzejmości między nami, a nawet komunikatów. Potem, czytając książkę, przysnąłem na kanapie; obudziła mnie po trzech godzinach, wychodząc:
– Hej, może się dogadamy, tam przy prasowalni ma pan zupełnie pusty pokój. Wynajmie mi pan? Zależy mi, bo na uczelnię mam stąd pięć minut.
– Nie myślałem o tym.
– To może spróbujemy na okres próbny?
– Nie, raczej nie, dziękuję.
– Będę panu w zamian prasować i organizować jedzenie.
– Nie trzeba organizować, przecież mam kuchnię.
– Niech pan nie żartuje. Kuchnia jest tak brzydka, że po wejściu tam chce się zamówić jedzenie na telefon.
97.21
Pokój na parterze od lat jest pusty. Kiedyś myślałem, by go komuś wynająć, powstrzymywała mnie jednak wizja codziennej konieczności rozmawiania z obcą osobą, uśmiechania się i zagadywania o pogodę z niezmiennym zdumieniem, że dziś jest akurat taka. Pogoda zawsze się nadaje do zdziwienia, jest albo za gorąco, albo za zimno, albo zbyt długo pada lub od tygodni nie pada wcale. Zdziwienie słychać też wówczas, gdy pogoda przestaje się popisywać i w końcu jest w sam raz.
Bałem się też wspólnego korzystania z kuchni, zwłaszcza rano, gdy rozespany schodzę nastawić kawę, nieogolony i w samych bokserkach, a tu ktoś robi sobie śniadanie, smaruje chleb masłem, kroi pomidora albo smaży jajecznicę. Gdy jednak patrzę na tę dziewczynę, wydaje mi się, że miło byłoby widzieć każdego ranka, jak się krząta przed wyjściem z domu, szuka portfela i dokumentów albo na przykład kluczy do mieszkania. Z samego rana kobiety zawsze czegoś szukają. Nie spotkałem takiej, która opanowała kosmos swoich drobiazgów, nie mówiąc już o torebce, czarnej dziurze, gdzie wszystko znika i nic się nie może odnaleźć.
Miło byłoby rano widzieć jej śmieszny, nieco zbyt zadarty nosek – wygląda, jakby dzieciństwo spędziła przyklejona do szyby wystawowej. Białe, prawie niewidoczne rzęsy i oczy tak szare, że w każdej chwili można się spodziewać burzy. No i te piegi. Nawet uszy, powieki i wargi ma piegowate. Plecy pewnie też.
Na pewno nie jest pięknością. Ale ma w sobie coś urzekającego. Dziewczęcy wdzięk, dołeczki w policzkach, zalotny uśmiech. Ma też coś brzydkiego. Kształt uszu, spiczastych jak u elfa, i równie spiczasty podbródek – taki na ilustracjach dla dzieci mają zazwyczaj złe czarownice. Usta, dla odmiany, ma przegadane. Bardzo duże, pełne obietnicy. Ale oczy od razu są innego zdania i ostrzegają, że usta zwodzą i obietnica nie będzie spełniona.
97.22
Wcale nie marudzę, ale są takie dni jak dzisiejszy, że nikt do mnie nie dzwoni, nie pisze, nie kocha mnie, ani nawet o mnie nie myśli, i mam wrażenie, że nawet ziemia mnie przyciąga tylko z przyzwyczajenia. Dom prowadzę samodzielnie, gotuję dwa razy w tygodniu, nie przeszkadza mi ta sama zupa kilka dni z rzędu. Sprzątać też wolę sam, robię to niemal odruchowo – myję od razu każdy użyty nóż albo talerzyk. Czasami łapię się na tym, że podczas przyrządzania śniadania sięgam po ten sam nóż kilkakrotnie, za każdym razem płucząc go potem i wycierając. Może to jakaś nerwica. Nie wnikam, nie chcę wiedzieć.
Kiedy mieszkałem z Marysią Jezus, a potem z Magdaleną, zauważyłem, że osoba przy zlewie traktowana jest inaczej niż pozostali domownicy. Nikt od niej niczego nie chce, bo ma mokre ręce, nikt o nic nie prosi, bo jest w wyraźny sposób zajęta. Dlatego po każdym posiłku od razu zajmowałem miejsce przy zlewie. Kiedy uczyłem się roli, pisałem albo przeglądałem nowe scenariusze, zawsze ktoś wchodził do pokoju i zawracał głowę. Bo wiadomo, jeśli pracujesz w domu, nie jesteś zajęty. Mycie garnków i talerzy to co innego, konkretna robota. Dlatego w naszym domu nigdy nie było zmywarki. Za nic w świecie nie zrezygnowałbym ze swojego azylu przy zlewie. Teraz mam go niby w całym domu, ale azyl rozciągnięty na całą przestrzeń staje się pułapką.
97.23
Prasa donosi, że brytyjskim astronomom z Keele University po raz pierwszy udało się zaobserwować planetę podobną do Ziemi. Jest ona jednak o tyle lepsza od Ziemi, że bez Ziemian.
97.24
Codziennie wrzucam do kosza w pralni jeden T-shirt lub koszulę, dżinsy co dwa tygodnie, na wizytę Tulinki musiałbym za długo czekać, więc coś mnie kusi i pod pretekstem nagle nagromadzonych rzeczy do prasowania piorę wszystkie swoje czyste ubrania i dzwonię po dziewczynę. Przyjeżdża w południe, częstuję ją kawą, potem herbatą i ciastkami. Bardzo jej przeszkadzam w tym prasowaniu, ale jest gorąco, a ona pochyla się nad żelazkiem w mocno wydekoltowanej bluzce. Piersi kobiety są jak góra lodowa, zazwyczaj tylko jedna dziewiąta na wierzchu, ale i tak jest to widok tak wspaniały, że co kwadrans przynoszę kolejną herbatę; na szczęście nie jestem głupi i parzę w małych filiżankach, a nie w półlitrowym kubku. Ale i tak po godzinie kończą mi się wszystkie ciastka i widzę też, że dziewczyna już nie wypije więcej herbaty.
00.08
Noc, która była koszmarem
Ochroniarz zamknął za dziewczyną drzwi do podziemia willi. Wchodząc po schodach, czuła jego wzrok na swoich biodrach. Niech patrzy – życzyła sobie w duchu – niech o niczym innym nie myśli. I rzeczywiście, niczego się nie domyślił. A to on, rozpoznała go, był przecież wśród tych mężczyzn, którzy zabrali jej klientowi teczkę z dokumentami o ukrytym majątku Grohmanów.
Pamięta tamtą noc doskonale. Siedziała na tylnym siedzeniu taksówki, jechali Zgierską. Jej stały klient, znany w Łodzi biznesmen, siedział obok niej, rozmawiał przez telefon z kimś, kto miał mu pomóc w dostaniu się do jakiejś skrytki. Starał się mówić półsłówkami, ale mężczyznom po alkoholu półsłówka przechodzą często w wylewne zdania. Zrozumiała więc wystarczająco dużo. Wiedziała znacznie więcej niż ci, których niebawem miała spotkać. Domyśliła się wtedy, że jej klient został przez swojego rozmówcę zdradzony.
W drodze zebrało mu się na amory i kazał zatrzymać taksówkę na parkingu przy Zgierskiej. Kierowca dyskretnie udał się na spacer. Musieli być śledzeni, bo po paru minutach podeszło do nich dwóch mężczyzn. Jeden wyciągnął ją z samochodu, wyzwał od dziwek i kazał się wynosić. Odbiegła kilkadziesiąt metrów i schowała się za drzewem.
Widziała, jakmężczyźniszarpalijejwspółpasażera. Chcieli się czegoś dowiedzieć, ale on tylko rozkładał ręce. W końcu powlekli go na tyły cmentarza. Wtedy wrócił kierowca taksówki. Zaskoczony, rozglądał się w poszukiwaniu swoich pasażerów. Być może pomyślał, że zrezygnowali z dalszego kursu, bo zajrzał do bagażnika, by sprawdzić, czy zniknęły również ich rzeczy. Zobaczył teczkę, wyjął ją i otworzył. Wtedy zaskoczył go pierwszy z tych zbirów. Obezwładnił kierowcę jednym ciosem karate. Zawartość teczki wysypała się na trawę. Podbiegł drugi, pośpiesznie zebrali porozrzucane rzeczy i z teczką zniknęli w ciemnościach.
Zanim dobiegła na miejsce, kierowca wstał z ziemi i chwiejąc się, wsiadł do samochodu. Zdyszana patrzyła, jak odjeżdża. Zrezygnowana padła na kolana i zanurzyła ręce w trawę. Pod palcami poczuła dziwny dotyk. Metaliczny, ale jednocześnie miękki, ciepły. Wyłuskała przedmiot z trawy i podniosła do oczu. Złota nitka nawinięta na drewnianą szpulkę?
Wrzuciła do torebki i ruszyła w kierunku wyjścia z parku. Usłyszała syrenę radiowozu, a zaraz potem zobaczyła ostre światło jego reflektorów. Auto pędziło wprost na nią. Oślepiona zasłoniła dłońmi oczy. Usłyszała, jak wóz ostro hamuje, potem w nocnej ciszy rozbrzmiał stanowczy męski głos:
– Na ziemię! Kłaść się na ziemię! Policja!
Pomyślała, że to jakiś koszmarny sen. Posłusznie położyła się na ziemi, mając nadzieję, że zaraz zacznie świtać i się z tego koszmaru obudzi.
97.25
– Tu Tulicka – dzwoni z samego rana. – Dostałam wypowiedzenie z mieszkania, muszę za tydzień się wyprowadzić. Mogę u pana zamieszkać na miesiąc, a będę panu prasować? Proszę, proszę.
To ich taki podstęp. Kuszą tymi swoimi głosikami „proszę, proszę” i wiedzą, że nikt się temu nie oprze.
– Przez miesiąc? Ale ja nawet nie mam tylu rzeczy do prasowania.
– To je będę na bieżąco gniotła.
– Zastanowię się.
Dzwoni ponownie po minucie.
– Przepraszam, to chyba dziwnie zabrzmiało.
– Nie, całkiem przyjemnie.
– To dobrze, bo ja jednak lepiej prasuję, niż gniotę.
– A ja na odwrót.
– No widzi pan, jak bardzo się w takim razie przydam? Nie wiem, jak kobiety to robią, że wystarczą dwa zdania, a niedopowiedzeń jest jak z dziesięciu.
Słowa i ręce ławo utrzymać przy sobie, ale nie myśli. Wiodą mnie na pokuszenie.
Kończy pod wieczór, wyciągam z piekarnika pizzę, Tulinka zjada z apetytem, za oknem pada deszcz, a z radia akurat sączy się piosenka ze słowami Agnieszki Osieckiej.
„A na deszczu diabły rosną, diabły sieje wiatr.
Trzymaj mnie za rękę mocno, bo się skończy świat”.
Rozmawiamy o jej przeprowadzce, do której jestem już absolutnie przekonany, na dowód czego wręczam jej klucze. Od razu wrzuca je do torebki, przy okazji wyciąga pomadkę i maluje usta, a ja wiem, że kiedy odejdzie, znów wszystko stanie się szare jak pogoda za oknem, smutne i dżdżyste, więc gdy na chwilę idzie do łazienki, zaglądam do torebki, którą zostawiła na krześle, i wyciągam czerwoną szminkę. Chowam ją do kieszeni i przez resztę wieczoru patrzę na wargi dziewczyny, żeby zapamiętać ich kształt i później wyobrazić je sobie na swoich. Potem odprowadzam ją na przystanek, a kiedy wracając, biegnę przez park, tak ponury i ciemny, że przestaję wierzyć w kolory, ściskam czerwoną szminkę w dłoni. Kiedy to nie wystarcza, otwieram ją i przypominam sobie, jak ten czerwony kolor wyglądał na ustach.
97.26
Przygotowuję pokój dla panny Tulickiej. Na okres próbny, jak to powiedziała. Wynoszę z pokoju kaktusy i książki. Kaktusy są po Magdalenie. Książki moje, jeszcze z czasów najodleglejszej młodości. Miałem wtedy kilkanaście lat i absolutną szajbę na punkcie czytania. Nie do uwierzenia.
Pamiętam, jak pożyczyłem z biblioteki Księgę strachów – tak mi się spodobała, a w księgarniach jej nie było, że przepisałem ją sobie ręcznie. Całą – do trzech brulionów. Mogłem po prostu powiedzieć, że zgubiłem, ale przepisałem. Nie mam pojęcia dlaczego. Może byłem tchórzem i bałem się przyznać do zguby.
Ojciec cały czas się złościł, że kupuję za dużo książek. Sam miał tylko jedną – poradnik naprawy fiata 125p. Na studiach mieszkałem jeszcze z rodzicami. Zajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanie, nieco ponad czterdzieści metrów kwadratowych. Ojciec chciał obszerniejsze, co jakiś czas pisał podania, ale przepisy w PRL-u były takie, że na trzy osoby większy metraż nie przysługiwał. Wszędzie wisiały półki. Nawet w przedpokoju. Na jednej były kapelusze, na pozostałych książki. Kiedyś przyszedł ktoś ze spółdzielni mieszkaniowej, zobaczył je i powiedział, że jest taki przepis lokatorski, zgodnie z którym można się starać o dodatkowy pokój, jeśli ma się bibliotekę zawierającą trzy tysiące egzemplarzy. Ojciec zabrał się do liczenia. Wyszło dwa tysiące dziewięćset pięćdziesiąt. Złożył wniosek do spółdzielni, a ja dostałem od niego pieniądze i polecenie, by dokupić brakującą liczbę. W sumie się sfrajerował, bo potem nikt z administracji już nie policzył tych książek. Po roku otrzymaliśmy przydział na większe mieszkanie. Dobrze, że w tamtych czasach nie było e-booków.
97.27
Książka – porozumienie między rozdziałami.
00.09
Bójka w pubie
Trzymając w ręku stłuczoną butelkę, Irlandczyk ruszył w kierunku brodacza. Ten podrzucił w dłoni nóż sprężynowy, złapał za ostrze i podniósł rękę, gotowy do rzutu.
Tymon jednym susem znalazł się między nimi. Dla barmana pracującego w tej części Dublina, gdzie przychodzą głównie robotnicy z doków portowych, takie bójki to nie pierwszyzna. Uniósł kij bejsbolowy i krzyknął ostrzegawczo:
– Dostanie w łeb ten, który natychmiast nie odrzuci broni!
Tamci się zawahali. Brodacz opuścił rękę. Zwolnił blokadę ostrza i powolnym ruchem dłoni wsunął je w rękojeść. Irlandczyk natychmiast wykorzystał okazję. Skoczył do ataku. Tymon nawet nie ruszył się z miejsca. Wykonał półobrót nadgarstkiem. Nie za mocny, nie za lekki, taki w sam raz, żeby lekko ogłuszyć. Widać było wprawę. Dwudziestosześciocalowy kij głucho uderzył w głowę napastnika. Ten się zachwiał, upuścił szkło i miękko klapnął na podłogę.
Za oknem słychać już było sygnał zbliżającego się radiowozu. Tymon przez chwilę się wahał. Nie chciał kłopotów.
– Jesteś z Polski? – zapytał brodacza.
– Tak. Z Sieradza.
– A ja z Łodzi.
Podali sobie ręce.
– Maks jestem – przedstawił się brodacz.
– Potem pogadamy – rzucił krótko Tymon. – Jest już policja. Stawaj za barem.
Sam nie wiedział, dlaczego chciał pomóc temu Polakowi. Ale nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać.
Brodacz jednym susem znalazł się za barem.
Radiowóz z napisem GARDA gwałtownie zahamował przed wejściem do pubu. Wyskoczyło dwóch funkcjonariuszy z pałkami teleskopowymi w dłoniach. Tymona od początku dziwiło, że tutejsza policja nosi tylko pałki i gaz pieprzowy. Nie to, co w Polsce, gdzie nawet straż miejska może nosić broń palną. Pamiętał swój pierwszy zatarg ze strażnikami w Łodzi. Fakt, trochę pyskował, bo był wstawiony z okazji urodzin, może i się szarpał, ale to nie powód, żeby prowadzić go pod lufą pistoletu.
Policjanci weszli do pubu. Jeden z nich podszedł do leżącego na podłodze.
– Kto to zrobił? – zapytał.
– Była bójka – wyjaśnił Tymon. – Dwóch lekko wciętych po prostu się pobiło.
– A gdzie ten, co wygrał?
– Uciekł.
Drugi funkcjonariusz podszedł do baru. Coś mu nie pasowało. Z uwagą przyglądał się Maksowi.
– Nalej mi małe piwo – powiedział w końcu. – Na dziś skończyłem już służbę.
Maks rozejrzał się dookoła, sięgnął po kufel, postawił przed policjantem. Potem przypomniał sobie o tekturowych podkładkach. Sięgnął po jedną i podłożył pod kufel.
– Przestań tak macać to szkło, tylko nalej w końcu – fuknął policjant.
Po raz trzeci Maks złapał za kufel i postawił go pod nalewakiem. Potem złapał za uchwyt i przekręcił w lewo. Nic. Przekręcił w prawo. Nadal nic. Rękawem otarł pot z czoła.
– Barman, który nawet piwa nie potrafi nalać? – zapytał podejrzliwie funkcjonariusz. – Coś ty za jeden?
Mężczyźni przy stolikach zamarli w milczeniu. Bo w pubie można we wszystko uwierzyć, z wyjątkiem barmana, który nie potrafi nalać piwa.
97.28
Gdy w niedzielne popołudnie wchodzę na Facebooka, mam wrażenie, że na całym świecie nic nie budzi takiej grozy jak poniedziałek.
97.29
Jeśli przestawiasz meble w pokoju, to pamiętaj, że fotele bujane powinny stać przy zmyślonym stole.
Wszystko miało być gotowe na przyjęcie panny Tulickiej. Ale! Życie to jednak jest poezja. Gdy okazało się, że nawaliła spłuczka i na Facebooku zacząłem szukać wśród znajomych pomocy, znalazłem ośmiu poetów, pięciu literatów, trzech filozofów, lecz ani jednego hydraulika.
97.30
Ojciec Marysi Jezus był hydraulikiem. Już podczas drugiej wizyty w jej domu przeprowadziłem z nim męską rozmowę. A raczej – to on przeprowadził ją ze mną. Cały majątek należy do niego, więc niech na nic nie liczę. Jak zrobię dziewczynie krzywdę, to naśle na mnie bandziorów. Jak, nie daj Boże, dojdzie co do czego i będzie chciała wziąć ślub, a ja nie będę chciał, to naśle na mnie bandziorów. Jak będzie chciała zamiast ślubu alimenty, to mam regularnie płacić, bo jak nie, to naśle na mnie bandziorów. Tak czy owak, od początku wyglądało na to, że w każdej sytuacji naśle na mnie bandziorów.
97.31
Znalazłem hydraulika. Przyjeżdża, rozkręca spłuczkę, wyciąga trzy części, wkłada z powrotem, odjeżdża. Mija godzina, spłuczka znów przelewa. Dzwonię. Przyjeżdża, wyciąga trzy części, wkłada z powrotem, odjeżdża. Na drugi dzień to samo. Rezygnuję z hydraulika, dzwonię do autoryzowanego serwisu. Przyjeżdża serwisant. Logo firmy na samochodzie, logo na koszuli i na czapeczce. Na walizeczce też. Pełen profesjonalizm. Robi dokładnie to samo, co poprzednik. Mówię mu to. A on tłumaczy:
– Wie pan, tam jest taki popychacz, który trzeba dobrze włożyć. Wyobraź pan sobie, że wkłada pan codziennie takie same majtki i takie same spodnie. I wszystko leży jak należy. Aż przychodzi taki poranek, że wkłada pan wszystko jak zazwyczaj, a w majtkach nic się nie układa i kutas przez cały dzień wychodzi. I widzi pan, ze spłuczką jest dokładnie tak jak z kutasem.
Aha. Nie ma to jak przejrzysta komunikacja z klientem. Nadal nie wiem, dlaczego przestało cieknąć.
97.32
Tymczasem znów w warzywniaku. Nad pomidorami włączone radio informuje o jakiejś decyzji prezydenta Donalda Trumpa.
– I co pani powie na to, co się dzieje w Ameryce?
– To jakieś niepoważne. Widziała pani jego żonę? Jakaś studentka…
– Nie, ona ma czterdzieści sześć lat.
– Niemożliwe.
– Mówię pani, syn sprawdzał. Ona tylko tak młodo wygląda.
– Co za niegodziwość z jej strony.
97.33
Nierozwiązywalny konflikt między kobietą a mężczyzną polega na tym, że kobieta chciałaby znaleźć mężczyznę, przy którym mogłaby się spokojnie zestarzeć, natomiast mężczyzna szuka kobiety, przy której mógłby się gwałtownie odmłodzić.
97.34
Stare, młode. Jak w koncepcji yin i yang z filozofii chińskiej, opisującej dwie pierwotne i przeciwne, lecz uzupełniające się siły obecne w całym wszechświecie.
Wszędzie znajduje się pierwiastek yin i yang, na przykład psy mają smutne oczy, ale wesoło przy tym merdają ogonem.
97.35
À propos. Przed chwilą usłyszałem w radiu prezesa partii rządzącej, który stwierdził w parlamencie, że trzeba zmienić konstytucję, bo „ta ma już prawie dwadzieścia lat”.
Nie wnikam, czy trzeba zmienić, czy nie, ale przypomniała mi się taka scena z pewnego filmu polskiego. Dialogu dokładnie nie pamiętam, ale brzmiał mniej więcej tak:
– Słuchaj, ależ ta twoja dziewczyna ma przecież osiemnaście lat, a ty czterdzieści!
– I co z tego?
– No a co zrobisz za dziesięć lat, jak ona będzie miała dwadzieścia osiem, a ty pięćdziesiąt?
– Rzucę staruchę.
97.36
Jeszcze raz à propos. Taki cytat mi się przypomniał:
„Kobieta nie musi być inteligentna. W porównaniu z wykształconymi intelektualistkami moja matka była na pewno prostą kobietą, która żyje dla swojego męża i dzieci, w towarzystwie naszych wykształconych pań czułaby się chyba nieswojo – ale dała narodowi niemieckiemu wielkiego syna!”
To Adolf Hitler.
Oraz taki:
„Kobieta przesiąka poglądami człowieka, z którym sypia. Ostatecznie (Natura czy Bóg – nie będziemy się spierać) nie po to tak skonstruowano mężczyzn, by setki tysięcy plemników się marnowały; wnikają one w ciało kobiety i przerabiają ją na obraz i podobieństwo mężczyzny, do którego ona należy”.
To dla odmiany Janusz Korwin-Mikke, polski europoseł, były kandydat na prezydenta Rzeczypospolitej. Taka sama żenada.
97.36
Niespodziewany atak
Policjant splótł dłoń na rękojeści pałki teleskopowej. Maks cofnął się o krok. Zerknął w kierunku zaplecza, jakby zamierzał uciec. Tymon skoczył za kontuar.
– Ja jestem tu barmanem, a to mój znajomy z Polski – powiedział, wskazując na Maksa. – Dopiero się przyucza.
Podszedł do nalewaka, nacisnął dźwignię. Na widok pienistego płynu policjant się rozpogodził.
– Na koszt firmy – oznajmił Tymon, stawiając przed nim kufel pełen piwa.
– Z Warszawy? Czy może z Krakowa? – zapytał funkcjonariusz, jakby się chciał pochwalić wszechstronną wiedzą z geografii.
– Z Łodzi, from the Boat – przetłumaczył nazwę miasta.
– A, wiem, to nad morzem.
– W pewnym sensie.
Barman wolał nie wchodzić w szczegóły, zaś policjant nie dopytywał, w jakim sensie Łódź leży nad morzem. Spokojnie pił piwo, a jego towarzysz podszedł do Irlandczyka leżącego na podłodze. Ten akurat dochodził do siebie. Otrzepał się i zaczął tłumaczyć, że nic takiego się nie stało – takie tam drobne nieporozumienie między znajomymi. Jak to przy piątym piwie.
Po kilku minutach policjanci wyszli. Obaj Polacy odetchnęli z ulgą.
– Jestem twoim dłużnikiem – podziękował Maks.
– To pomóż mi posprzątać – zaproponował barman. – Zaraz zamykamy, możesz mi potem postawić coś mocniejszego.
Kwadrans później pub opustoszał. Maks uwijał się między stolikami, zbierając opróżnione kufle. Tymon zamknął drzwi od wewnątrz i opuścił rolety. W półmroku, który wtedy zapadł, nie zauważył, że zza uchylonych drzwi toalety wysuwa się jakaś postać. Powoli, krok za krokiem, bezszelestnie przesuwała się wzdłuż ściany.
Maks odnosił na zaplecze ostatnią tacę z kuflami, gdy nagle silny cios zwalił go z nóg.
Leżał na plecach i gdyby nie potworny ból głowy, wydawałoby mu się, że to sen. Wszystko dookoła wirowało, butelki, szklanki i kinkiety, kręciło się w tańcu, do którego zapewne był zaproszony. Chwilowo nie mógł jednak wstać, bo ciężka zmora z tego snu siedziała mu na klatce piersiowej, a jej lepkie palce dusiły go, mocno ściskając gardło.
Hałas zaalarmował Tymona. Przybiegł z wnętrza pubu i z przerażeniem znów zobaczył tego chudego Irlandczyka. Siedział na Maksie i z całej siły go dusił. Maks miał usta szeroko otwarte i wyglądał jak ryba łapiąca ostatnie hausty powietrza, którym bardziej się już dusi, niż oddycha.
Nie było czasu na myślenie. Tymon złapał ciężki stołek barowy i z całej siły uderzył nim napastnika. Cios odrzucił go na dwa metry.
Barman wypuścił stołek z rąk i ze zgrozą spojrzał na dwa ciała leżące bez ruchu na podłodze.
97.37
Byłem w redakcji Funeral TV. Omówili program: bezbolesna śmierć, eutanazja, pogrzeby. Eleganckie nekrologi. Przedstawili zarys biznesplanu. Imponujący spis zainteresowanych reklamodawców. Od firm odzieżowych (bo w odróżnieniu od żywych każdy nieboszczyk musi być porządnie ubrany) poprzez kwiaciarnie aż do zakładów pogrzebowych, które – jak się okazuje – w gronie firm średnich należą do najbogatszych w każdym mieście i nigdy nie bankrutują. Są jedynymi przedsiębiorstwami, które zawsze mają w bankach otwarte linie kredytowe, bo nigdy nie zabraknie im klientów. W kwestii organizowania domowych uroczystości sprawa jest oczywista: z wesela można zrezygnować, ale nie z pogrzebu. Śmierć trafia się częściej, niż nam się wydaje.
Założenie jest takie, że za rok będziemy mieli większą oglądalność niż wszystkie kanały o weselach i sukniach ślubnych razem wzięte. Na początek mam prowadzić cykl programów o mowach pożegnalnych. Tych, które wygłasza się uroczyście w domach, kościołach i na pogrzebach. Naczelny zaznaczył, że podobało się, jak na deskach Teatru Starego deklamowałem monolog Hamleta. Fakt, w scenie I aktu V byłem tam z czaszką Yoricka w dłoni, wzorując się na gestach, które wypracował Laurence Olivier, ale nie sądziłem, że może to być odebrane jako mowa pogrzebowa.
Życie – tylko dwie sylaby. Brzmi tak krótko. Ale lepiej niż dwa razy dłuższa wegetacja.
97.38
W przymierzalni. Jakaś ona i jakiś on. Ona coś przymierza, on co rusz zagląda za zasłonę.
– Ten czy ten? – pyta w końcu ona.
A on na to:
– I tak najbardziej mi się podobają w moich dłoniach.
97.39
Dom z naprzeciwka zaczyna mnie niepokoić. Po zmroku od strony jego ogrodu obserwuję jakieś cienie. Niekiedy w środku nocy słyszę odjeżdżający z rykiem silnika motocykl. To trochę dziwne jak na posesję, w której nikt nie mieszka.
97.40
– Kiedy chce się pani wprowadzić?
– Piekielnie mi się spieszy, więc gdy tylko znajdę wśród znajomych kogoś, kto mi przywiezie pudła z rzeczami.
– Dużo tych pudeł?
– Sześćset sześćdziesiąt sześć.
– Żartuje pani.
– Ale zredukuję je do czterech.
– Pani Migle, to może po nie podjadę?
– Świetnie! Ale proszę do mnie mówić Tulinka.
– Tulinka? Jej, dziękuję, to brzmi bardzo osobiście.
– Ale to od nazwiska. Najbliżsi mówią do mnie Mgiełka, od imienia.
97.41
Myślałem, że anioły mieszkają w niebie,
a tu patrzę na twój adres i nie mogę uwierzyć:
ul. Kota Trzpiota, gmina Wodzierady.
97.42
Ten moment, w którym winda nie działa, on wchodzi do ciebie na dziewiąte piętro, a ty, ubrana we wstążkę zamiast spódniczki, łapiesz go za dłoń, patrzysz słodko w oczy i pytasz:
– No, powiedz, co sprawia, że twoje serce bije tak szybko?
A on bez zastanowienia odpowiada:
– Schody.
97.43
Mieszka na dziewiątym piętrze wieżowca w jagodowym pokoju. Sama go malowała. Kupiła tylko puszkę farby, więc biała ściana prześwituje spod jagodowego koloru jak dno koszyka spod jagód. Podchodzę do okna, spoglądam w dół: czeluść. Strach stać przy takim oknie, do ziemi równie daleko jak do nieba.
– Wymarzone dla samobójcy – mówię, wychylając się ostrożnie.
– Tak – przyznaje Tulinka – to dlatego okna na klatkach schodowych pozbawione są klamek.
– Jak to?
– Skakali.
– Skakali?
– Przynajmniej raz w miesiącu, jesienią nawet częściej. Mieszkańcy tak się już przyzwyczaili, że tylko najbardziej ciekawscy wychylali się potem przez okna. W końcu administracja przysłała ekipę, która wymontowała wszystkie klamki.
– Przerażające.
– Ale jak ktoś jest zdeterminowany, to i brak klamki go nie powstrzyma – mówi Tulinka.
– To znaczy? Wybijają okna?
– Różnie. Do sąsiadki kiedyś zadzwoniła dziewczyna, mówiąc, że studiuje ze mną i chce zostawić podręcznik, który pożyczyła tydzień temu. Sąsiadka otworzyła drzwi, a tamta wbiegła, okno było uchylone, bo to lato, hyc i już jej nie ma.
Patrzę na okno. Łatwo wyskoczyć. Dwuskrzydłowe drzwi balkonowe sięgają od podłogi niemal do sufitu, przy czym z powodu oszczędności zamiast balkonu jest tylko ażurowa balustrada z kilkoma metalowymi prętami sięgającymi nieco powyżej pasa.
– Kurczę – usiłuję sobie przypomnieć – takie okna mają jakąś specjalną nazwę…
– Portfenetr albo porte-fênetre – podpowiada Tulinka. – Od 2002 roku są dozwolone tylko w budynkach do dwudziestu pięciu metrów.
– A ten ile ma?
– Ponad trzydzieści.
– To twoje okno jest nielegalne.
Myślę o tej dziewczynie, która przyszła wtedy do sąsiadki.
– Niewiarygodne. Jak można tak wejść do cudzego mieszkania i skoczyć mu przez okno? – pytam Tulinkę.
– Ludzie w ogóle nie mają empatii, proszę pana, zwłaszcza samobójcy. Sąsiadka przez miesiąc chodziła na lekach uspokajających. Nikogo już nie wpuszcza. A jak ktoś dzwoni dwa razy, to w ogóle drzwi nie otwiera.
– Dlaczego?
– Bo samobójcy, zwłaszcza ci z miłości, są niecierpliwi jak listonosze i dzwonią przynajmniej dwa razy.
Miłość to błogi stan nieważkości, dopóki cię nie dosięgnie grawitacja.
00.11
Sekretne przymierze
Tymon z przerażeniem wpatrywał się w dwóch mężczyzn leżących na podłodze. Martwi czy może tylko nieprzytomni? Pochylił się nad Maksem. Dłonią dotknął tętnic szyjnych. Wyczuł regularny rytm. W porządku. Podszedł do Irlandczyka. Dostrzegł sączącą się krew. Widocznie padając, rozbił sobie nos, ale poza tym głowa wyglądała na nienaruszoną. Cała siła ciosu poszła w jego szerokie bary, mógł mieć pęknięte kości, ale wciąż żył.
Strach pomyśleć, co by było, gdyby stołkiem trafił tego Irlandczyka nie w bary, lecz głowę. Tymon odetchnął z ulgą. Niewiele brakowało, a zostałbym mordercą – przebiegło mu przez myśl. Przeszedł go dreszcz.
Maks jęknął i usiłował wstać z podłogi. Tymon pomógł mu usiąść na krześle. Spojrzeli na Irlandczyka.
– Musimy go stąd zabrać – zdecydowali zgodnie.
Furgonetka stała na tyłach kamienicy. Gdy Maks doszedł do siebie, wzięli nieprzytomnego pod pachy, powlekli najpierw przez zaplecze, potem przez ciemne podwórze.
Przez kilka minut kluczyli pustymi ulicami Dublina. W końcu Tymon zatrzymał wóz pod budynkiem z napisem National Hospital. Wytaszczyli Irlandczyka i wciąż nieprzytomnego posadzili na pobliskiej ławce. Odjeżdżali, gdy osunął się bezwolnie. Z daleka sprawiał wrażenie śpiącego.
Mężczyźni wrócili do pubu, żeby usunąć ślady bójki. Dopiero teraz zauważyli but Irlandczyka. Widocznie mu się zsunął, gdy go wlekli. Tymon zaklął.
– Zajmę się tym – zaproponował Maks. – Zabiorę ze sobą i wyrzucę po drodze.
– Dzięki.
– To ja ci dziękuję. W ciągu jednego wieczoru trzy razy uratowałeś mi skórę. Jestem twoim trzykrotnym dłużnikiem.
Tymon rozejrzał się po pomieszczeniu i ponownie zaklął.
– Co jest? – zaniepokoił się Maks.
– Zapomniałem o monitoringu. – Tymon wskazał na kamery wiszące pod sufitem. – Ta cała awantura się przecież nagrała.
– Nie możesz podmienić taśm?
– Jakich taśm? – żachnął się Tymon. – Starych filmów się naoglądałeś. Teraz to wszystko jest cyfrowe. Właściciel ma nagrania na twardym dysku swojego komputera. Gdy je przejrzy, to od razu wywali mnie z roboty.
Podszedł do baru, wyjął dwie kryształowe szklanki i butelkę whisky.
– Najdroższa, jaką tu mam, trzydziestoletnia – powiedział. – Chrzanić to wszystko. Czas wracać do Łodzi.
Nalał do szklanek. Potem drugi raz, trzeci. Kiedy w butelce było widać już dno, Maks nieoczekiwanie powiedział:
– Zawrzyjmy sekretne przymierze. Chcesz być bogaty?
A potem zaczął opowiadać. Nie wyglądał na pijanego, język tylko lekko mu się plątał, a gadał jakby od rzeczy. Jednak im dłużej mówił, tym coraz bardziej Tymon mu wierzył i otwierał usta ze zdumienia.
97.44
Plaut, pisarz rzymski, jest autorem wyrażenia nomen est omen, w skrócie nomen omen, co znaczy mniej więcej to, że imię lub nazwa jest spełniającą się wróżbą. Tak mi się to przypomniało, gdy rozmawiałem z Tulinką, wioząc jej rzeczy do Łodzi.
– Wiesz, kiedyś mieszkałam we Wrocławiu na ulicy Dobrej, chociaż wolałabym na Złej, jak w domu, przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać. No i na tej Dobrej dwa razy pobili mojego chłopaka, raz włamali nam się też do samochodu i raz do mieszkania.
– To jeszcze nic. Ja na studiach wynajmowałem mieszkanie w starej kamienicy. Na piątym piętrze bez windy, toaleta była wspólna dla trzech mieszkań, w piecu paliło się węglem przynoszonym z piwnicy, a ulica paradoksalnie nazywała się Wygodna.
– A we Wrocławiu mieszkałam też na Osiedlu Kosmonautów. I sąsiad zza ściany raz tak się nawalił, że wyszedł na balkon i wyskoczył z dziewiątego piętra. A ulica nosiła nazwę Lotników.
97.45
Fakt, pan Bóg stworzył wspaniałe niebo i piękną Ziemię. Jednak dla człowieka warunki do życia na Ziemi nie są sprzyjające, jak do tej pory nikt nie przeżył.
Zainspirowany opowiedzianą przez Tulinkę historią o samobójcach przygotowuję w redakcji pierwszą mowę pogrzebową dla Funeral TV. Mowa taka musi być podniosła i dostojna, z drugiej strony jednak kojąca. Zaczynam od słów świętego Antoniego z Padwy: „Nic pewniejszego od śmierci. Nic bardziej niepewnego od jej godziny”.
97.46
Poranek. Cudzoziemka w domu:
– Łazienka wolna? Wzięłaś już prysznic? – pytam.
– Nie, wolałam wziąć wannę.
Dobrze jest z kimś mieszkać. Nawet przez ścianę. Wieczorem słyszę, jak Tulinka znów bierze prysznic i idzie do swojego pokoju. Od wewnątrz przekręca klucz. Zamek jest stary, zapadka zaskakuje głośno, obwieszczając nieufność dziewczyny.
97.47
Po babci zostało kilka pojemniczków ze słynną wodą z Lourdes. Bardzo popularna uzdrawiająca woda zamknięta w plastikowych figurkach o kształcie Matki Boskiej. Aby się do niej dostać, trzeba odkręcić głowę, bo jakoś nikomu nie przeszkadza pomysł, że głowa Matki Boskiej jest zakrętką. Babcia miała opór przed tym i nie odkręciła figurek, a przecież woda nie mogła uzdrowić, gdy była zamknięta w butelkach. Inni takiego oporu nie mają, rocznie sprzedaje się kilka cystern wody po pięć euro za sto mililitrów.
Stały w pokoju, który oddałem Tulince. Zrobiło mi się przykro, gdy w koszu na śmieci zobaczyłem puste plastikowe korpusy oddzielone od głów. Ale nic nie powiedziałem, myśląc, że pewnie dziewczyna źle się poczuła w obcym miejscu, może ogarnęły ją niedobre myśli, przebiegł niepokojący dreszcz (kim chciałbym być? chciałbym być dreszczem przebiegającym po twojej skórze), może dopadła ją chandra albo inny smutek i chciała się z tego wyleczyć.
97.48
Dom jest po babci. Pokój Tulinki wynajmowała kiedyś studentce ze szkoły muzycznej. Pamiętam wakacje spędzone kiedyś u babci. Miałem wtedy chyba dwanaście lat. Dziewczyna uczyła się grać na skrzypcach, strasznie rzępoliła.
Wynikła jednak pewna korzyść z jej obecności w tym domu. Łazienka była obok kuchni, miały wspólny pion wentylacyjny. Gdy dziewczyna brała prysznic, wchodziłem w kuchni na taboret i odsuwałem kratkę wentylacyjną. Z obu kratek zdjąłem siateczki, więc było widać doskonale. Dziewczyna miała ciężkie, wielkie piersi, namydlone lśniły jak dwa księżyce w pełni. Marzyłem o tym, żeby poczuć je w dłoniach. Pochwaliłem się chłopakom, przychodzili więc, żeby też popatrzeć. Brałem od nich za to po dwa złote. To nie było dużo za widok księżyców. Wstęp do zwykłego planetarium w Chorzowie kosztował wtedy pięć złotych.
97.49
W południe widzę Tulinkę w ogrodzie, ma na sobie sprane dżinsy i spłowiały podkoszulek, w ręku trzyma pędzel i maże nim coś po stojącym przed nią blejtramie, nawet nie zauważyłem, kiedy przywiozła sztalugi. Przez kilka minut przyglądam się bosej dziewczynie na rozświetlonej słońcem trawie. Stoi w jakiejś absurdalnej pozycji, lewą nogę ma zgiętą i opartą stopą o kolano prawej. Gdzieś widziałem zdjęcie wojownika, który znieruchomiał w podobnej pozycji, ale przynajmniej wspierał się oszczepem trzymanym w ręku, stał w tej postawie na czatach, co jakiś czas zmieniał nogę, mógł tak tkwić godzinami.
Dopiero teraz dostrzegam, że ma tatuaże. Na udzie – oplatającego je węża, na karku – dwie błyskawice, a na prawej łopatce – głowę kozła: z każdym pociągnięciem pędzla łopatka delikatnie się porusza, co wygląda tak, jakby kozioł z aprobatą kiwał głową.
Dziewczyna kołysze się lekko, zerka gdzieś w bok – na obiekt, który maluje, potem na obraz. Mam wrażenie, że coś na nim pisze, później kilka razy dotyka obrazu pędzlem, delikatnie, jakby stawiała kropki po napisanych zdaniach. Ciekawe, czy obraz, na którym są słowa, maluje się, czy pisze.
Nagle wojownik mnie spostrzega i szybko odkłada pędzel. Opuszcza drugą nogę na ziemię i przesuwa sztalugę tak, żebym na pewno nic nie zobaczył. Jestem teraz pewien, że naprawdę stał na czatach.
Dziewczyna się uśmiecha i macha do mnie ręką, po czym mówi, że na dzisiaj już dość i zasłania obraz płótnem wiszącym na sztaludze.
Pytam, co maluje, ale wojownik kładzie jej palec na ustach i widzę, że razem z nim przyszedł jakiś przesąd albo tajemnica i nic się nie dowiem, zanim praca nie zostanie skończona, o ile w ogóle on zechce, żebym się czegoś dowiedział.
Dziewczyna przynosi zawinięty obraz do domu i od razu wstawia go do swojej sypialni, a wojownik robi się spokojny, widząc, że drzwi są zamykane na klucz. Dostrzegam na jego twarzy ulgę, która mnie nie dziwi, bo w nocy bał się o śpiącą dziewczynę, a teraz się niepokoi o niedokończony obraz. Głupio jednak myśli ten wojownik. Przecież gdybym rzeczywiście miał wejść do tej sypialni po kryjomu, to z pewnością wolałbym zsunąć kołdrę z dziewczyny niż płótno z obrazu.
97.50
Dzwonili z Funeral TV, bardzo zadowoleni z moich mów pogrzebowych. Pierwsza zgromadziła sto tysięcy, druga sto pięćdziesiąt tysięcy telewidzów – to dużo jak na początek startującego kanału. Reklamodawcy zadowoleni. Przybywa klientów. Episkopat Polski zasugerował wszystkim księżom prowadzącym parafie kupno rocznego abonamentu. Ciekaw jestem, co sądzą na temat mów pogrzebowych – kto jak kto, ale oni dobrze się na tym znają, fajnie byłoby wymienić uwagi. Na jutro przygotowuję kolejną mowę. Tym razem zaczniemy od świętego Jana Dwudziestego Trzeciego: „Życie przypomina podróż przez morze. Wyjeżdżamy, żegnając się i płacząc z powodu oddalenia od osób nam drogich, ale oto, kiedy przybijamy do drugiego brzegu, są inne osoby, które stoją już w porcie i na nas czekają”.
97.51
Mam urodziny. Czterdzieste trzecie. Chrystus w tym wieku obchodził dziesięciolecie zmartwychwstania. Ciekawe, czy nadal obchodzi tę rocznicę z poczuciem spełnionej misji.
97.52
Od rana pada. Tulinka wychodzi z pokoju i skarży się na brak w nim odpowiedniego światła, przez który nie może malować. Pyta o strych. Mówię, że ma do dyspozycji znacznie więcej. Dom składa się z parteru i piętra, ale tylko na parterze pokoje są wyposażone w drzwi. Piętro jest ciągiem pomieszczeń, niemal amfiladą, z pustymi ościeżnicami. Tulinka przynosi swój obraz owinięty płótnem, stawia w kącie, wędruje po jasnej, pustej przestrzeni i się nie może nadziwić:
– Moja matka cierpi na lunatyzm, musieliśmy ją zamykać na klucz. A tu całe piętro i żadnych drzwi do klucza nie ma.
Patrzy na mnie pytająco. Nie widzę powodu, żeby jej opowiadać, ta historia mieszka w tym domu i nie jest na wynos.
– To nie powieściowy catering, każde z nas ma swoje tajemnice – mówię. – Ty chowasz przede mną swój obraz, ja mogę schować historię.
Wydawało mi się, że jestem wysoki i przystojny, ale zmierzyła mnie wzrokiem i od tej pory mam metr siedemdziesiąt.
97.53
W Funeral TV nowy naczelny. Poprzedni zmarł na zawał. W redakcji mówią, że za bardzo wziął do serca tematykę programów. Relacja z pogrzebu będzie na żywo.
00.12
Niewłaściwa kobieta
Maks opróżnił duszkiem szklaneczkę whisky.
– Wszystko zaczęło się od tego, że spotkałem niewłaściwą kobietę – zaczął swoją opowieść.
– To tak jak większość z nas – roześmiał się Tymon. – Każda kobieta na początku wydaje się właściwa, a z czasem traci tę cechę.
– Ona nie tylko była niewłaściwa, była zła i zepsuta – uzupełnił Maks i opowiadał dalej.
W Łodzi pracował jako taksówkarz. Ale co to była za praca… Więcej stania niż jeżdżenia. Najczęściej czekał na postoju w pobliżu skrzyżowania Julianowskiej ze Zgierską. Nieopodal była mała agencja towarzyska. Dziewczyny chętnie korzystały z jego usług. Miły, uprzejmy, nie zadawał pytań, budził zaufanie. No i jeździł głównie w nocy. Czasem dzwoniły do niego i wiózł je do klientów, czasem robił po prostu zakupy. Przede wszystkim papierosy i alkohol.
Jedna z tych dziewczyn, Magda, zatrudniła się później w nocnym klubie. Takim na poziomie, z drogimi trunkami, tańcami na rurze i pokojami, które na sufitach miały lustra. Sporo musiała tam zarabiać, bo nie dawała już Maksowi pięciu złotych napiwku, jak do tej pory, lecz dziesięć, a gdy była pijana, to trafiło się nawet sto. W końcu został jej kierowcą. Nie stał już na postoju, lecz codziennie po południu podjeżdżał pod dom dziewczyny, wiózł ją do klubu i tam czekał. Czasami odwoził z klientami do restauracji lub ich domów.
Nasłuchał się przy tym zdumiewających historii. Mężczyźni w objęciach kobiet zachowują się nieobliczalnie. Zwłaszcza jeśli są to obce kobiety, takie na jedną noc. Potem można o nich zapomnieć i po miłych chwilach rozstać się bez zobowiązań. To pozbawia mężczyzn czujności. Mówią o wszystkim, zwierzają się z najgłębszych sekretów. Skarżą się na swoje żony, chwalą dziećmi, opowiadają o kłopotach w pracy. Więcej powiedzą niż księdzu, bo łóżko to nie jest miejsce, w którym oczekuje się rozgrzeszenia.
Czasami chcą zaimponować. Zwłaszcza ci starsi, kiedy po sześćdziesiątce natrafią na młodą dziewczynę i rozum im odbiera. Magda miała trzech takich stałych klientów. Jeden potrafił powiedzieć żonie, że jedzie w delegację, a wyjeżdżał z Magdą na tydzień do ciepłych krajów. Drugi brał ją do najdroższych lokali. Płacił rachunki po kilkaset złotych, a gdy Maks odwoził go potem do domu, to widział, że mieszka na Limanowskiego, w kamienicy tak biednej, że część okien zabita była deskami. Najciekawszy był ten trzeci. Pracował w jakimś urzędzie, bo wiedział wszystko o mieście i polityce. Znał kilku łódzkich posłów i dwóch ministrów. Afiszował się tymi znajomościami. Dzwonił czasami do któregoś z nich i włączał w telefonie głośnik, żeby Magda słyszała.
Maks szczególnie dobrze zapamiętał jedną z takich rozmów. To była rozmowa z kimś z ministerstwa kultury.
– Miałeś mi powiedzieć, ile to może być warte – słychać było głos z głośnika.
– Miliony – odparł klient Magdy.
– Żartujesz? Miliony złotych?
– Euro.
– I nikt o tym nie wie?
– Tylko ja. Bo ten, który wiedział przede mną, już nie żyje. Wtedy Maks zaczął słuchać z uwagą.
97.54
Ojciec miał kochankę, do której chciał odejść, więc co i rusz szukał pretekstu. Chociaż dzięki trzem tysiącom książek otrzymaliśmy większe mieszkanie, on uważał, że z czasem znów staje się za ciasne. Nie potrafił sobie tej ciasnoty wytłumaczyć. Gdy uznał, że sytuacja stała się trudna do zniesienia, wezwał specjalistę od za ciasnych domów.
Ten obejrzał z uwagą wszystkie mury i powiedział:
– W państwa domu ściany i podłogi się zmniejszają.
– Jak to? Ściany nie mogą się zmniejszać! – zaprotestował ojciec.
– Wszystko jest kwestią globalnych przyzwyczajeń – odrzekł specjalista od za ciasnych domów. – Fizycy odkryli, że wszechświat się zmniejsza. Gdy był wielki wybuch, to się rozszerzał, teraz ponownie się kurczy.
– Ale co to ma wspólnego z domem?
– Przestrzeń się kurczy, pana dom też.
Nad ranem dom stawał się niekiedy tak ciasny, że budził nas ucisk sufitu na piersi.
Pewnego dnia ojciec się wyprowadził i wtedy dom doszedł do siebie.
97.55
Czasami śni mi się to, co już kiedyś mi się śniło. Co znaczy, że niektóre sny nam się powtarzają. Ciekawe, czy można też śnić czyjeś sny i mieć je z drugiej ręki, czy może raczej z drugiej głowy. To mnie trochę brzydzi, nie chciałbym mieć snów używanych przez kogoś.
97.56
Chowam przed Tulinką historię domu babci, ale nie dość starannie, wręcz niechlujnie nawet, wystają z niej nie tylko pojedyncze słowa, lecz także całe zdania, które przy śniadaniu dziewczyna powoli wyciąga.
– W tym domu nigdy nie było więcej drzwi?
– Nigdy.
– Nie przeszkadzało wam tak mieszkać?
– To znaczy jak?
– No, bez drzwi wewnątrz domu.
– Jesteś tu pierwszą osobą, której to przeszkadza.
– Jakoś tak jestem przyzwyczajona, że drzwi raczej są i się je za sobą zamyka.
– Widzisz, wszystko jest kwestią przyzwyczajeń. Ja w ogóle nie wiedziałem, że powinny być jakieś drzwi. Nigdy ich tu nie było, myślałem, że to normalne, że właśnie to jest norma. Dopiero gdy kiedyś poszliśmy w odwiedziny do krewnych, zauważyłem, że coś jest nie tak. To było takie małe mieszkanko, chyba trzy pokoje, a kiedy weszliśmy do ciasnego przedpokoju, to widzieliśmy tylko drzwi – nic, tylko pozamykane przed nami drzwi. Pięć par zamkniętych drzwi. Zapamiętałem to, bo babcia od razu zemdlała.
– Opowiedz mi o niej. – Dziewczyna wstaje z krzesła i podchodzi tak blisko, że czuję ją przez cienką koszulkę. To jest ten rodzaj ciepła, który się chce zatrzymać w sobie, pachnący rozgrzanym ogrodem lub domem czekającym na święta. Mam ochotę zbliżyć się bardziej do źródła tego ciepła i zapachu, przytknąć nos, policzek, usta. Myślę: tak, to prawdziwa energia kobiety, najpiękniejsza na świecie, cenniejsza niż wszystkie inne źródła energetyczne, w tym ropa naftowa i gaz ziemny – gdybym tylko potrafił rozprowadzać je rurociągiem, byłbym najbogatszym człowiekiem na świecie.
– O czym myślisz? – niepokoi się Tulinka, widząc, że dziwnie się w nią wpatruję. Odpowiadam zgodnie z prawdą:
– O rurociągu.
97.57
Trochę się wstawiłem na stypie naczelnego Funeral TV, w dodatku transmitowanej na żywo. Gdy jestem wcięty, zawsze przychodzą mi do głowy absurdalne pomysły. Nie wiem, po co się mówi, że pomysły przychodzą do głowy, no bo niby gdzie indziej mają przychodzić, jeśli nie do głowy, przecież do dupy nikomu nie przychodzą, chociaż czasami na to wygląda. Zaproponowałem zarządowi nową usługę: uroczyste nekrologi. Pomysł się spodobał, co jest dla mnie istotną nauczką: nie mów po pijaku rzeczy absurdalnych, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto największy idiotyzm potraktuje na serio i wprowadzi w życie. Pamiętam, że Józef Pinior tak mawiał, ten, który tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego pobrał z banku osiemdziesiąt milionów złotych składek delegalizowanej wówczas Solidarności i zdeponował je u kardynała Henryka Gulbinowicza we wrocławskiej kurii, ach, piękne to były czasy, księża pasali owieczki boże, a nie swoje brzuchy. No i ten Pinior zawsze przestrzegał, żeby nie żartować na tematy totalitarne, bo władza to usłyszy i potraktuje jako rozwiązania na serio. Do dziś ta przestroga wydaje mi się za rzadko brana pod uwagę.
97.58
Świt, patrzę przez okno – czarny kot siedzi na brzegu chodnika. Wygląda tak, jakby się zastanawiał, czy przejść na drugą stronę ulicy, czy jeszcze trochę poczekać. Ludzie nie mają pojęcia o odpowiedzialności, jaka spoczywa na czarnych kotach – ledwie się one obudzą, a już muszą się zastanawiać, komu dziś przynieść pecha.
97.59
Bawi się wisiorkiem, który zawsze nosi na łańcuszku – złotym liściem paproci.
– Piękny – mówię, nie mogąc oderwać wzroku od jej szyi, smukłej, o subtelnie zarysowanych mięśniach sięgających obojczyków.
– Uwielbiam paprocie – odpowiada. – Przetrwały epokę dinozaurów, są stare jak zło, rosną prawie wszędzie, ale najchętniej na granicy światów, tam, gdzie kończy się światło i zaczyna ciemność.
– Moja babcia miała całą ich hodowlę, kiedyś ci opowiem.
– No właśnie. Dlaczego twoja babcia wtedy zemdlała? – Tulinka nie daje za wygraną i wraca do tematu.
– Kiedy?
– No, jak byliście w tamtym małym mieszkaniu, o którym ostatnio mówiłeś.
– Miała fobię, uraz taki. Gdy poznała mojego dziadka, była już mężatką. Mąż nie chciał słyszeć o rozwodzie. Akurat remontowali dom, ten dom, w przedpokoju było pełno cegieł. Raz pokłócili się na temat tego rozwodu, babcia zamknęła się w sypialni na klucz, a jej męża coś opętało. W nocy, gdy zasnęła, zamknął od zewnątrz okiennice i zamurował wejście do pokoju. Rano, gdy otworzyła drzwi, zobaczyła przed sobą świeżo postawiony mur. Ten jej mąż trzymał ją za nim przez dwa dni.
– A potem?
– Kupił jej kwiaty. Siedem goździków, bo tyle lat byli po ślubie.
– A ona co na to?
– Nie znosiła goździków. Powiedziała, że powinien to wiedzieć, a skoro nie wie, to jednak się z nim rozwiedzie.
97.60
Trwa ogólnonarodowa dyskusja na temat powrotu zajęć wojskowych do szkół, więc przypomniała mi się pewna historyjka z moich młodzieńczych czasów. Przytaczam ją, bo to jedyna rzecz, jaką zapamiętałem ze wszystkich paramilitarnych lekcji.
Zajęcia, które ma prowadzić major Talerzak. Wchodzi do klasy, a tam ktoś napisał na tablicy: „Major Talerzak jest głupi”. Wkurzony Talerzak biegnie po dyrektora. Tymczasem dyżurny zmazuje napis. Talerzak wraca i widząc pustą tablicę, odświeża napis: „Major Talerzak jest głupi”.
Po chwili wchodzi dyrektor i wskazując tablicę, surowym głosem pyta:
– Kto to napisał?
Major Talerzak pręży się i odpowiada:
– Ja, obywatelu dyrektorze!
97.61
Pierwsze uroczyste nekrologi dla Funeral TV przygotowujemy, trochę opierając się na filmie Closer, gdzie grali Natalie Portman, Julia Roberts i Jude Law. Dwie nominacje do Oscara i pięć do Złotych Globów. Jude Law wcielił się w postać osobliwego dziennikarza, który pisał nekrologi. To takie zajęcie, żadne dziwactwo, nie trzeba wzywać psychiatry, każdy musi z czegoś żyć. Jedni piszą wiersze, drudzy robią coś sensownego, na przykład leczą, nauczają albo budują domy, inni na sam koniec piszą im nekrologi. No to Jude Law je pisał. Fragment jego rozmowy z Portman:
„– Dlaczego piszesz nekrologi?
– Marzyłem, że zostanę pisarzem, ale nie miałem własnego stylu. Właściwie brakowało mi talentu. Wylądowałem więc w dziale gazety z nekrologami, na Syberii dziennikarstwa.
– Opowiedz o tym, chcę wyobrazić sobie ciebie na Syberii.
– Naprawdę? Mówimy na to strona «nekro». Jest nas trzech, ja, Graham i Harry. Kiedy umiera ktoś ważny, otwieramy zamrażarkę. Jest to plik komputerowy z nekrologami i życiorysami słynnych osób.
– Piszecie nekrologi żywych ludzi?
– Niektórych. Harry, wydawca, decyduje, kiedy pójdzie pierwszy. Sprawdzamy fakty. O osiemnastej stajemy wokół ekranu i oglądamy stronę nowego wydania. Dokonujemy ostatnich poprawek, dodajemy eufemizmy dla zabawy.
– Na przykład?
– Był towarzyski, znaczy, że był alkoholikiem. Cenił prywatność – był gejem. Cieszył się swoją prywatnością – był zaciętym pedałem.
– Jakim eufemizmem byś mnie opisał?
– Była rozbrajająca.
– To nie jest eufemizm.
– Właśnie, że jest”.
Uroczyste nekrologi są drogą usługą, więc nie przerywamy ich reklamami. Zwłaszcza że nie jesteśmy telewizją publiczną. To byłoby niestosowne – przy pogrzebach, w chwilach ostatecznych reklamować piwo lub tabletki na wzwód – nie znam przypadku, żeby jakiś nieboszczyk po nich się podniósł.
97.62
Nie wiedziałem, że Tulinka jest w łazience, więc otworzyłem drzwi. Stała tyłem, w samych majteczkach pochylona nad wanną nakładała odżywkę na włosy. Udawała, że mnie nie widzi, chociaż zauważyłem drobny ruch jej bioder spłoszonych moją obecnością. Stałem tak przez kilka sekund i oboje udawaliśmy, że nas tam nie ma.
Zauważyłem, że nie goli pach, ale włoski ma tak delikatne, że chyba żadnemu mężczyźnie nie mogłoby to przeszkadzać.
Powinienem jutro oddać nowy odcinek powieści, ale do końca dnia nie mogłem napisać ani jednego zdania.
Nagie kobiety mają asa w rękawie. Oksymoron czy sofizmat?
97.63
Biłem się z myślami, w końcu dałem za wygraną. Nie robię dziś nic. Mam lekkie wyrzuty sumienia.
97.64
Nadal nie robię nic i mam wyrzuty sumienia. Ale powoli się z nimi oswajam.
Dzisiejsze lenistwo to tylko punkt wyjścia do jutrzejszej pracowitości.
97.65
Nigdy nie odkładaj do jutra tego, co możesz odłożyć na pojutrze.
Wyrzuty sumienia się oswoiły, merdam je za uchem.
Mam bardzo dużo zdolności, ale pochowały się ze strachu, że je wykorzystam.
97.66
W życiu nie widziałem tak czarującego uśmiechu, niemal nie schodzi jej z ust, tak jakby stanowił trwały element jej wyrazu twarzy, to jest taki sympatyczny uśmiech z lekkim podniesieniem kącików ust, czasami jednak jej twarz jaśnieje w sposób prawdziwie szczodry, pokazując rządek idealnie białych i równych zębów, wtenczas zaczynają się śmiać do mnie także jej oczy, błyszczą, iskrzą się w nich małe ogniki, bywa, że odchyla głowę do tyłu, wtedy uśmiecha się także jej delikatny nosek, a skóra na małym dekolcie napina się lekko i wydaje się, że rozpromieniają się do mnie również jej drobne obojczyki.
97.67
Byliśmy w Luwrze.
Ale to od Ciebie
nie mogłem oderwać wzroku.
97.68
Zauważyłem, że maluje głównie akty.
– Skąd u ciebie taka fascynacja nagim ciałem? – pytam.
– Po prostu lubię nagość. Chyba przez matkę.
I opowiada. Jej matka jest charakteryzatorką. Zafascynowana kinem, z przejęciem po wielokroć opowiadała o współpracy z Waldemarem Pokromskim, najlepszym polskim charakteryzatorem, znanym w świecie filmowców bardzo dobrze, głównie z Listy Schindlera, Pachnidła i Pianisty. Była z nim w trakcie ekranizacji thrillera Patricka Süskinda, wspaniałej powieści przetłumaczonej na ponad czterdzieści języków; film kosztował pięćdziesiąt milionów euro i należy do najdroższych w kinie europejskim. Grali w nim Dustin Hoffman oraz Alan Rickman, którego poznała podczas kręcenia sceny orgii prawdziwie diabelskiej i bodaj największej na świecie. Brało w niej udział kilkaset osób, a tym z pierwszego planu najpierw trzeba było dorobić próchnicę, bo mieli zbyt porządne zęby jak na ubogich mieszczan z osiemnastego wieku, mama Tulinki więc im ją dorabiała. Potem pojawiły się problemy z tatuażami, bo znaczna część statystów miała bardzo nowoczesne, także kolorowe, w różnych miejscach ciała – kobiety na przykład kolibry, motyle i kotki na pośladkach, a mężczyźni trupie czaszki, węże oraz błyskawice. Trzeba było je zamalować. Jednak w trakcie prób okazało się, że podczas miłosnych uniesień silikonowe farby się ścierają, więc z kilkoma innymi charakteryzatorami mama Tulinki przebrała się w kostiumy z epoki i weszła w tę ludzką nagą ciżbę, by w krótkich przerwach do dubli na bieżąco zamalowywać wyłaniające się tatuaże. Jeszcze ciekawiej było z owłosieniem łonowym i tym pod pachami, bo dziś, wiadomo, wszyscy wydepilowani, nierzadko także mężczyźni, więc tym rozkraczonym trzeba było domalować odpowiedni zarost, a i tak – mimo pracy pięćdziesięciu charakteryzatorów, pracujących od trzeciej nad ranem – paru nagusów zostało niedopilnowanych i współczesnego irokeza nad cipką można zobaczyć parę razy na filmie, jeśli się prześledzi arcydzieło klatka po klatce.
97.69
Dziś dwanaście tysięcy czterysta pięćdziesiąty dzień sporu o uchodźców. Uciekają z Bliskiego Wschodu i Afryki, ale nie tylko. Unia Europejska chce ich przygarnąć, Polska stanowczo odmawia, bo to są muzułmanie, a my – katolicy. Nie bardzo jednak wiadomo, co począć z kwestią miłosierdzia, bo Pan Jezus do niego namawiał, nie przewidując jednak okoliczności bieżącej polityki. Kościół czeka na objawienie, a tu w obszarze cudów jest flauta i nic się nie objawia.
Tymczasem dwie śliczne w poczekalni gabinetu stomatologii estetycznej.
– Zerwał z tobą, naprawdę?
– Powiedział, że jestem niegospodarna.
– Ty? Niegospodarna? Ocipiał czy co? Chyba nie po to byłaś dwa razy miss nastolatek, żeby być gospodarną?
– No.
– Ale o co mu konkretnie poszło?
– Przyszły do mnie dziewczyny i wrzuciłam do ekspresu całe opakowanie kawy, ale malutkie, takie na dziesięć deko, i całe przez wieczór poszło.
– Jaja se robisz. O dziesięć deko kawy się obraził?
– Bo to była specjalna kawa, kopi luwak się nazywa. Pięćset złotych dał za te dziesięć deko.
– Obłęd jakiś. Taka dobra?
– Jak dodasz śmietanki, to dobra. Ale powstaje z ziaren, które zjada jakieś takie zwierzę w Azji, podobne do lisa, potem jednak nie może ich strawić, wydala je i oni je wtedy zbierają, takie lekko sfermentowane, i sprzedają jako najlepszą kawę na świecie.
– Wkręcasz mnie.
– Przysięgam, jak mnie opierdolił, to sprawdziłam w internecie.
– Chcesz powiedzieć, że piłaś kawę wyjętą z kupy jakiegoś lisa?
– No tak się ją produkuje.
– To się nie dziwię, że cię rzucił. W życiu bym nie pocałowała nikogo, kto miał w ustach wysraną kawę.
– Aleś ty głupia, przecież ją umyli.
– Swoją drogą, to dobrze, że rząd nie chce tych uchodźców z Azji. Nigdy nie wiesz, czego się można po nich spodziewać.
– No.
Mam uwagę nie tylko à propos polityki. Gdy przyjdzie odwilż, bałwany będą miały przechlapane.
97.70
W pociągu matka i dwie córki. Jedna tak pod dwadzieścia, druga z piętnaście lat. Ta starsza rozmawia przez telefon i co chwilę rzuca: „Mam na to wyjebane”, „Na to też mam wyjebane” i tym podobne. Ogólnie widać, że na wszystko ma wyjebane. Gdy kończy rozmowę, matka łagodnym tonem:
– Prosiłam cię, żebyś tak się nie wyrażała przy młodszej siostrze.
Na co młodsza siostra:
– Daj spokój, mamo, niech mówi, jak chce, i tak mam na to wyjebane.
97.71
Byłem na poczcie. Na pięć okienek jedno czynne, siedem osób w kolejce. Stoję, z nudów patrzę, co mają na półkach. Po prawej stronie okienka: Księga patrioty, Obrona Poczty Gdańskiej, Ojca Grande przepisy na zdrowe życie, Biblia. Dalej – mydło, obrusy, świece.
Nareszcie moja kolej.
– Poproszę kopertę bąbelkową A cztery.
– Nie ma.
Patrzę, co wystawione jest po drugiej stronie okienka: Dania z grilla siostry Marii, Desery siostry Marii, Wypieki siostry Marii, Sałatki siostry Marii. Obok – batony, wafelki, guma do żucia.
Mam ochotę zapytać, czy ma kiszoną kapustę, bo przyszedł mi na myśl bigos.
00.13
Podsłuchana rozmowa
Magda z klientem siedziała na tylnym fotelu samochodu. Maks obojętnie spoglądał przez okno na puste o tej porze ulice, udając, że nie podsłuchuje. Zresztą, jego pasażerowie byli na tyle pijani, że nie zwracali na niego uwagi.
Mężczyzna rozmawiał przez telefon. Głośnik nadal był włączony.
– Czego oczekujesz ode mnie? – dobiegł z niego głos.
– To jest wysokiej klasy zabytek, więc nie mogę tak sobie w nim grzebać. Potrzebuję jakiegoś pretekstu – wyjaśniał mężczyzna. – Najlepiej pozwolenia z ministerstwa, że niby inwentaryzacja czy coś…
– Czyj to zabytek?
– Grohmana.
– To ktoś z Platformy Obywatelskiej?
– Nie, nie. Chodzi o Henryka Grohmana, syna Ludwika.
– A, znaczy się z PiSu? – dopytywał głos z telefonu.
– Nie, nie, oni już nie żyją.
– To przykre. A co im się stało?
– Umarli – jęknął mężczyzna.
– No, domyślam się, że jak nie żyją, to umarli. – Głos w telefonie zaczynał być lekko zniecierpliwiony.
– To byli przedwojenni fabrykanci, należeli do najbogatszych ludzi w Łodzi, ponoć ukryli gdzieś przed Niemcami olbrzymi majątek, a ja wiem gdzie – wyrzucił z siebie jednym tchem klient Magdy.
Przez chwilę panowała cisza.
– Przyjedź do ministerstwa w poniedziałek, pogadamy – odezwał się w końcu głos w telefonie.
Mężczyzna odłożył telefon. Przysunął się do niej, zadowolony z wrażenia, jakie na niej zrobił. Rzeczywiście, patrzyła na niego z podziwem. Wiele rzeczy słyszała od swoich klientów, ale po raz pierwszy była świadkiem rozmowy w tak ważnej sprawie. Ukryty majątek, układy w ministerstwie, wielka polityka… Aż zakręciło jej się w głowie.
Mężczyzna położył jej rękę na swoim kolanie.
– Nie możesz poczekać? – spytała.
– Nie chcę czekać.
Akurat przejeżdżali przez Zgierską koło parkingu przy parku na Julianowie.
– Maks, zatrzymaj tu samochód i zostaw nas na chwilę samych – poprosiła.