Читать книгу 21 polskich grzechów głównych - Piotr Stankiewicz - Страница 8

Niedasizm

Оглавление

Polscy sędziowie są mistrzami w tłumaczeniu obywatelom, dlaczego sąd nie może się ich sprawą zająć.

Grzegorz Sroczyński[1] (cytując prof. T. Koncewicza)

Wie pan, czego polski polityk się̨ dowiaduje, jak zostaje premierem albo ministrem? [Że] „nie da się̨”.

Ludwik Dorn[2]

Niedasizm to postawa, z którą spotykamy się na co dzień: że nie da się. To pogląd, że lepiej jest czegoś nie zrobić niż zrobić. To skłonność do tego, by skupiać się nie na rozwiązaniu problemu, ale na dowodzeniu, że nie da się go rozwiązać. Niedasizm to zarówno przekonanie, że brak działania jest lepszy niż działanie, jak i wszystkie wyrafinowane teorie, które tworzymy po to, żeby to przekonanie uzasadnić. Bywa, że zbudowanie dowodów, że czegoś nie da się zrobić, kosztuje nas więcej, niż wymagałoby samo zrobienie tej rzeczy.

Niedasizm objawia się zarówno w mikro-, jak i w makroskali, tak w urzędowym okienku, jak w polityce centralnej. Niedasizmu doświadczamy na poczcie, kiedy odsyłają nas z kwitkiem, i słyszymy że „nie da się na komputerze napisać znaku @”[3], a więc nie da się załatwić sprawy. Sami stosujemy niedasizm wtedy, kiedy z emfazą wypowiadamy magiczne słowa „tego nie da się zrobić” i milcząco oczekujemy, że to zamknie temat. A w wymiarze ekonomicznym niedasizm objawia się na przykład w dyskusji o podatkach (nie)płaconych przez największe korporacje.

Ten temat zawsze odbija się od tej samej ściany: jeśli spróbujemy wymusić na największych graczach dorzucenie się do wspólnej puli, to i tak się to nie uda, bo oni przeniosą koszty na klientów, a więc zapłacimy my wszyscy. Ja zapłacę, pan zapłaci, pani zapłaci. Albo uciekną z rozliczeniami jeszcze dalej za granicę. Trach, koniec. Nic się nie da zrobić. Kiedy zaś znajdzie się ktoś bardziej zdeterminowany (czytaj: naiwny), kto zrobi następny logiczny ruch i powie, że trzeba uszczelnić system przed optymalizacją na Cyprze, wtedy na ogół pęka pusty śmiech. „Oto naiwniak”, kpimy, „nie wie, na jakim świecie żyje, a przynajmniej w jakim kraju!”. Nie da się przecież tego zrobić, to jest niewyobrażalne, żeby się dało. Z założenia i z góry wiemy, że Rzeczpospolita Polska nie jest i nie będzie w stanie egzekwować własnego prawa. Twierdzimy, że nie da się tego zrobić, bo nie umiemy sobie wyobrazić, że jest inaczej.

Najciekawsze, że w tym wypadku wyznajemy niedasizm wbrew własnym interesom. To przecież właśnie my, szarzy robotnicy winnicy fiskusa, skorzystalibyśmy na dołożeniu podatków gigakorporacjom. Niestety, z jakiegoś powodu wychodzimy z założenia, że naszym obowiązkiem jest wierzyć, że nie da się tego zrobić. Niedasizm nam nie służy, ale święcie go bronimy. To przecież nie szefowie Jerónimo Martins czy E. Leclerca chodzą do mediów i przekonują, że nie da się zmienić systemu. Gdyby chodzili, byłoby to przynajmniej spójne, bo broniliby własnych interesów. Ale czemu my, zamiast bronić swoich, wolimy nurzać się w niedasizmie?

Niedasizm jest oczywiście standardem i orężem postępowania w naszych kochanych urzędach. Aksjomat, że brak działania jest lepszy niż działanie, a status quo lepsze niż zmiana, jest w nich zakorzeniony tyleż głęboko, co powszechnie. Jest on często stosowany jako firewall w kontaktach z petentami. W kręgach społecznikowskich używane jest nawet określenie „niedasię” na pierwszy e-mail z urzędu, który przychodzi jako odpowiedź w jakiejś sprawie. W tej pierwszej odpowiedzi czytamy często, że tego czy tamtego załatwić nie można, bo „niedasię”. Pierwszy e-mail jest po prostu niedasiem na odczepnego. Może uda się sprawę odepchnąć, unicestwić, poronić w zarodku. Żeby nie trzeba się było nią zajmować. Dla urzędu najwygodniej jest po prostu przyjąć, że na temacie zależy tylko tym obywatelom, którzy się pierwszym „niedasię” nie zrażą i napiszą ponownie.

A jeśli napiszą ponownie, to i tak można w nich uderzyć niedasizmem. Na przykład tak: „Uprzejmie informujemy, że tutejszy urząd uważa zaproponowane przez Pana działania za niecelowe, gdyż nie dysponuje środkami finansowymi na ich realizację”. Jedno zdanie, a ile mocy! Nie da się… właśnie, bo co? Mamy tu fundamentalne pomieszanie porządków, czyli oceny merytorycznej i finansowej. Jakiś pomysł jest może i fajny, ale musimy uznać, że jest niefajny, więcej, że nie da się i nie ma sensu go realizować, dlatego że nie ma środków. Odłożenie tej idei na lepsze czasy albo przemodelowanie jej budżetu nie mieści się w systemie. Trzeba uciąć raz, a na zawsze. Nie, bo nie. Nie, bo nie da się.

W naturę wszystkich urzędów świata wpisana jest pewna bezwładność, faktyczna bądź samoprzybrana. Ale czemu by jej trochę nie podkręcić, żeby stworzyć podkładkę dla niedasizmu? Weźmy historię ścieżki rowerowej przy Azoty Arenie w Szczecinie. Ścieżki rowerowe można pokryć asfaltem albo polbrukiem, ale lepiej asfaltem, bo polbruk się mniej do tego nadaje – gorzej się po nim jeździ, trudniej go odśnieżać, a po kilku latach jest już często nierówny. Okazało się jednak, że ścieżka przy rzeczonej hali ma być właśnie z polbruku. Zareagowało na to stowarzyszenie Rowerowy Szczecin, proponując zmianę na asfalt. Miasto odpowiedziało, oczywiście, że „nie da się”. A dlaczego się nie da? Bo się nie da. A konkretnie dlatego, że wymagałoby to zmiany projektu… choć trudno powiedzieć, „jakim cudem zamiana kostki na asfalt na kilkuset metrach ścieżki mogłaby znacząco wpłynąć na koszt budowy całej hali za 140 mln zł”[4]. Wprowadzenie jakiejkolwiek zmiany do projektu jest niemożliwe, bo papiery są raz na zawsze zamknięte i to jest święte. To jest jeden z mocniejszych punktów niedasizmu, a morał z połowy 2016 roku jest taki, że ostatecznie ścieżkę wykonano z polbruku, który już się oczywiście rozłazi.

Niedasizm przebiega wszystkie nasze polskie skale. Jest obecny zarówno w naszych wielkich strategiach (a właściwie w ich braku), jak i w rzeczach codziennych i najdrobniejszych. W zwykłych, przyziemnych sprawach potrafimy być zaskakująco zachowawczy i dziwacznie nieelastyczni. Nie chcemy, nie umiemy i boimy się odstąpić od rutyny, choćby odstępstwo było minimalne i choćby ten lęk był absurdalny. Przykład? Dwie dziewczyny siedzą w knajpie i chcą zamówić pół porcji humusu i pół porcji babaganuszu. W odpowiedzi słyszą, że się nie da. Dlaczego się nie da? „Bo” – odpowiada kelner – „nie ma odpowiednich talerzy”. (Cytuję słowo w słowo, proszę nie pytać i nie mieć pretensji). „Dobrze” – mówią dziewczyny – „w takim razie prosimy po prostu na normalny talerz nałożyć trochę humusu i trochę babaganuszu”. Co na to kelner? „Muszę zapytać menedżera”. Serio! Kelner musi porozmawiać z szefem restauracji w sprawie nałożenia humusu na talerz! Odbył te konsultacje na zapleczu i z jakim werdyktem wraca? Otóż nie da się. Jedyne, co może zaproponować, to pełny talerz humusu.

Albo scena z McDonalda. Luty 2016 roku. Jedno z wschodnich województw:

– Poproszę małą kawę latte.

– Jest tylko duża.

– Ale w menu jest, że jest i duża, i mała.

– Tak. Ale jest tylko duża.

– Czyli nie mogę dostać małej?

– Nie.

– Ale dlaczego?

– Bo jest tylko duża.

– A nie może pan nalać mało kawy do kubka od dużej kawy?

– Nie.

– Ale dlaczego?

– Chce pan tą kawę czy nie?

Zwróćmy uwagę, że, po pierwsze, wedle standardów polskiej kultury to nie sprzedawca jest tu nieuprzejmy – nieuprzejmy jest klient. Przecież już trzy razy usłyszał, że jest tylko duża kawa, a ciągle domaga się małej. Po drugie, to jest więcej niż tylko nieuprzejmość. Mamy tutaj podaną na talerzu esencję niedasizmu. Otóż nie da się połączyć porcji humusu i babaganuszu i nie da się nalać mało kawy do dużego kubka. Nie da się, bo tak się nie robi. A poczucie, że tak się czegoś nie robi, paraliżuje nas jak mało co. Jest to dla nas bariera nie do przejścia, nie do obejścia, nie do przeskoczenia. To jest właśnie szczególnie perwersyjne: my, naród first to fight, bez walki poddajemy się zwyczajom podawania humusu. Kiedy prezydent Duda powołał Narodową Radę Rozwoju, krążył po internecie dowcip, że ma ona tak niewielką moc sprawczą, że równie dobrze mogłaby się nazywać Narodową Strefą Komfortu. Owszem, dowcip tak suchy, że można się odwodnić. Niemniej merytorycznie bardzo trafny. Polska jest jedną wielką strefą komfortu, z której wszyscy boimy się wyjść.

Z punktu widzenia niedasizmu optymizm, przebojowość i wiara w sens zmiany na lepsze są naiwnością. Są zabawką dla młodych, którzy wciąż bawią się w piasku i nie wiedzą jeszcze, że ostateczna i najgłębsza prawda o prawdziwym życiu w Polsce to konieczność pogodzenia się z tym, że się nie da. Optymizm jest iluzją nierozgarniętych, którzy nie zrozumieli jeszcze, że najlepszą zmianą dla Polaka jest wyjazd z Polski. Właśnie – wyjazd. Bo niedasizm nie jest przecież cechą nas jako ludzi, lecz raczej środowiska, które sobie w Polsce wytwarzamy. Stajemy się niedasistami, kiedy jest nas za dużo w jednym miejscu. Ale za granicą nie jesteśmy przecież tacy. Więcej, bywamy za granicą postrzegani jako praktycy dasizmu. Dlaczego? Pragnienie dasizmu jest naturalną potrzebą człowieka, a my go łakniemy szczególnie, bo w Polsce jesteśmy go pozbawieni. Gdy więc wyrwiemy się do kraju, w którym się da, czujemy się w nim fantastycznie i gorączkowo usiłujemy nadrobić czas spętania w Polsce. I często mamy rewelacyjne rezultaty.

Ale czy to obala niedasizm? Nie. To go wręcz potwierdza. Dowodzi, że potrafimy osiągać świetne rzeczy, ale nie umiemy wytworzyć sobie dasistycznej siatki kulturowej. Jeśli ktoś to zrobi za nas, jeśli wskoczymy w nią w Europie Zachodniej, w Stanach czy w Kanadzie, nagle stajemy się pistoletami, którzy umieją przeskoczyć wszystko i wszystkich. Ale stworzyć dasistycznych warunków u siebie nie potrafimy.

Można nawet powiedzieć, że ci z nas, którzy odnoszą sukces, odnoszą go wbrew swojej polskości. To „wbrew” może być różne, przede wszystkim może oznaczać fizyczną emigrację. Na samych Wyspach Brytyjskich mieszka siedmiocyfrowa liczba Polek i Polaków, a w ich opowieściach uderza, że ci, którym się w miarę powiodło, uważają, że wyszli na swoje właśnie dlatego, że się od polskości odcięli. „Mieszkam siódmy rok w UK. Na wiosnę wezmę owertajmy i odłożę na wyprawę do Peru. Do Polski nie wrócę i o Polsce nie myślę. No, czasem śnią mi się ponowne rozbiory”.

Oczywiście mało kto zrywa oficjalne więzy z Polską. Raczej nie zrzekamy się obywatelstwa, nie depczemy flagi, nie plujemy na godło. Przeciwnie, lubimy podtrzymywać więzy symboliczne – właśnie dlatego, że są symboliczne i nic nie kosztują. Wyjazd oznacza wolność od kontaktów z polskimi urzędami, wolność od polskiej organizacji pracy i generalnie od całej polskiej kultury bycia ze sobą. I to właśnie, poza ekonomią, są najczęściej rzeczy, które chwalą sobie emigranci. Stężenie polskości, które zachodzi między Bugiem a Odrą, dławi nas, tłamsi, obciąża. Pełnię naszego potencjału możemy realizować dopiero wtedy, gdy się od polskości uwolnimy. I nie dzieje się tak tylko za granicą. Również wewnątrz Polski ci, którzy odnoszą największe sukcesy, są często wewnętrznymi emigrantami do krainy dasizmu, a wobec samej Polski są zdystansowani i obojętni.

Niedasizm, jak i wszelkie inne zło dnia dzisiejszego, uwielbiamy oczywiście uzasadniać przeszłością. Rozbiory, zabory, dramaty, szlacheckie sejmiki, bolszewizm, internacjonalizm, hemoglobina, halucynacja, taka sytuacja. Wszystko jest dla nas usprawiedliwieniem, a nasza historia jest samospełnioną przepowiednią niedasizmu. Patrzymy na nią po niedasistowsku, szukamy w niej przede wszystkim wymówki, używamy jej jako dowodu, że się nie da.

Polskie zło ma długie i trudne do ruszenia korzenie historyczne. Problem w tym, że nawet jeśli nauczyliśmy się je dostrzegać, to głównie po to, żeby samych siebie przekonywać, że się tych korzeni nie da ruszyć. Wszyscy jesteśmy byłym chłopstwem? A więc nigdy nie nauczymy się ogłady. Nie dotarło do nas państwo rzymskie? A więc nigdy sobie nie przyswoimy, czym jest szacunek dla prawa. Nie mamy wrodzonej kultury mieszczańskiej? Więc nie będziemy mieć nabytej. Wiek XVIII wyglądał tak, jak wyglądał? A więc i w XXI wieku nie ma polityki bez warcholstwa. I tak dalej, i tak dalej.

Dowodem na niedasizm jest też nasza potrzeba, by raz na jakiś czas temu niedasizmowi rozpaczliwie zaprzeczyć. Pomyślmy o tych wszystkich akcjach w rodzaju „Teraz Polska”. Pomyślmy o powiedzonku „Polak potrafi”, które niby ma oznaczać dasizm, ale… właśnie, ten dasizm nie obywa się bez szczypty kombinowania, cwaniactwa i przekrętu. Pomyślmy wreszcie o akcjach w rodzaju „Orzeł może” z 2013 roku, gdzie, owszem, inicjatywa jest ciekawa, ale jakoś tak się dziwnie zawsze składa, że dostaje ona nazwę, która brzmi jak jej własna parodia, termin w środku majówki, który nigdy nie da dobrej frekwencji, a kończy się to wszystko odsłonięciem czekoladowego orła, z którego internet zaczyna się śmiać szybciej, niż ten orzeł zostaje zjedzony. Takie manifesty antyniedasistyczne, których oficjalnym „celem jest przełamanie stereotypu Polaka wiecznego malkontenta, który nijak nie potrafi cieszyć się z sukcesów”[5], mimo najlepszych intencji, wychodzą na ogół w pełni niedasistycznie‹1›.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

1 Historia czekoladowego orła-możeła tak głęboko zapadła w zbiorową wyobraźnię, że stała się niemal przysłowiem. Adam Leszczyński pisał o niej tak: „Nad całą akcją unosiła się [...] aura sztuczności i wymuszenia. [...] [Internet] szydził z niego [orła] z upodobaniem […], pisano o [...] »strasznym pochodzie«, »kiczu«. Z satysfakcją poinformowano niedługo później, że z akcji wycofali się sponsorzy, a projekt umarł w atmosferze kłótni o rozliczenia finansowe. Orzeł, jak się okazało, nie mógł, chociaż bardzo chciał” (A. Leszczyński, No dno po prostu jest Polska, WAB, Warszawa 2017, s. 269–271).

21 polskich grzechów głównych

Подняться наверх