Читать книгу Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli - Piotr Bratkowski - Страница 4

Оглавление

Tu trzeba dużo modlitwy

1

Ojciec zmartwychwstał w pierwszej połowie lutego, niecałe dwa miesiące po śmierci. Jak gdyby nigdy nic stanął w drzwiach – w starej kraciastej kurtce kupionej jeszcze za Gierka w Domach Centrum, ze skórzaną torbą przewieszoną przez ramię. Wyglądał tak, jak wyglądał w późnych latach dziewięćdziesiątych, gdy wracał – czasem po kielichu – z wykładów w Łodzi. I tak też się zachowywał, z łagodnym i trochę głupawym uśmieszkiem bagatelizował swoją śmierć, mówiąc, że spotkał jakichś sympatycznych młodych ludzi i się odrobinę zagadał. „Przecież nic się nie stało – przekonywał. – Świetnie się czuję”.

Powtarzał, że świetnie się czuje, ponieważ pomagałem mu – jak zawsze od ponad sześciu lat, odkąd przeszedł operację kręgosłupa – wejść po schodach na piętro, do jego części domu. A właściwie udawałem, że pomagam: pozorując ruchy podtrzymujące ojca, w rzeczywistości próbowałem zepchnąć go ze schodów, zabić.

Czułem, że nie kontroluję narastającej we mnie furii, coraz głośniej wykrzykiwałem zmartwychwstałemu w twarz wszystkie swoje pretensje: „Spotkałeś sympatycznych ludzi? I teraz sobie wracasz? Teraz?! Kiedy już do połowy odchorowałem tę żałobę? Kiedy wreszcie wyrzuciliśmy twoje obszczane meble i dywany? Kiedy obiecaliśmy dzieciom, że będą mogły zająć twoje piętro?”.

Nie mówiłem prawdy. Choć wcześniej wyobrażałem sobie, że spodziewana od ładnych paru lat śmierć ojca przyniesie mi ulgę, wcale jeszcze nie odchorowałem żałoby. Przez pierwsze tygodnie jechałem jak automat, na adrenalinie i xanaksie, potem moja energia zaczęła się wyczerpywać. Czas niczego nie leczył. Im bardziej ojciec nie żył, tym bardziej jego nieobecność wylewała się z zajmowanego przez niego piętra domu. Wyrzucone meble i dywany? Wolne żarty: przekładałem pozostawione przez niego tony papierów i nie potrafiłem wyrzucić nawet kwitka potwierdzającego, że w połowie lat osiemdziesiątych zeszłego wieku przedłużył ubezpieczenie małego fiata.

On też niczego nie wyrzucał. Wyciągałem z szaf i otwierałem kolejne teczki. Rentgeny kręgosłupa i klatki piersiowej, historie chorób (ojciec mówił, że jest chory na wszystko, na długo zanim Grabaż napisał o tym piosenkę): krzyż, nerki, serce, zaćma; nawet dzieje wyciętego w zamierzchłej przeszłości woreczka żółciowego gdzieś się zaplątały. Tony lekarstw, zwłaszcza psychotropów i opioidów zbieranych na jeszcze cięższe czasy. Ich obecność w szafach była naturalna, uzależnił się od tego towaru jeszcze za mojego dzieciństwa. Ale co wśród nich robiły cztery preparaty na zbicie ciśnienia, skoro przez całe życie narzekał, że ma zbyt niskie?

Wszystkie te teczki i worki ułożone były w pedantycznym porządku, do którego jednak brakowało mi klucza. Zbierane przez pół wieku umowy o pracę i wypowiedzenia; zaraz obok – założony chyba za pierwszej wojny pamiętniczek babci Feli. Pudło z państwowymi i artystycznymi odznaczeniami, nominacjami na rozmaite stanowiska i tytuły. Legitymacje różnych organizacji – od PZPR (był tam od założenia do stanu wojennego) po Polski Związek Żeglarski (ta przygoda skończyła się chyba już w 1965 roku, zresztą zawsze żeglował bez entuzjazmu) – i powiększone zdjęcie młodego Konrada Swinarskiego. W tym samym pudle – duża koperta, a w niej liczne, wycięte z francuskiej prasy, artykuły żegnające świeżo zmarłego Alberta Camusa.

Nie, ojciec nie znał francuskiego, te artykuły zapewne tłumaczyła mu mama. Ale Camus to był w jego życiu osobny rozdział, w którym największymi literami zapisane było to pretensjonalne jęczenie nad sobą narcystycznego Clamence’a.

Nie był też w najmniejszym stopniu koneserem malarstwa, choć przez rok studiował historię sztuki, myśląc, że to będzie coś w rodzaju kulturoznawstwa. Jednak kiedyś w rozmowie ze mną powiedział o jakiejś kobiecie, że ma rysy jak z obrazów Modiglianiego. A gdy spytałem, kto to jest Modigliani, zaśmiał się swoim zarezerwowanym na szczególne okazje sztucznym śmiechem i zakrzyknął: „Biedny prymitywek!”. Miałem wtedy pewnie z dziesięć lat.

Do końca życia uwielbiał wplatać cytaty – a już szczególnie po niemiecku (tak, niemiecki znał). Na stare lata jego zasób złotych myśli bardzo poszerzył się pod wpływem pierwszego tomu podręcznika Wiedza o kulturze, z którego korzystała na studiach moja żona. Co ważniejsze fragmenty zaznaczał zrobionymi z karteczek zakładkami, istotniejsze zdania podkreślał, a kilkunastu z nich wyuczył się na pamięć. Stały się dla niego niezbędnikiem intelektualisty, ozdabiał nimi wszystkie teksty, które musiał pisać jako profesor szkoły filmowej: recenzje doktoratów, rekomendacje... W szkole artystycznej wszystkie stopnie i tytuły miały charakter dość umowny. Ale gdy zaczęły powstawać prywatne uczelnie, ojciec został zaproszony, by w jednej z nich wykładać etykę biznesu. Miał do tego o wiele mniej przygotowania niż ja po obijaniu się przed laty na filozoficznych studiach doktoranckich, więc Wiedza o kulturze znów ostro poszła w ruch.

Nawet we mnie geny zaszczepione przez jego wielkopolskich przodków dostawały spazmów wobec tak daleko posuniętej – powiedzmy – asertywności intelektualnej. No ale nowo powstające uczelnie, by zdobyć pełnię praw, na gwałt potrzebowały ludzi z tytułami profesorskimi. I całkiem przyzwoicie płaciły.

2

Wbrew temu, co mówiłem zmartwychwstałemu ojcu, dzieci – mój młodszy syn i jego narzeczona – nie miały najmniejszego zamiaru wprowadzać się na osierocone przez niego piętro. Przeciwnie, ochoczo wertowały internetowe ogłoszenia, szukając mieszkania do wynajęcia. I wkrótce wyprowadziły się na Czerniaków, by po trzech latach zamieszkać na sławnym osiedlu Wilanów, już na swoim. Z widokiem na Świątynię Opatrzności Bożej i ze świetną lodziarnią na parterze – ale bardzo daleko od nas.

Starając się znaleźć jakąś dobrą stronę jego śmierci, wyobraziłem sobie, że pierwszy raz w życiu, po sześćdziesięciu latach mieszkania w przeróżnych konfiguracjach, ale zawsze z rodzicami (a po śmierci mamy – z ojcem właśnie), będziemy z żoną mieć wreszcie wolną chatę. Niby trochę późno... Nie zastanawiałem się jednak, do jakiego typu orgii byłaby mi wolna chata potrzebna, po prostu nowa przestrzeń kojarzyła mi się nie z pustką, lecz z wolnością. A brak w tej przestrzeni ojca – z brakiem kontroli, obecnej przecież aż do końca i wyrażającej się w codziennych pytaniach w rodzaju: „A nad czym ty właściwie teraz pracujesz? Opowiedz mi coś o sobie!”.

To jednak tak nie działało. Im bardziej próbowałem tę podarowaną przestrzeń oswoić, tym większe stawiała zasieki. On, ojciec znaczy, tam był, w tych szpargałach. Coraz bardziej był i nic dziwnego, że w końcu pewnej lutowej nocy zmartwychwstał. Próbowałem go zabić, wykrzykując jednocześnie kłamstwa o końcu żałoby. Bo brakowało mi słów, żeby zracjonalizować istotę swojego żalu. Byłem przecież zbyt dobrze wychowany, żeby głupawo uśmiechającemu się ojcu powiedzieć prosto w twarz: „Taki dupek, a nawet zmartwychwstać mu się udało, nie ma sprawiedliwości!”.

Psychiatrka dała mi zaraz potem dwa tygodnie zwolnienia i doradziła, abym na jakiś czas odpuścił sobie grzebanie w papierach. Zdążyłem jeszcze zajrzeć do jednego z kilkunastu zeszytów, w których ojciec latami prowadził coś w rodzaju pamiętnika. Ale kiedy zobaczyłem, że to litania pretensji wobec mnie i wszystkich tych nielicznych bliskich, którzy jeszcze ani nie umarli, ani nie zaniechali z nim kontaktów – rzeczywiście odpuściłem.

3

Ojciec umarł tuż przed świętami, osiemnastego grudnia rano. Gdy przyszedłem pomóc mu zejść do taksówki – wychodził z domu już tylko do lekarzy i właśnie wybierał się do okulisty – zastałem go dziwnie wygiętego, z plecami w górze i głową wbitą w siedzenie antycznego fotela. Miał na sobie krótką, czerwoną koszulę od piżamy i szare slipy typu jajognioty. Pampersa, którego czasem zakładał, nie było. Był za to siniak na twarzy.

W pierwszej chwili nie potraktowałem tego performansu poważnie. Ojciec od lat przecież niemal każdego dnia witał mnie słowami: „Nigdy jeszcze nie czułem się tak koszmarnie jak dziś”.

Najpewniej nauczył się takiego patentu na kontakty międzyludzkie od swojej mamy. Babcia Fela miała kredens pełen leków, a pogotowie było prawie cotygodniowym gościem w jej często zmienianych, ale zawsze zlokalizowanych w praskim rewirze pomiędzy Ratuszową a Stalową, małych i zagraconych mieszkaniach. Nawet ja, czterdzieści lat po jej śmierci, pamiętam, że główną personą podczas tych wizyt była niejaka doktor Struczykowa. Przez swoje ostatnie ćwierć wieku babcia mieszkała sama, bo tak najbardziej lubiła. Uwielbiała jednak wzywać obu swych synów (córka lekarka mieszkała od lat we Wrocławiu) z powodu nagłych kataklizmów zdrowotnych, czasem tak osobliwych jak wędrująca nerka. Źle się to skończyło: chora na wszystko babcia umarła w końcu z powodu zwykłego skaleczenia ręki. W niewielką rankę wdało się zakażenie, a rodzina – przez lata wytrenowana w jej hipochondrii – tym razem kompletnie zignorowała skargi na złe samopoczucie. Gdy w końcu z wysoką gorączką trafiła do szpitala, okazało się, że to sepsa. I było już za późno, by coś z tym zrobić.

To wszystko działo się już za mojej pamięci. Pamięć ojca sięgała oczywiście dużo głębiej. Nieraz wspominał, jak w dzieciństwie, przy okazji jakiegoś nieposłuszeństwa lub próby obejścia matczynego zakazu, babcia Fela osuwała się na ziemię, mówiąc: „Umieram!”. I oczywiście zawsze na tym wygrywała.

4

Ojciec też umierał niejeden raz, parokrotnie zostawiając nawet list pożegnalny – ale to akurat tylko do czasu, gdy miał siłę, by się solidnie sponiewierać. Na kolację ordynował sobie wtedy dużą porcję wódki i xanaksu i po tej mieszance wrzeszczał coś sam do siebie, ostro przy tym klnąc. Po czym wypisywał sentymentalne brednie. To jednak należało do przeszłości: teraz miał prawie osiemdziesiąt pięć lat i naprawdę był schorowany. Kiedy więc zobaczyłem go w nienaturalnej pozie i co gorsza zupełnie nieprzygotowanego do wyjścia z domu (zwykle był gotów co najmniej dwie godziny przed czasem, a taksówkę, peerelowskim zwyczajem, zamawiał z dobowym wyprzedzeniem), pomyślałem, że odstawia na mój użytek jakieś kolejne misterium męki Pańskiej. Albo w najgorszym wypadku zasłabł. Próbowałem wyczuć puls i – zapewne przez moją skłonność do unikania trudnych sytuacji – wydawało mi się, że go wyczułem. Niepokoiły mnie tylko nieruchome, szeroko otwarte oczy. No to zadzwoniłem na pogotowie.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności mój młodszy syn nie spędził tej nocy dwa piętra niżej, gdzie koczował wraz z narzeczoną. Nie chcąc po długim dyżurze jej budzić, zaległ w swoim dawnym dziecięcym pokoju (który kiedyś był pokojem jego starszego brata, a jeszcze wcześniej – moim) sąsiadującym z sypialnią ojca. Zbudzony porannym hałasem, miał o całe pokolenie większy dystans do sceny rozgrywającej się za ścianą. I rzekł głośno to, czego ja zauważyć nie chciałem:

– Pogotowie tu już raczej nic nie pomoże.

– A co, myślisz, że umarł? – zdziwiłem się nieszczerze.

Tylko spojrzał na mnie przeciągle. I zaraz przyjechało pogotowie. Poprawne politycznie jak w amerykańskich filmach klasy C: młoda, rumiana blondynka ratowniczka, czarnoskóry lekarz z Tanzanii oraz starszawy sanitariusz-kierowca, taki, co już wszystko w życiu widział. Tanzańczyk ze smutną miną wypisał, co trzeba, energiczna blondynka powiedziała to, co w takich sytuacjach wypada powiedzieć, sanitariusz współczuł w milczeniu. Po chwili przyjechała następna ekipa, wyspecjalizowana w sprawach ostatecznych. Ojciec próbował twardo trzymać się swojego terytorium – nosze nie mieściły się na schodach i na ten etap podróży trzeba było go przełożyć do czarnego foliowego worka. Mrukliwi panowie szybko jednak ogarnęli przeciwności logistyczne i zabrali ciało, które jeszcze poprzedniego wieczoru było moim bardzo męczącym ojcem, do kostnicy na Powązki.

A potem zaczęła się biurokracja śmierci. Syn się sprężył, pojechał do urzędów po stosowne dokumenty. Żona, zaalarmowana telefonem, wróciła z pracy. Dwie godziny później siedzieliśmy już wszyscy troje w zakładzie pogrzebowym, deliberując nad rodzajem trumny, wieńcami i szczegółowym przebiegiem uroczystości pogrzebowych. Pracownica rozkładała przed nami kolejne katalogi z najnowszymi osiągnięciami sztuki funeralnej, a my – żeby już mieć to z głowy – zasadniczo zgadzaliśmy się na wszystko.

Żona wzięła na siebie najgorszą robotę: negocjacje z księdzem. Ojciec, jak w wielu innych sprawach, tak i w tej wielokrotnie zmieniał zdanie, ostatecznie jednak, tak mi się przynajmniej wydawało, zdecydował się na pogrzeb katolicki. A proboszcz, który wprowadził w parafii rytuał procesji z wrakiem smoleńskiego tupolewa, długo grzebał w dokumentach, robiąc coraz bardziej zasmuconą minę.

– Oj, nie widzę ja państwa ojca wśród aktywnych parafian, prawdę mówiąc, w ogóle go nie widzę – zdziwił się.

Gdy żona, znająca ten religijny szyfr ze swego rodzinnego miasteczka na Podlasiu, sięgnęła po portfel, dodał już jednoznacznie:

– Tu potrzeba będzie dużo modlitwy.

Tak też się stało. Fundamentalny problem jednak brzmiał: czy ze względu na dobro ogólne lepiej będzie poczekać z pogrzebem, aż się skończą długie tamtego roku święta, czy przeciwnie: pochować ojca jak najszybciej i zająć się spokojnie Wigilią.

I na tej drugiej wersji stanęło, z rozpędu kupiliśmy nawet choinkę. Nigdy nieubrana, schła potem na tarasie, nierozpakowana z folii, aż w końcu po dwóch latach nadeszła stosowna pora, by i choinkę pochować. W zamrażarce został pojemnik z makiem, ugotowanym i zarzuconym, zanim zdążył stać się kutią.

Ojciec jeszcze raz wyreżyserował nam święta. Tak jak za czasów mojego dzieciństwa, gdy po paru drinkach (wtedy się jeszcze u nas w domu obficie pijało – surowe podlaskie porządki, niedopuszczające w Wigilię nawet śmietany, dopiero miały nadejść) wskoczył do samochodu i ni stąd, ni zowąd pojechał na Pragę, do kościoła Matki Boskiej Loretańskiej, gdzie przed laty został bodajże ochrzczony czy też był ministrantem. I tak jak wiele lat później, kiedy na pierwszym kęsie wielkanocnego śniadania złamał sobie ząb i zaangażował resztę rodziny w namierzenie pracującego o tak nietypowej porze dentysty. Czy tak jak podczas wielu spotkań rodzinnych, gdy temat rozmowy przy stole go nie interesował: wybierał sobie wtedy jednego z biesiadników (najczęściej mnie albo mojego szwagra, z którym dzielił pasje historyczne) i zmieniał wątek na taki, z którego pozostali byli wykluczeni.

Prawie ślepy, prawie znieruchomiały przy swoim balkoniku, skupiony był już niemal wyłącznie na własnym zdrowiu i wyrzekaniu na Jarosława Kaczyńskiego, który tuż przed jego śmiercią powrócił do władzy. A gdy pytałem go, co słychać, odpowiadał jak lekarzowi podczas obchodu, wygłaszając obszerny komunikat o aktualnym stanie swych dolegliwości, od mentalu po kiszkę stolcową. Ale w organizowaniu bliskim czasu konsekwentny do bólu pozostał do ostatniej chwili.

Przecież to nie miały być jego święta, zapowiadało się, że na pewno nie będą – półtorej doby przed śmiercią ojca urodził się przecież Dominik, mój pierwszy wnuk, dziecko mego starszego syna. To właśnie miało być rodzinne wydarzenie sezonu, ba: jego gwóźdź, zdawałoby się – wymuszający, by tego roku spędzać święta radośnie. Ojciec pozostał jednak w tej kwestii niewzruszony, jak za najlepszych czasów kradnąc show. Nie przejmował się tym, że przez ostatnie półtorej doby swojego życia był pradziadkiem. Leżał – jak fachowo mówią w zakładach pogrzebowych – „dochowany” do mojej zmarłej ostatniej jesieni PRL mamy, w grobie na Wólce Węglowej. I z tej nowej kwatery dowodzenia precyzyjnie kierował nastrojami, układał harmonogramy zadań.

Nie, ojciec nigdy nie był tyranem ze strasznych opowieści o przemocy domowej. Przeciwnie, był jednym z tych ludzi, którzy – jak mawia moja żona – zawsze muszą na kimś wisieć, przede wszystkim emocjonalnie, choć na starość oczywiście także w sprawach praktycznych. Takich, którzy w obliczu problemu najpierw rozglądają się, czy go ktoś za nich nie rozwiąże, a dopiero potem próbują zabrać się do tego sami. Owszem, terroryzował najbliższych, ale swoją słabością. Kiedyś, gdy na Mazurach piliśmy we dwóch wódkę, zwierzył mi się z jednego ze swoich pozamałżeńskich romansów. Nawiązał go w czasie, kiedy przez kilka miesięcy pracował poza Warszawą. Opowiadał, że ta kobieta była w gruncie rzeczy okropnie nudna. „Ale wspaniale się mną opiekowała”, powtórzył kilka razy. Miał wtedy zaledwie czterdzieści pięć lat.

Zdarzało się, że bywał bardzo pomocny. Ale zawsze wystawiał za tę pomoc rachunek, który wyciągał nawet po wielu latach, gdy uznał, że ktoś niewystarczająco mu się odpłacił. Lubił też powtarzać określenie, którego nigdy nie słyszałem z innych ust, a które wprowadzało mnie w stan wymiotny: „inwestycja uczuciowa”. I oczywiście użalał się nad „inwestycjami”, które mu się nie zwróciły.

Później, w latach dziewięćdziesiątych, opowiedział mi sen, w którym jego matka przeistaczała się w moją mamę (obie już wówczas nie żyły), zaś mama – w mojego starszego syna. To był poczet najważniejszych osób, na których kolejno wisiał lub chciał zawisnąć. Ja zostałem w tym śnie pominięty, może dlatego, że parokrotnie, gdy po raz kolejny wylewał swoje złe emocje, powiedziałem, że traktuje mnie jak spluwaczkę. „Przecież przed kimś muszę to z siebie wyrzucić”, dziwił się.

A jak można zawisnąć na własnym dziesięcioletnim wnuku? Można. Rozstałem się z jego matką, gdy miał cztery lata. Kiedy dwa lata później zmarła moja mama, ojciec próbował za wszelką cenę stać się najważniejszym człowiekiem w jego życiu. Ba, chyba wyobrażał sobie nawet, że nim jest. „Przecież nie mówimy o zwykłych relacjach między dziadkiem a wnukiem”, lubił powtarzać, choć nie było jasne, na czym ta niezwykłość miałaby polegać.

Pewnego wieczoru, gdy ojca nie było w domu, zadzwonił jego przyjaciel, z którym i ja byłem na stopie towarzyskiej. Po krótkiej, grzecznościowej wymianie zdań nagle spytał:

– A jak sobie radzi pański syn?

– Który syn? – odpowiedziałem pytaniem, jako że miałem ich już wówczas dwóch.

– Jak to który? – zdenerwował się pan Andrzej. – Ten, którego wychowuje pański ojciec!

Na chwilę odjęło mi mowę. A potem zrobiło mi się po prostu przykro. Pierwszy raz dotarło do mnie, że mój czułostkowy ojciec zwyczajnie robi mi u ludzi koło dupy. Po co? Zapewne po to, żeby jako rzekomo obarczony opieką nad zaniedbanym i trudnym wychowawczo wnukiem wykreować się na człowieka nieszczęśliwego. Ale zarazem, poprzez to nieszczęście, czyniącego dobro i uwznioślonego.

Gdy wrócił do domu, oczywiście wszystkiego się wyparł, składając całe – jak to określił – nieporozumienie na karb powszechnie znanej skłonności swojego przyjaciela do alkoholu, skłonności czasem mącącej mu umysł. Nie uwierzyłem mu wtedy. A dziś, pewnie z ćwierć wieku później, w trzy i pół roku po jego śmierci, jestem nawet zupełnie pewien, że kłamał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Mieszkam w domu, w którym wszyscy umarli

Подняться наверх