Читать книгу Olimpiada szaleńców - Piotr Mrok - Страница 3

Podręcznik produkcji cyklopów

Оглавление

Wychodzę dziś ze szpitala. Nic poważnego. Ot, zwykły wypadek. Mogło się skończyć gorzej niż te kilka zadrapań, trzy wybite zęby, złamana ręka. Każdy sobie coś kiedyś złamał; no może nie w trzech miejscach z przemieszczeniem, ale żebyście zobaczyli, ile mi się osób podpisało na gipsie! Żebra już się zrastają, nieco gorzej z odmą płuc. Mała operacja, sześć godzin i załatali dziurkę, przez którą uciekało powietrze. Najważniejsze, że we łbie mi już nie dzwoni Zygmunt czy inny gestapowiec z brązu. Tyle że teraz muszę pamiętać, by przed wejściem w bramki na lotniskach uprzedzać, że zapiszczy, bo mam stalową płytkę.

Kto mnie tak urządził? To moja wina, moja i tylko moja. Przecież mogłem siedzieć cicho i nie marudzić. Ale nie; ja musiałem im wygarnąć ze wszystkich luf!

– Czy wy te listy zjadacie?

Panienka z okienka zrobiła minę, jakbym jej zaproponował seks analny.

– Ale o co panu chodzi?

– Jesteście pocztą czy rekinem-listojadem? Czwartą paczkę mi w tym kwartale zgubiliście. Prowadzę księgarnię wysyłkową, klienci zaczynają podejrzewać, że ja nie mam tych książek i dlatego nie wysyłam. Owszem, kiedyś tak robiłem, ale kupujący podnieśli larum, że firma oszust, sądami straszyli. Ech, ciężkie jest życie biznesmena... – ostatnie zdanie wypowiedziałem ze wzrokiem wbitym w sufit. Zaraz się jednak ocknąłem i warknąłem: – Gdzie jest moja paczka?

Dziewczyna aż podskoczyła z wrażenia.

– Wysłał pan poleconym? – zapytała Ewa Dębska, jak wyczytałem z jej identyfikatora.

– A jakim? Gołębiowym?! Czternaście listów mi w ubiegłym roku zgubiliście, macie mnie za idiotę? Może od razu będę te paczki do kosza wyrzucał? Taniej wyjdzie...

– Kiedy nadał pan tę paczkę?

Wręczyłem dziewoi potwierdzenie nadania. Oglądała je w skupieniu, obracała w palcach, aż miałem wrażenie, że zaraz je powącha lub wręcz poliże. W końcu orzekła metalicznym, przesłodzonym tonem:

– Proszę przyjść jutro, bo dziś mija dopiero trzynasty dzień od nadania i nie mogę przyjąć reklamacji.

Poczerwieniałem, oparłem się dłońmi o pulpit, jakbym szykował się do rozbicia z główki cienkiej tafli szkła, która dzieliła mnie i tę twardogłową idiotkę. Chyba spostrzegła błysk szaleństwa w moich oczach, a może parę buchająca z uszu i nosa, gdyż delikatnie odchyliła się do tyłu.

– Albo wie pan co... – rozejrzała się konspiracyjnie, choć w urzędzie poza nami nie było nikogo. Mógłbym ją udusić, wyjść i nikt by się nie dowiedział. Ona chyba także sobie to uświadomiła, gdyż dodała szeptem: – Pan wypełni tę reklamację, ale z jutrzejszą data, a ja jutro to dam do realizacji.

– Chcę, by moje listy dochodziły, a nie zgłaszać reklamacje. Znów mi kilka marnych groszy oddacie, co ja z nimi zrobię? Oddam klientowi, który więcej nigdy nic u mnie nie kupi?

– Najmocniej pana przepraszam, to nie nasza wina.

– A czyja? To już Święty Mikołaj ma lepsze statystyki doręczania – nieco ochłonąłem, widząc, że dziewczyna przestała mówić jak zombie szkolone w asertywności, a zaczęła prawie jak człowiek.

– Ale ja nic nie poradzę, ja tylko... może spróbuje pan wysyłać kurierem? Mamy taką usługę.

– Znam ja tych waszych kurierów. Trzy lata temu nadałem kryształowy wazon, prezent na rocznicę ślubu teściów. Mieszkają w Lublinie. Nie zamierzałem się telepać pociągiem pół dnia na jakieś zadupie zapomniane przez diabła tylko po to, by stara jędza burknęła „dziękuję”, rzucając prezent w kąt jak śmiecia. Znaczy i tak teściówka wybrałaby zapewne skróconą wersję ceremoniału, czyli bez podziękowań. Wypełniłem pudło styropianem (oczywiście wrzuciwszy wcześniej wazon), a na wierzch nakleiłem wielki napis „Uwaga! Szkło”. Pani tu jeszcze wtedy nie pracowała, zdaje się.

– Tak, ja od roku jestem – potaknęła urzędniczka.

– Następnego dnia szlachetna mamusia ślubnej dzwoni z awanturą, że jestem gnojek, bo sobie jaja z niej robię, wysyłając szklane koraliki. Złapałem więc za telefon i zapytałem tej waszej kierowniczki: „Czy wy sobie, kurwa, jakieś zawody tu urządzacie w kopaniu paczek na odległość?”.

Pani Ewa parsknęła śmiechem.

– Tu się nie ma z czego śmiać, żona przez miesiąc patrzyła na mnie wzrokiem psa zbitego deską z gwoździami i przejechanego na dokładkę transporterem opancerzonym.

Pracowniczka urzędu skryła twarz w dłoniach i chichotała jak pensjonarka. Złość mi przeszła całkowicie, bo bestia miała śliczny śmiech. Z trudem utrzymywałem powagę.

– Pani Ewuniu – zacząłem, pochylając się znów nad spłakaną ze śmiechu urzędniczką, lecz tym razem bez groźnych zamiarów. – Czy to nie może być jakoś tak normalnie, ja nadaję, wy dostarczacie, rozstajemy się w zgodzie? Po co wam te zapasy błotne?

Konspiracyjnie obniżyła głos do szeptu.

– Poczta zatrudnia jakiś podejrzany element na listonoszy i to dlatego przesyłki giną. Ja to niektórych z nich się boję. Jak zapytałam kiedyś pana Waldka, czemu otwiera paczkę, to odparł, że coś chlupocze i że to pewnie perfum. Ma drań ucho i nosa. Wytrąbił zawartość jednym duszkiem, a potem nalał wody. Na odchodne beknął francuską wonią i rzucił: „A jakby ktoś pytał, to powiedz, że zwietrzały”.

– Granda! Nie może pani złożyć skargi?

– Pani Basia próbowała, to jej kierowniczka powiedziała, że przesadza. Tydzień później Baśka zniknęła i nie wiemy do dziś, gdzie się podziała. Policja i detektywi wciąż szukają, ale zniknęła. Jedna stażystka coś tam bąknęła, że widziała, jak pan Waldek nadawał kilka wielkich paczek do Zambii pocztą lotniczą.

– I co?

– Ten drań utrzymywał, że wysyłał żywność głodującym dzieciom. Policja chciała to sprawdzić. Jednak okazało się, że paczki zaginęły na poczcie.

A mówią, że solidarność złodziejska to przeżytek, pomyślałem uśmiechając się pod nosem, a potem zapytałem:

– Czy mam te książki zawozić własnym samochodem, czy może konwojami wojskowymi puszczać? Zbankrutuję.

Ewa sięgnęła ku szufladzie i na moment zastygła w zadumie. Po chwili szarpnęła za rączkę i zaczęła grzebać w stercie papierzysk, skrytych w mroku biurka.

– O, mam – powiedziała, podając mi bloczek zielonych karteczek – To jakaś nowa eksperymentalna usługa, tylko tyle dowiedziałam się od szefowej. Na razie ją testujemy i dlatego pewnie nikt o niej nie wie.

– Bankowo doręczony – przeczytałem napis na jednej z nalepek. – A cóż to za zwierz?

– Sam pan mówił, że polecone giną...

– To jakiś absurd, przecież ci sami ludzie to roznoszą? Kto im zabroni „zniknąć” i te paczki?!

– Ja naprawdę niewiele wiem, ale ci degeneraci traktują paczki z zielonymi nalepkami jak nitroglicerynę, wożą własnymi samochodami, nie rzucają nimi po ścianach, a co najważniejsze – nikt do tej pory nie zgłaszał żadnego zaginięcia. Może mają płacone ekstra od dostarczenia?

– To ja wezmę pięćdziesiąt tych zielonych – poprosiłem, wyraźnie zainteresowany tak świetną perspektywą. – Ile płacę?

– Nie, nie, to prezent od firmy, w ramach zadośćuczynienia za dotychczasowe straty, one i tak nie są ewidencjonowane, znaczy, te karteczki.

Podziękowałem i wyszedłem. Paczka, którą reklamowałem tego dnia, oczywiście nigdy się nie znalazła, a poczta wypłaciła mi marne pięćdziesiąt złotych odszkodowania.

Magiczną zieloną karteczkę zastosowałem po raz pierwszy przy ekspresowej wysyłce kompletu sagi „Zmierzch” dla teściowej. Żona bawiła u rodziców na wakacjach, ja miałem dojechać. Oczywiście wykręciłem się z tego nagłym zatruciem. Co było częściowo prawdą, bo na samą myśl, że mam jeść obiad z tą wiedźmą, chodziłem jak struty.

Jak zwykle w ostatnim momencie przypomniałem sobie o jej urodzinach i musiałem stworzyć choć pozory, że dbam o to, ile stuleci temu wykluła się z jaja. Wampiry dla starej wampirzycy; miałem nadzieję, że nie wpadnie na trop tej zręcznej metafory. Dziś była środa, a urodziny nietoperza przypadały w piątek. W sobotę wieczorem zadzwoniła i zwyzywała mnie od niewdzięczników, obłudników, meneli, którzy nawet nie pamiętają o dniu przyjścia na świat rodzicielki swojej żony. Po czterdziestu minutach wysłuchiwania klątw i złorzeczeń, gdy już cisnąłem telefonem komórkowym przez cały pokój, a jego resztki spoczęły na podłodze, postanowiłem, że tym razem wezmę kanister z benzyną i ostatecznie rozwiążę problem urzędu, który rujnował nie tylko mój biznes, ale też życie rodzinne. Żona na szczęście wracała od mamusi dopiero w poniedziałek, a do tego czasu może mnie zaaresztują i ominie mnie seria wyrzutów z doskonale wyszkolonego urządzenia jazgocząco-marudzącego. Gdybym nie miał wrażliwej szyi – niestety nawet golfów nie mogę nosić – to pewnie bym się powiesił z rozpaczy. Rzuciłem się do wyra z głębokim przekonaniem, że jutro będzie mój ostatni dzień spokojnego życia.

W niedzielę rano powitało mnie walenie w drzwi. Cały w strachu zwlekłem się z łóżka i niczym skazaniec poczłapałem otworzyć. Moja Dorotka postanowiła zapewne wrócić wcześniej, by mi zabrać i ten ostatni dzień przed egzekucją.

Na klatce stało dwóch dżentelmenów w garniturach. Twarze mieli usiane kraterami krost i blizn. Otworzyłem z lekkością Syzyfa, któremu ktoś właśnie obwieścił, że dostał fajrant do wieczora.

– Mariek Kowalskij? – zapytał ten wyższy, wygolony na zero.

– Uf, ale mnie panowie wystraszyli, myślałem, że to żona. Tak to ja.

Nie zdążyłem zamknąć ust po „ja”, gdy ten drugi, niski mięśniak z kolczykiem w uchu, wywalił mi takiego kopa w brzuch, że poszybowałem dobre półtora metra w powietrzu i wylądowałem telemarkiem pod drzwiami ubikacji.

Mężczyźni nie czekając na zaproszenie władowali się do środka, zamykając za sobą drzwi. Przez następne dwa kwadranse pracowali intensywnie nad moim zdrowiem, a konkretnie – jego dewastacją. Kopali, walili na odlew pięściami, kilka razy dostałem z główki, ale najwyraźniej nie spodobało im się, że traciłem po takim uderzeniu przytomność i zbyt często nie powtarzali tego triku, gdyż musieli potem robić dłuższą przerwę na cucenie mnie wiadrem wody.

– Szto wy sdełali s tovarom? – powtarzali, jakby zacięła się im płyta. Gdy dudniło mi już w głowie jak w dzwonnicy, a krew chlustała wszystkimi otworami ciała, tymi standardowymi i tymi dodatkowymi, wykonanymi przez chłopaków, łysemu zadzwoniło coś w kieszeni spodni. Wyszarpnął z niej telefon komórkowy i zdyszanym głosem rzucił:

– Szto tam? Zdies my rabotajem.

Następnie dał znak partnerowi, by przestał nade mną pracować, gdyż prawdopodobnie zagłuszałem jękami, okrzykami i klaśnięciami jego rozmowę. Dywagował kilka chwil, a gdy skończył, zreferował przebieg dyskusji partnerowi. Leżałem na podłodze, ubabrany krwią niczym wieprz na świniobiciu, ale nie mogłem się powstrzymać od śmiechu, gdy usłyszałem (rosyjski znam dosyć dobrze, gdyż byłem kiedyś kolporterem ichniego porno), jak łysol opowiadał, że jakaś stara z Lublina, moja wspólniczka ponoć, pogryzła ich kolegę Wowoczkę, a drugiemu rozorała łeb wazonem. Dopiero jak wyłupali jej oko, to się uspokoiła. Myśl, że mam teściową-cyklopa, wprawiła mnie w tak wyśmienity nastrój, że zacząłem chichotać, na przemian jęcząc z bólu, bo połamane żebra płonęły żywym ogniem.

Niestety, spowodowało to, że troglodyci w gajerkach przypomnieli sobie o mojej obecności i znów mi kilka razy przykopali, aż coś w środku trzasło, a z klatki piersiowej zaczął wydobywać się niepokojący syk. Z pewnością na tym by nie poprzestali, ale wtedy wpadła policja, chyba cały komisariat, i spacyfikowała przyjemniaczków, „przy minimalnych stratach własnych”, jak potem napisały gazety. Jasne, minimalnych... Drużyna niebieskich straciła czterech chłopaków, w tym jednego na amen, a dwóch leży do dziś w śpiączce. Jak się później okazało, wybawienie zawdzięczałem Boguszowi z dołu, który zadzwonił ze skargą, że zbijam meble o piątej rano i nie pozwalam mu spać. Kochany człowiek, do tej pory go nie doceniałem. Może dlatego, że wzywał na mnie policję przeciętnie raz na tydzień, a jak nie chcieli przejechać, to sam przyłaził i zrzędził jak stara baba. A to mu muzyka przeszkadzała, a to że za głośno chodzę, to znów że chrząkam po dwudziestej drugiej. Raz się chociaż przydał.

Olimpiada szaleńców

Подняться наверх